Inwazja prosto z piekła
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
John Constantine gości u nas z bardzo dużą regularnością. W tym roku przybędzie dwa razy – pierwsza wizyta właśnie trwa. W kwietniu Egmont wydał drugi zbiorczy tom „Hellblazera” z czasów Mike’a Careya i zgodnie z przewidywaniami jest to jeden z najlepszych komiksów tego miesiąca. A John ma znów przechlapane.
Pomysł Careya na „Hellblazera” był dość prosty. Autor zmienił na stanowisku scenarzysty Briana Azzarello, którego komiksy Egmont wydał w cyklu jako pierwsze. Po mocno osadzonych na ziemi i realistycznych fabułach autora „100 naboi” przyszła pora na piekielny horror i fantastykę pełną gębą. John wrócił do Anglii po amerykańskiej włóczędze i od razu wpadł w kłopoty. W poprzednim tomie odkrył pewne rodzinne sekrety, dowiedział się, że jego siostrzenica Gemma para się magią i poznał niejaką Angie Spatchcock, młodą kelnerkę, która ruszyła z nim na wojnę z demonami. A tak właściwie do wojny dojdzie dopiero teraz, w drugim tomie – zapowiedź nadciągającej apokalipsy otrzymaliśmy pod koniec pierwszego.
John Constantine musi zebrać wszystkich znanych sobie londyńskich magów i okultystów, aby przekazać im przerażające wiadomości. Otwierająca omawiany dziś album historia „Patrząc w dal” to prawdziwe trzęsienie ziemi – nie zdradzę zbyt wiele, ale wiedzieć musicie, że dawno z tak wielkim zagrożeniem nasz świat nie miał do czynienia. John Constantine, angielscy magowie i okultyści, a nawet Potwór z bagien – wszyscy stawić muszą czoła „Bestii”. Pojawiają się nawet taki stali bywalcy „magicznego zakątka uniwersum DC” jak Phantom Stranger i Lucyfer, ale nie kwapią się do pomocy. Gwiazda Zaranna mówi wręcz, że nie zaangażuje się w ratowanie świata, bo „to nie jego świat”. Mamy rok 2003 – rewelacyjnego i niezwykle popularnego „Lucyfera” pisze wówczas właśnie Mike Carey i ma na niego inne plany, więc nie będzie go angażował w jakieś „hellblazerowe” zadymy, choćby na szali położono nawet losy całego świata.
Drugi tom „Hellblazera” Careya zawiera siedemnaście odcinków – od 189 do 205. Zbliżamy się powoli do jubileuszowego dwusetnego zeszytu i autor scenariusza przygotował z tej okazji dla naszego bohatera nie lada atrakcje. Czyli amnezję. Po dramatycznych wydarzeniach „Patrząc w dal” John nie wie kim jest, skąd jest, dokąd zmierza i po co. Brzmi to w sumie jak dylematy większości skonfliktowanych ze światem bohaterów popkultury, ale w przypadku Constantine’a ma to dosłowne znaczenie. I ma to również niebagatelne znaczenie dla czytelnika – to jest tak, jakby każdy z nas znalazł się nagle w mrocznym londyńskim zaułku, nie wiedząc jak ma na imię i będąc zmuszonym odpierać ataki jakichś mrocznych sił. A Carey nie jest zbyt delikatnym i subtelnym kreatorem otaczającej rzeczywistości – chyba każdy, postawiony na miejscu Johna, osunąłby się w szaleństwo. Ale on nie może, jest głównym bohaterem komiksu, musi trzymać fason.
„Hellblazer” numer 200 z listopada 2004 roku stawia fundamenty pod zupełnie nowy rozdział w życiu Johna Constantine’a. Rozpoczyna się on ostatnimi odcinkami omawianego dziś albumu, czyli historią uznawaną za jedną z najlepszych „ery Careya” – „Powodami do radości”. Pewne trzy istoty (nie powiem kim są, lepiej sprawdzić to samemu) postanowiły zrujnować życie Johna i zniszczyć/zabić wszystko/wszystkich na czym/kim mu zależy. Między innymi dwie kobiety odgrywające ostatnio ważne role w jego życiu – wspominane już Gemmę i Angie. Ale one sroce spod ogona nie wypadły i potrafią o siebie zadbać – końcówka komiksu zapowiada niesamowite rzeczy w nadchodzącym i zamykającym run Careya tomie trzecim. Run naznaczony estetyką, sposobem narracji i fabułami mającymi bardzo dużo wspólnego ze starszym o ponad dekadę i uznawanym za najlepszy w historii „Hellblazera” runem Gartha Ennisa, a także z bardzo krótkim okresem, w którym serię tę prowadził Warren Ellis.
Krótko pisząc – demony, piekło, okultyzm, horror, mnóstwo magii i dziwaczności. Carey wziął od Ennisa piekielną mitologię, mroczne rytuały a od Ennisa brutalny horror, cielesność i grozę tak bardzo bezpośrednią i realistyczną, że wywołującą prawdziwe ciarki na plecach. Ale są też elementy z „Sandmana” Neila Gaimana – specyficzna oniryczność i wszechobecna „dziwność” otaczającego nas świata. „Hellblazer” Careya miał być już z założenia makabryczny i przerażający – i taki właśnie jest bez dwóch zdań. Nieco inny niż równolegle pisany „Lucyfer”, bardziej „przyziemny”, z bohaterami umocowanymi w naszych zwykłych, codziennych realiach – a nie gdzieś w niebiosach, czy innych wymiarach. John Constantine to bardzo ludzki bohater, a ten dotknięty amnezją wręcz wyjątkowo. Zazwyczaj niejednoznaczny moralnie, cyniczny, cwany – odarty z tych cech przez połowę tomu funkcjonuje jak podręcznikowy przypadek „fish-out-of-water”. Czyli tak jakbyśmy funkcjonowali my na jego miejscu.
Era Careya jest moim zdaniem najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się „Hellblazerowi” po Ennisie. Nie bez znaczenia jest także dobór rysowników. Marcelo Frusin, znany z poprzednich albumów, ma charakterystyczny, kreskówkowy, brutalny i nieco groteskowy styl. Drugim znaczącym artystą tego tomu (są jeszcze Steve Dillon i Chris Brunner, ale pojawiają się tu tylko symbolicznie) jest Leonardo Manco – raczej mało znany w Polsce. I to jest mój faworyt. Jego rysunki są – naprawdę – ciężkie, mroczne, chropowate, dosadne i brutalnie realistyczne. To jest „Hellblazer” z wysokiej półki, a kończący run Careya tom trzeci jest podobno najlepszy.
Tytuł: Mike Carey. Hellblazer. Tom 2
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Steve Dillon, Marcelo Frusin, Leonardo Manco, Chris Brunner
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: The Hellblazer #189-205
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: kwiecień 2023
Liczba stron: 440
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328161436
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz