Pokazywanie postów oznaczonych etykietą William Hope Hodgson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą William Hope Hodgson. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 stycznia 2025

Tropiciel duchów

Sio mi stąd!

Artykuł należy do cyklu XX lat Biblioteki grozy wydawnictwa C&T”. Odcinek dziesiąty.

Literackich detektywów jest sporo – C. Auguste Dupin, Sherlock Holmes i Hercules Poirot to ci najsłynniejsi. A detektywi „okultystyczni”? Najstarszym jest ponoć doktor Martin Hesselius z „Zielonej herbaty” Sheridana Le Fanu, wymyślony jeszcze w dziewiętnastym wieku. A już na początku dwudziestego wieku mamy dwóch kolejnych, nieco podobnych do siebie i chyba wzajemnie się inspirujących. Jednym z nich był Thomas Carnacki, czyli „Tropiciel duchów”, jak mówi okładka dziesiątej książki z cyklu „Biblioteka grozy” toruńskiego wydawnictwa C&T.

Tego bohatera wymyślił William Hope Hodgson, pisarz nieco młodszy od pań, które napisały poprzednie dwa zbiory opowiadań w cyklu (Mary E. Wilkins Freeman i „Zagubione duchy” oraz Edith Wharton i „Duchy i ludzie”). Hodgson nie był tak metaforyczny i symboliczny jak wspomniane autorki, lecz całkowicie dosłowny – złe moce to złe moce, a nie zakamuflowana krytyka patriarchatu czy przemoc domowa. Hodgsona już w Polsce znamy – czytaliśmy znakomity „Dom na granicy światów” i bardzo dobre „Szalupy z Glen Carrig”. Idealnym zwieńczeniem byłby „The Night Land” obiecany kiedyś przez Wydawnictwo IX, ale na razie cisza. William Hope Hodgson urodził się w 1877 roku i zaczął pisać jeszcze przed trzydziestką – Carnacki zadebiutował nieco później, w 1910 roku w magazynie „The Idler”. „Tropiciel duchów” zawiera wszystkie dziewięć opowiadań z dzielnym detektywem w roli głównej – pierwsze sześć wyszły za życia autora, ostatnie trzy znalazły się dopiero po jego śmierci, kiedy to August Derleth pracował nad nową edycją zbiorczą. 

niedziela, 9 czerwca 2019

Szalupy z "Glen Carrig"

Przygoda w nieco innym wydaniu

Artykuł należy do cyklu XX lat Biblioteki grozy wydawnictwa C&T”. Odcinek dwudziesty siódmy.

„Szalupy z Glen Carrig” to krótka powieść Williama Hope Hodgsona, wydana pierwotnie w 1907 roku, a do Polski sprowadzona przez wydawnictwo C&T dwa lata temu. Jest to pozycja wyróżniająca się na tle całej „Biblioteki grozy” wspomnianego wydawnictwa – groza, mimo iż obecna przez cały czas w powieści, ustępuje tu marynistycznej, przygodowej historii, spisanej w dość specyficznym, ale jakże niesamowitym, stylu. 

Ze strony tytułowej wiemy, że za chwilę przeczytamy relację niejakiego Johna Winterstrawa, rozbitka ze statku „Glen Carrig”, zatopionego gdzieś na morzach południowych w roku 1757. I to jest całe podłoże historyczne i wprowadzenie do historii, ponieważ autor rozpoczyna akcję już w samym środku przerażającej przygody. Dwie szalupy z ocalałymi marynarzami trafiają w mroczne okolice jakichś błotnistych, wyjałowionych pustkowi z rzadka porosłych dziwaczną, prawdopodobnie chorą, roślinnością. Dopóki nie zajdzie słońce wszędzie panuje całkowita cisza i bezruch, natomiast nocą marynarze słyszą rozlegający się z nieokreślonego źródła szloch i lament, przeradzający się szybko w dziwny, „naznaczony głodem”, warkot ewidentnie niosący zagrożenie. 

czwartek, 20 kwietnia 2017

Dom na granicy światów

Dom na granicy światów był jedną z ulubionych powieści H. P. Lovecrafta i jedną z jego inspiracji. Powieść ta ukazała się w 1908 roku, kiedy to osiemnastoletni twórca mitologii Cthulhu miał już za sobą sporo publikacji, ale te największe dzieła, które przyniosły mu literacką nieśmiertelność jeszcze nie powstały. Autorem Domu na granicy światów jest William Hope Hodgson, angielski pisarz i poeta, którego Szalupy z Glen Carrig i Tropiciela Duchów wydało już w Polsce toruńskie wydawnictwo C&T. Powieść Hodgsona, którą miałem okazję ostatnio przeczytać to chyba najbardziej psychodeliczna klasyczna groza, jaką do tej pory poznałem.

Dwóch amatorów wypoczynku pod namiotem wybiera się na biwak w miejsce oddalone nieco na południe od Kraighten – małej wioski w zachodniej części Irlandii. Miejsce to napawa ich niewysłowionym niepokojem i przeczuciem, że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak. Znaleziony w ruinach, podniszczony i miejscami nieczytelny notatnik anonimowego uczestnika przerażających wydarzeń, zdaje się potwierdzać przeczucia bohaterów. Otóż, pewien sędziwy już człowiek wprowadza się wraz ze swoją siostrą i psem do wielkiego, starego domu, o którym krąży legenda, jak to za budowę domostwa odpowiada sam diabeł. 

Hodgson nie stopniuje napięcia. Już na samym początku starzec zostaje wyrwany z domu przez nieznaną siłę, która unosi go w przestworza i funduje mu podróż, przez kosmiczną pustkę, nieznane wymiary czasu i przestrzeni – na myśl nieodparcie przychodzi metafizyczna podróż bohatera filmu 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka. Bohater trafia na nieznaną planetę, na której znajduje odrealnioną, odbitą jak w jakimś krzywym zwierciadle, wersję swojego domu oraz koszmarną, olbrzymią postać świniopodobnego stwora. Gdy bohater budzi się nagle na podłodze swojego pokoju, po dwudziestoczterogodzinnym śnie/letargu/omdleniu, przyjmujemy przypuszczenie o sennym rojeniu za oczywiste. Tylko, że bardzo szybko „rzeczywistość” weryfikuje to założenie. Dom narratora zostaje otoczony przez całą hordę stworów podobnych do olbrzyma ze „snu” a on sam dzielnie odpiera ich ataki. Użyłem cudzysłowu dwukrotnie – nie bez powodu.