niedziela, 6 października 2024

Przygody Tintina. Tom 5

Lata pięćdziesiąte


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Czytamy „Przygody Tintina” po raz piąty i przedostatni. Jak zwykle mamy cztery albumy w wydaniu zbiorczym – są lata pięćdziesiąte, słońce wyszło zza czarnych chmur lat czterdziestych i napawa optymizmem. Tintin i jego kompania znów ruszają ku przygodzie.

Hergè pracował w słynnym magazynie „Tintin” od samego początku – od września 1946 roku. Pod koniec lat czterdziestych pracy było tak dużo, że zaczął potrzebować pomocy. Dlatego w 1950 roku, wraz z najbliższymi współpracownikami założył małą spółkę o nazwie „Studio Hergè” i zasiadł na fotelu prezesa. „Studio Hergè” pozostawało oczywiście w ścisłej współpracy z „Tintinem” – Hergè et consortes zapewnili sobie ochronę praw autorskich, wyższe wynagrodzenie i prestiż. Hergè nie zajmował się już wszystkim – delegował obowiązki i trudno jednoznacznie ustalić za które elementy komiksu odpowiadał bezpośrednio. Możemy być pewni, że na pewno za pomysły na główną linię fabularną – kolejna dwuczęściowa opowieść („Kierunek Księżyc” z 1953 i „Spacer po Księżycu” z 1954 roku) o przygodach naszych dzielnych bohaterów miała zawieść ich na powierzchnię ziemskiego satelity.

czwartek, 3 października 2024

Loki. Agent Asgardu

Panta rhei


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Loki. Zbyt dużo komiksów z tym (anty)herosem w Polsce nie wydano, prawda? Komiksowemu pierwowzorowi oczywiście bardzo daleko pod względem popularności do filmowej kreacji Toma Hiddlestona – hype na Boga Psot pojawił się tak właściwie dopiero w 2011 roku, po premierze „Thora”. W tym roku wyszła nawet krótka, limitowana seria „Loki” (vol. 2). My przesuwamy się o trzy lata w przód i zabieramy się za kolejną – przed nami „Loki. Agent Asgardu”.

Końcówka 2013 roku obfitowała w wiele wielkich wydarzeń w Marvelu. Grudniowy start kolejnej inicjatywy mającej na celu jakiś kolejny reboot/restart uniwersum (choć nie tak drastyczny, jak te w DC Comics z 1986 i 2011 roku), czyli „All-New Marvel NOW!”, wprowadził sporo zamieszania. Kolejna seria z podstępnym tricksterem zadebiutowała w lutym 2014 i liczyła siedemnaście odcinków – wszystkie znajdziemy w omawianym dziś wydaniu zbiorczym Egmontu. Pisze rozpędzający się dopiero wtedy Al Ewing, którego znamy w Polsce z późniejszych dokonań – niezłego „Znajdujemy ich, gdy są już martwi” i genialnego „Nieśmiertelnego Hulka”. Niemal wszystkie odcinki rysuje mniej znany, ale całkiem dobry Lee Garbett, a w dwóch epizodach zastępuje go Jorge Coelho.

wtorek, 1 października 2024

Neptun

Leo Forever


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Science fiction w wykonaniu Leo, czyli Luiza Eduardo de Oliveiry, można lubić bezkrytycznie (bo przecież fajne) albo wytykać mu (ciągle te same) wady, choć ostatecznie i tak czytać z zainteresowaniem. Ja dotychczas zawsze robiłem to drugie – mimo iż dobrze wiedziałem, na co się piszę, siadając do lektury kolejnego tomu. Dziś już tak narzekać nie będę – choć nie dlatego, że Leo cokolwiek zmienił w swoim sposobie na komiks.

Nic nie zmienił. Kolejna (nie ostatnia) wyprawa do „Światów Aldebarana” jest krótsza niż zwykle – bo tylko dwuodcinkowa. Krótsza również pod względem dystansu – „Neptun”, którego obydwa odcinki wydano w 2022 roku, zabiera nas nie do odległej galaktyki, lecz „tylko” na krańce naszego Układu Słonecznego. To właśnie tam nieopodal Neptuna pojawił się gigantyczny, naprawdę oszałamiający rozmiarami, obcy statek kosmiczny. Nie można nawiązać z nim żadnego kontaktu – podobnie jak z wysłanym przez niego jakiś czas wcześniej małym latającym spodkiem, który dotarł w okolice orbity okołoziemskiej. Mamy rok 2203 – ludzkość świadoma jest obecności obcych ras w kosmosie, sama zresztą skolonizowała odległe planety. Teraz wszystko wskazuje na to, że jakaś inna, bliżej niezidentyfikowana cywilizacja obrała sobie za cel naszą planetę. Statek-olbrzym powoli zbliża się do Ziemi.

niedziela, 29 września 2024

Amazing Spider-Man. Tom 4

Zniżka formy


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Rok 2005 przyniósł wzmożoną dawkę pajęczych przygód Spider-Mana. Nie dość, że już od ponad roku istniała dodatkowa seria, o której pisałem tydzień temu, to dodatkowo powstała nowa z „przyjaznym pajączkiem” w tytule. Egmont wszystko to nam dostarcza w odpowiednich porcjach – Spider-Mana przecież nigdy dosyć. Dziś już czwarty tom zbiorczy „The Amazing Spider-Man” J. Michaela Straczynskiego. Ale nie tylko – bo fabuły wykraczały poza ten tytuł.

Trzeci tom zbiorczy runu Straczynskiego zakończył się historią „Za skórą” z połowy 2005 roku – wydarzenia omawianego dziś albumu są jej bezpośrednią kontynuacją. Dom ciotki May stanął w płomieniach i Parkerowie nie mają, gdzie mieszkać. Od czego są jednak przyjaciele i to ci z superbohaterskiego światka? Tony Stark zaprasza ciotkę May, Mary Jane i Petera do Wieży Starka, siedziby niedawno powstałej, kolejnej wersji najpopularniejszej grupy Marvela – tym razem każącą nazywać się New Avengers. Mary i May znają tożsamość Spider-Mana, podobnie jak wszyscy inni mieszkańcy wieżowca – mieszkają tam razem pospołu i wchodzą w nowe, niespodziewane relacje. Tymczasem gdzieś w najbardziej tajnych i mrocznych zakamarkach kraju odradza się nazistowska organizacja dobrze nam znana jako Hydra i znów knuje jakby tu przejąć władzę nad Stanami Zjednoczonymi, topiąc je uprzednio w chaosie i anarchii. Pierwsze sześć odcinków omawianego dziś tomu, w całości zawierające historię starcia New Avengers z Hydrą pochodzi tylko z „The Amazing Spider-Man” – wszystko napisał Straczynski a narysował oczywiście Mike Deodato Jr.

czwartek, 26 września 2024

Śnienie. Na jawie

Piękny koszmar


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Inicjatywa wydawnicza „Sandman Universe” rozpoczęła się czterema seriami, dla których nie określono z góry długości. Po kilku latach doszło do pewnej zmiany – zaczęły pojawiać się serie limitowane, obliczone już na samym początku na określoną ilość odcinków. Jedną z nich jest „Śnienie. Na jawie” wydana właśnie zbiorczo nakładem Egmontu.

Seria „The Dreaming” Simona Spurriera rozpoczęła „Uniwersum Sandmana” i była, zaraz po „Lucyferze”, najlepszą opowieścią całego projektu. Przez dwadzieścia odcinków śledziliśmy dzieje mieszkańców domeny Morfeusza, a właściwie Daniela, bo przecież oryginalny Sen z Nieskończonych odszedł i nie wróci. Wspomniany Daniel, następca władcy Krainy Snów, jest nie mniej potężną istotą – kreuje sny (zarówno marzenia, jak i koszmary), które zsyła śmiertelnikom, aby dać im pewną naukę, pobudzić wyobraźnię lub po prostu pomóc w życiu. Jeden z koszmarów się nie udał – Daniel nazwał swą kreację „całkowitą ruiną” niezdolną do wykonywania swoich zadań. Stąd wzięło się imię głównego bohatera omawianego dziś albumu – Ruin jest koszmarem, który nie tylko kwestionuje cel swego powołania, ale i stawia Danielowi niewygodne pytania. To dlatego jego władca zamknął go w magicznym więzieniu. Najgorsze jest jednak to, że Ruin podczas swego krótkiego, niezbyt udanego pobytu w naszej rzeczywistości zakochał się w śmiertelniku i zrobi wszystko, aby uciec ze Śnienia i na zawsze połączyć się z obiektem swej miłości.

niedziela, 22 września 2024

Marvel Knights. Spider-Man. Tom 1

Ściągnąć mu tę maskę!


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Przed nami kolejna dawka przygód Spider-Mana z pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Komiksy z człowiekiem-pająkiem były wówczas nadal bardzo chętnie czytane, a trwający run J. Michaela Straczynskiego w „The Amazing Spider-Man” tylko powiększał popularność tego bohatera. Czy Spider-Man potrzebował kolejnego tytułu w tym czasie? Raczej nie. Ale wydawnictwo i tak mu go zafundowało.

A nie był to tytuł byle jaki, bo rozpoczęty w dość specyficznej inicjatywie wydawniczej, jaką było „Marvel Knights”. Marvel miał kłopoty w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych – załamanie rynku komiksowego, ogłoszenie bankructwa, exodus autorów. W 1999 roku Dom Pomysłów outsorcował cztery serie do wydawnictwa „Event Comics”, kierowanego przez dwóch twórców znanych z wcześniejszej pracy w Marvelu i DC – Jimmy’ego Palmiottiego i Joego Quesady. Utworzono w ten sposób imprint o nazwie „Marvel Knights”, którego zadaniem było publikowanie historii tylko lekko powiązanych z mainstreamową ciągłością Marvela, ale serwujących za to opowieści dojrzalsze, mroczniejsze, poważniejsze i bardziej realistyczne. „Daredevil”, „Inhumans”, „Black Panther” i „Punisher” mieli dostać potężnego kopa sprzedażowego. Tak też się stało – imprint „Marvel Knights” okazał się sukcesem (w Polsce mogliśmy przeczytać ostatnio trzy znakomite zbiorcze tomy właśnie „Punishera” Gartha Ennisa).

czwartek, 19 września 2024

Coś zabija dzieciaki. Tom 7

Koniec fazy drugiej


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Seria „Coś zabija dzieciaki” jest wyraźnie podzielona na swego rodzaju „fazy” – jak filmowe uniwersum Marvela. Pierwsze piętnaście odcinków wydane przez Non Stop Comics w trzech albumach zbiorczych to „faza pierwsza”. Pięcioodcinkowy tom czwarty był przerywnikiem. Kolejne piętnaście zeszytów, również wydanych w trzech tomach, stanowi „fazę drugą”. A to jeszcze nie koniec opowieści.

Omawiany dziś siódmy tom zbiorczy zamyka kolejny etap w życiu Erici Slaughter, dwudziestoletniej łowczyni niewidzialnych potworów. Fabuła znów skupia się na zagadce makabrycznych morderstw w małym, prowincjonalnym miasteczku (tym razem o szczególnie trafnej nazwie – „Udręka”). Erika znajduje znów sprzymierzeńców, do których obowiązkowo należy straumatyzowana nastolatka, wpada w konflikt z miejscowymi władzami i ukrywa się na odludziu, planując ostateczną walkę z potworem. W odróżnieniu jednak od „fazy pierwszej” przeciwnikiem nie jest jakiś tam byle potwór. Ba, w mroku czai się ktoś jeszcze groźniejszy.