Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Wydawnictwo Egmont przedstawia polskim czytelnikom jedną z najbardziej popularnych serii komiksowych linii DC Vertigo. Robi to trochę nie po kolei – w zeszłym roku wyszły dwa zbiorcze albumy runu Briana Azzarello, a teraz dopiero pierwszy tom autorstwa Gartha Ennisa. Irlandzki scenarzysta zaczął pisać „Hellblazera” sto numerów i dziewięć lat wcześniej niż autor „100 naboi”. Teraz jego komiks trafia do Polski (choć tak właściwie jest to w dużej części ponowna wizyta).
Dwie trzecie runu Gartha Ennisa już się przecież w Polsce ukazało. W latach 2008-2010 to właśnie Egmont wydał pięć komiksów „Hellblazera” zbierających dwadzieścia osiem odcinków z czterdziestu siedmiu, które napisał Ennis. Teraz prawdopodobnie otrzymamy całość w trzech wielkich tomach – pierwszy zawiera ich piętnaście i skupia się na początkach kariery autora za oceanem. Ennis dołączył do Detective Comics na początku 1991 roku, kiedy to o DC Vertigo nikt jeszcze nawet nie myślał, a seria „Hellblazer” liczyła już czterdzieści odcinków. Głównym bohaterem był oczywiście John Constantine – londyński uliczny mag, pogromca demonów, okultystyczny detektyw, egzorcysta, nałogowy palacz, manipulant, hochsztapler, cwaniak, bywalec najpodlejszych klubów i sobowtór Stinga. Pierwszym scenarzystą serii był Jamie Delano, Brytyjczyk z Northampton, czyli ziomek „ojca” Johna Constantine’a – Alana Moore’a, który stworzył go w 1985 roku na potrzeby swej „Sagi o potworze z bagien”. Okres Delano to przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – między wszystkimi paranormalnymi i okultystycznymi przygodami, scenarzysta poupychał sporo komentarzy do współczesnej mu sytuacji społecznej Wielkiej Brytanii późnych rządów Margaret Thatcher.
Ale oto przyszły lata dziewięćdziesiąte i zaczął wiać wiatr zmian. Garth Ennis przejął „Hellblazera” w odcinku 41, w maju 1991 roku. Młody, nieopierzony, ledwie dwudziestojednoletni, lekko spóźniony na komiksową „brytyjską inwazję” na Stany Zjednoczone. Sam przyznaje w przedmowie, że na początku miał wielką pustkę w głowie, ale szybko postanowił, że zrobi rewolucję. Nie było w sumie innego wyjścia – Ennis musiał uderzyć mocno, zrobić szum i pokazać, że pisze inaczej niż Delano. W przeciwnym wypadku odbiorcy wzięliby go tylko za sprawnego wyrobnika i naśladowcę, a po kilku odcinkach przestaliby się interesować jego komiksami. Ennis zatem skazał głównego bohatera na śmierć – tylko młody i rozgorączkowany (ale także odważny) autor mógł wpaść na taki pomysł. John Constantine w chwili premiery pierwszego odcinka jego autorstwa skończył dokładnie trzydzieści osiem lat (jest to bohater starzejący się w czasie rzeczywistym wraz z kolejnymi odcinkami serii) a już miał pożegnać się ze światem. Przyczyna – nieuleczalny, agresywny nowotwór płuc, na którego John intensywnie pracował przez całe życie.
"Hellblazer" numer 41, maj 1991
Sześcioczęściowa opowieść „Niebezpieczne nawyki”, opowiada o zmaganiach Constantine’a z rakiem i rozpaczliwych próbach wymknięcia się demonom czekającym na niego w piekle. Medycyna jest bezradna, należy więc wykorzystać w jakiś sposób swoje niezwykłe umiejętności – rzucimy wyzwanie samej wierchuszce piekła. Po tej debiutanckiej opowieści, która zdefiniowała tak naprawdę cały późniejszy wkład Ennisa w „Hellblazera”, otrzymujemy kilka pojedynczych odcinków – wizytujemy nawiedzony bar; w innym pijemy na umór z dawnym, pogańskim bóstwem, o którym nikt już nie pamięta; zostajemy wodzeni na pokuszenie przez Króla Wampirów i czytamy przerażający pamiętnik Danny’ego Drake’a (to najbardziej horrorowy, naprawdę przeszywający do szpiku kości, odcinek). Jest też druga dłuższa fabuła, jeszcze lepsza niż ta otwierająca tom. „Królewska krew” to rasowa opowieść grozy, w której John Constantine trafia do tajnego klubu „Kaligula”. Jego członkowie, funkcjonujący na co dzień na szczytach brytyjskiej władzy, oddają się sadystycznym orgiom w celu „rozładowania presji towarzyszącej ich stylowi życia”. Jedna z takich zabaw doprowadziła do naprawdę koszmarnych i (co nikogo naprawdę nie powinno dziwić) nadprzyrodzonych konsekwencji – a interwencja głównego bohatera zdaje się być jedynym rozwiązaniem. Garth Ennis mocno nawiązuje tu do jednego z najlepszych komiksów Alana Moore’a, którego tytułu nie zdradzę – ale krwawe wydarzenia, związane z tajną konspiracją brytyjskich lordów i rodziny królewskiej, wyraźnie wskazują o jaką pozycję chodzi.
Widać, że Ennis miał pomysł na „Hellblazera”. O wiele bardziej niż Delano skupił się na samej postaci głównego bohatera i jego charakterystyce, niż na świecie przedstawionym. John Constantine jest zawsze na pierwszym planie, jego rozterki i wewnętrzne monologi dotyczą przede wszystkim jego osobistej relacji ze światem, a nie samego świata w ogóle. Ennis uczynił Constantine’a zwykłym człowiekiem, którego odróżnia od nas tylko okultystyczna wiedza. John od zawsze trzymał się trochę na uboczu całego uniwersum Detective Comics, nie spotykał się zbyt często z kolorowo odzianymi superbohaterami – okopał się raczej tam, gdzie potwór z bagien, Sandman i cała reszta magicznego, horrorowego towarzystwa DC. Ennis tylko to zaakcentował – jego bohater uważa się za szaraka, którego nie obchodzą „jakieś czary–mary”. „Myślisz, że jestem pełen tajemnic, a tylko udaję przeciętniaka? A może jest dokładnie odwrotnie?” – pyta Króla Wampirów i dystansuje się tym samym również od ekipy, która towarzyszyła mu całkiem niedawno w „Batmanie. Przeklętym”. Constantine próbuje żyć normalnie – wystarcza mu śpiew ptaków o poranku, pocałunek dziewczyny, piwo z kumplami w zadymionym barze i zapach codzienności. Dokładnie tego uczy napotkanego, załamanego skandynawskiego boga tańca. John Constantine w wydaniu Gartha Ennisa jest o wiele bardziej ludzki i sympatyczny niż jego bezduszna, podła i odstręczająca wersja Briana Azzarello.
Nie możemy jednak zapominać, że magia i piekielne stwory niezaprzeczalnie istnieją, choć coraz częściej chowają się za ludzkimi postaciami. Zło jest coraz mniej uniwersalne i ponadczasowe, a coraz bardziej relatywne i doczesne – nie zmienia to jednak faktu, że John musi cały czas wykorzystywać swe nadzwyczajne umiejętności, aby sobie z nim poradzić. Zaświaty od samego początku wiedziały kim jest Constantine – teraz, po tym co bohater narobił w pierwszym tomie, już o nim nie zapomną. Facet ma przerąbane. Fani „Kaznodziei”, późniejszego opus magnum Ennisa, nie unikną skojarzeń z postacią Jessego Custera. Zresztą nie tylko samo opracowanie postaci głównego bohatera, świadomego swych słabości, z którymi nie chce za bardzo walczyć, jest tu przetarciem szlaków ku „Kaznodziei”. Mamy tez inne motywy – Irlandia, puby, gdzie nie sposób nie wdać się w bójkę, piosenki śpiewane na całe gardło za kontuarem, męska przyjaźń, wielkie uczucia wystawiane ma ekstremalne próby trwałości oraz skupienie się na tematyce religijnej (oczywiście katolickiej) i obrazoburcze podejście do tego tematu (choć w pierwszym tomie „Hellblazera” jest jeszcze zdecydowanie zachowawczy).
Za rysunki do dwunastu odcinków odpowiada stary przyjaciel Ennisa – Will Simpson. Ennis napisał w przedmowie, że Will zawsze marzył o rysowaniu kosmicznych przygód w stylu Flasha Gordona, a tu masz – londyńskie uliczki i diabelski pomiot. Jego grafiki są dość charakterystyczne – można by je porównać do rysunków Stephena Bissette’a z początkowych odcinków „Sagi o potworze z bagien” Alana Moore’a. Simpson rysuje jednak trochę gorzej, w mojej ocenie dość słabo radzi sobie z rysowaniem ludzi – są problemy z proporcjami ciała, te same postacie mają co rusz inne twarze (Constantine naprawdę co chwila wygląda inaczej). Wyglądają nienaturalnie i dość upiornie, co w sumie wychodzi jednak całemu komiksowi na dobre. Dokładnie tak – te „brzydkie” rysunki, pomimo swych wad (tak naprawdę dzięki nim), nadają komiksowi niepowtarzalnego charakteru. Oprócz rozdziałów Simpsona mamy także pojedyncze odcinki narysowane przez Mike’a Hoffmanna (tu jest naprawdę słabo – jego „Miłość zabija” to jeden z najgorzej narysowanych komiksów, jakie czytałem w ostatnim czasie) i Davida Lloyda (jest nieźle i dokładnie tak upiornie, jak ma być). No i jest oczywiście Steve Dillon, który zdominuje resztę runu Gartha Ennisa i na którego tak naprawdę wszyscy czekamy. Warstwa graficzna tego komiksu ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę – są kolory, ale tak, jakby ich nie było. Bardzo oszczędnie nałożone, blade, niemal nieistniejące – czy to dobrze, jest kwestią gustu. Na pewno jest zaskakująco.
„Niebezpieczne nawyki” stanowiły podstawę scenariusza filmu „Constantine” z 2005 roku, w którym w postać zapijaczonego egzorcysty wcielił się Keanu Reeves. Lubię ten film, nie widzę w nim takiej chały jak większość recenzentów – trzeba jednak przyznać, że „ducha Ennisa” nie ma za grosz.
Irlandzki scenarzysta tworzył postać bardziej charakterystyczną niż Jamie Delano. Sprzedaż „Hellblazera” wzrosła kilkukrotnie za jego czasów, co jest chyba wystarczającą reklamą. Tom drugi pojawi się w Polsce już niedługo – będzie Steve Dillon, o którym sam Ennis mówił, że dał temu komiksowi kolejnego potężnego kopa. Razem skopią porządnie też własnego bohatera – pierwszy tom kończy się ciszą przed wielką burzą.
Tytuł: Garth Ennis. Hellblazer. Tom 1
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: William Simpson, Steve Dillon, David Lloyd, Mike Hoffman
Tłumaczenie: Paulina Braiter, Marek Starosta
Tytuł oryginału: Hellblazer (#41 – #56 z wyłączeniem #51)
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Vertigo
Data wydania: marzec 2020
Liczba stron: 416
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328142961
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz