wtorek, 7 grudnia 2021

Hellblazer. Wzlot i upadek

Komiks skrojony na miarę


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

„DC Black Label”, czyli linia wydawnicza, której zadaniem było godne zastąpienie zlikwidowanego w styczniu 2020 roku „DC Vertigo”, regularnie oferuje nowe tytuły.  Czytelnicy DC Comics nie są zgodni co do tego, czy ta nowa inicjatywa wydawnictwa jest udana – duża część fanów twierdzi po prostu, że „to już nie to”. Na którą stronę przeważy szalę najnowszy komiks „DC Black Label” w Polsce?

„Hellblazer. Rise and Fall” to trzyczęściowa historia autorstwa Toma Taylora, wydana pierwotnie między listopadem 2020 a kwietniem 2021 roku. Rysuje nie byle kto, bo sam Darick Robertson, którego charakterystyczne rysunki znamy z „Transmetropolitan” Warrena Ellisa lub „Chłopaków” Gartha Ennisa. Oto nowa opowieść z Johnem Constantine’em w roli głównej – zgodnie z założeniem „DC Black Label” jest ona nie związana z podstawowym kontinuum fabularnym DC, a co za tym idzie autor scenariusza miał o wiele większą swobodę twórczą i pole do popisu.


John Constantine starzał się w trakcie oryginalnej serii w czasie rzeczywistym. A więc w pierwszym numerze, wydanym w styczniu 1988 roku, miał trzydzieści pięć lat, natomiast w ostatnim, trzechsetnym, z kwietnia 2013 roku, skończył dokładnie sześćdziesiątkę. John Constantine z „Hellblazera” Toma Taylora wydaje się żyć w jakimś równoległym świecie, ponieważ wygląda na (mniej więcej) czterdziestolatka żyjącego współcześnie a nie w świecie z początku lat dziewięćdziesiątych. Jest już doświadczonym, znanym w najróżniejszych kręgach (zarówno tych „doczesnych” jak i „nadprzyrodzonych”) magiem i okultystą. Jak to zwykle bywa przeciwnikiem Johna będzie pewien demon, straszliwy byt żywiący do niego osobistą urazę (to też dość częsta przypadłość „Hellblazera”). W Londynie zaczynają spadać z nieba wysoko postawieni bogacze i politycy – wszyscy z doczepionymi do pleców skrzydłami, nadającymi anielski (ale w taki upiorny sposób) wygląd ofiarom.

Tajemnica niecodziennych śmierci ma swoje źródło w dalekiej przeszłości Johna, kiedy to w wieku dziesięciu lat, razem ze swoim kumplem Billym i „dziewczyną, której chciał zaimponować” o imieniu Aisha, odprawił koszmarny rytuał nad rzeką Alt w swoim rodzinnym Liverpoolu. Teraz po latach, jak na porządny horror przystało, przeszłość upomina się o swoje – John Constantine, chcąc nie chcąc, wplątuje się w paranormalne śledztwo. „Syf lubi podążać moim śladem” – motto Constantine’a jest bliższe prawdy niż kiedykolwiek. John znowu będzie musiał ubrudzić sobie ręce, bo jeśli nie on to kto?


Tom Taylor chciał napisać „Hellblazera”, który będzie po trochu nawiązywał do całej trzystuodcinkowej serii z DC Vertigo – to miał być taki John Constantine, którego wszyscy znają, lubią i widzą w nim cechy charakterystyczne z wcześniejszych odcinków. Mamy zatem konflikt klasowy, w którym to ci obrzydliwi bogacze są jednoznacznie źli a sam John wchodzi niejako w rolę Robin Hooda (James Delano); krytykę władzy i totalną anarchię w osobie typa o łobuzerskim spojrzeniu i papierochem w gębie, który przesiaduje w barach i wraca zygzakiem ze śpiewem na ustach (Garth Ennis); lekko przerażającego, skupionego na sobie psychopatę, nie kryjącego się ze swoją biseksualnością (Brian Azzarello) oraz drastyczny horror a la Warren Ellis. Taylor oddaje hołd swoim poprzednikom również bezpośrednio w treści komiksu, żartobliwie nazywając „Doktorem Delano” lekarza odbierającego poród Johna, a Aisha idzie na jednego do baru „U Dillona” (jednego z najbardziej znanych rysowników „Hellblazera” od Vertigo). Ogólnie jest nieźle, choć nie tak dobrze jak w warstwie graficznej.

Darick Robertson bowiem bije Taylora na głowę. Twórca „Chłopaków” zawsze nadawał swoim pracom pewien specyficzny, podszyty bliżej nieokreślonym niepokojem, charakter. Sam przyznaje się do inspiracji niedawno zmarłym Richardem Corbenem (który sam rysował „Hellblazera” w czasach Azzarello) i „niedoścignionym mistrzem”, Berniem Wrightsonem. Pod względem graficznym „Hellblazer” Robertsona emanuje swego rodzaju grozą, dosłowną brutalnością i… karykaturą. I chyba właśnie to wzmacnia ogólne wrażenie dziwności podczas lektury.


„Hellblazer. Wzlot i upadek” jest zupełnie oderwany od „ciągłości DC”, więc nie trzeba w ogóle znać postaci Johna Constantine’a, żeby cieszyć się lekturą. Wszystko tu zostało zrobione według „przepisu na udany i ciekawy komiks”. Są momenty komediowe, wartka akcja, cięte dialogi a autorzy nie czuli się zobowiązani do trzymania się ustalonej ilości stron – bo jest ich więcej niż powinno (ale cała historia nie przynudza). Jest Lucyfer Gwiazda Zaranna w swej czerwonej, rogatej i ogoniastej wersji, jest Piekło DC, jest magia. Ale mimo tego, że teoretycznie „wszystko jest”, sama opowieść wydaje się nieco zbyt banalna jak na szumne zapowiedzi i oczekiwania pokładane w „DC Black Label”.

Antyestablishmentowy z zamierzenia wydźwięk komiksu nie wybrzmiewa tak jak powinien, równie dobrze mogłoby go nie być, bo jest dość naiwny i niemądry. Ekstremalne bogactwo skupione w ręku jednej osoby i wyzysk są złe – ok, jasne. Ale komiks nie oferuje nic więcej poza stwierdzeniem tego faktu i symbolicznym zrzuceniem trzech ultrabogaczy z nieba. Za prosto, za łatwo – a miało być dojrzalej niż w mainstreamie. Nie powinno to wszystko przecież polegać tylko na odhaczeniu obowiązkowych motywów „Hellblazera” ale o dostarczenie czegoś nowego, wymagającego i imponującego – tak miało działać „DC Black Label”. Mamy jednak, co mamy – komiks dobry, powyżej średniej i godny uwagi, ale nie spełniający oczekiwań. Przynajmniej moich.




Tytuł: Hellblazer. Wzlot i upadek
Scenariusz: Tom Taylor
Rysunki: Darick Robertson
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Hellblazer. Rise and Fall
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics. DC Black Label
Data wydania: październik 2021
Liczba stron: 152
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 276
Wydanie: I
ISBN: 9788328152472

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz