Tysiąc lat w przód, czy trzydzieści w tył?
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Mutanci Marvela mają swój nowy cykl w Egmoncie. W grudniu 2021 roku ukazał się „Kompleks Mesjasza”, pierwszy tom „Punktów zwrotnych”, czyli przedsięwzięcia wydawniczego prezentującego te opowieści ze świata X-Men, które wyraźnie wpłynęły na ich dzieje. Teraz przyszła pora na „Wojnę o Mesjasza”, która, wbrew przewidywaniom, rewolucyjna wcale nie jest.
Fabuła „Kompleksu Mesjasza” obracała się wokół małej, dopiero co urodzonej, dziewczynki imieniem (znamiennym) Hope. Wszyscy chcą ją dorwać – źli mutanci dowodzeni przez Sinistera (aby ją wykorzysta w niecnych celach), chrześcijańskie bojówki „antymutanckie” (aby ją zabić), X-Meni (aby ją ocalić) i dwa mutanci z przyszłości (Bishop i Cable – jeden by zabić, drugi by ocalić, wiadomo). Skąd tyle hałasu o jedno dziecko? Hope jest pierwszym mutantem narodzonym po „Dniu M”, podczas którego dziewięćdziesiąt dziewięć procent homo superior utraciło swoje moce. Nic dziwnego zatem, że gdy na świecie pojawia się nowy nosiciel genu X, w społeczności mutantów zaczyna wrzeć. Dwaj bohaterowie podróżujący w czasie wiedzą jeszcze więcej – w przyszłości odległej o osiemdziesiąt lat mutantów czeka przerażający los i gehenna w obozach koncentracyjnych. Dlaczego tak się stało? Dziecko jest kluczem do zagadki, ale nie do końca wiadomo, czy będzie ono przyczyną tej tragedii, czy może jej zapobiegnie. Bishop i Cable mają odmienne zdania na ten temat – „Kompleks Mesjasza”, wypełniony nieustannymi walkami, pościgami, efektownymi pozami i błyskotliwymi przepychankami słownymi, kończy się przypadkową śmiercią profesora X (nie pomnę którą to już w historii?) i ucieczką Cable’a i Hope w przyszłość. „Nie ma już X-Men” mówi Cyclops nad trupem Charlesa Xaviera i potwierdza tym samym wagę „punktu zwrotnego” jakim był „Kompleks Mesjasza”.