Sio mi stąd!
Artykuł należy do cyklu „XX lat Biblioteki grozy wydawnictwa C&T”. Odcinek dziesiąty.
Literackich detektywów jest sporo – C. Auguste Dupin, Sherlock Holmes i Hercules Poirot to ci najsłynniejsi. A detektywi „okultystyczni”? Najstarszym jest ponoć doktor Martin Hesselius z „Zielonej herbaty” Sheridana Le Fanu, wymyślony jeszcze w dziewiętnastym wieku. A już na początku dwudziestego wieku mamy dwóch kolejnych, nieco podobnych do siebie i chyba wzajemnie się inspirujących. Jednym z nich był Thomas Carnacki, czyli „Tropiciel duchów”, jak mówi okładka dziesiątej książki z cyklu „Biblioteka grozy” toruńskiego wydawnictwa C&T.
Tego bohatera wymyślił William Hope Hodgson, pisarz nieco młodszy od pań, które napisały poprzednie dwa zbiory opowiadań w cyklu (Mary E. Wilkins Freeman i „Zagubione duchy” oraz Edith Wharton i „Duchy i ludzie”). Hodgson nie był tak metaforyczny i symboliczny jak wspomniane autorki, lecz całkowicie dosłowny – złe moce to złe moce, a nie zakamuflowana krytyka patriarchatu czy przemoc domowa. Hodgsona już w Polsce znamy – czytaliśmy znakomity „Dom na granicy światów” i bardzo dobre „Szalupy z Glen Carrig”. Idealnym zwieńczeniem byłby „The Night Land” obiecany kiedyś przez Wydawnictwo IX, ale na razie cisza. William Hope Hodgson urodził się w 1877 roku i zaczął pisać jeszcze przed trzydziestką – Carnacki zadebiutował nieco później, w 1910 roku w magazynie „The Idler”. „Tropiciel duchów” zawiera wszystkie dziewięć opowiadań z dzielnym detektywem w roli głównej – pierwsze sześć wyszły za życia autora, ostatnie trzy znalazły się dopiero po jego śmierci, kiedy to August Derleth pracował nad nową edycją zbiorczą.
I teraz wyliczanka. Jedno z dziewięciu opowiadań nie zawiera w ogóle elementów nadprzyrodzonych i jest krótkim, dość słabym tekstem, którego głównym bohaterem oryginalnie nie był Carnacki, lecz niejaki Sackwell Dank! Hodgson miał kłopoty ze sprzedażą tekstu, więc zamienił Sanka na Carnackiego i poszło. Dwie inne historie sugerują, że mamy do czynienia z nieczystymi siłami, ale ostatecznie otrzymujemy całkiem zwykłe, przyziemne odpowiedzi. Jeszcze dwie inne to zagadki, które nie mają jednoznacznego rozwiązania – ludzie faktycznie stoją za pewnymi niewyjaśnionymi zjawiskami, ale jednocześnie dzieje się „coś więcej”. I są jeszcze cztery całkowicie paranormalne „nawiedzenia”, pełne niewytłumaczalnych manifestacji i grozy – w tym najdłuższy i najlepszy tekst w zbiorze. Sami przyporządkujecie poszczególne tytuły do każdej z czterech wymienionych powyżej kategorii.
Okultystyczny detektyw rozwiązujący paranormalne zagadki i sprawy szeroko pojętych „nawiedzeń” u progu dwudziestego wieku – oto Thomas Carnacki. Narratorem wszystkich opowiadań – o dziwo – nie jest jednak on sam, lecz jego bliski znajomy, niejaki Dodgson (prawie jak Hodgson, prawda?). Dodgson i jeszcze trzej inni dżentelmeni dostają cyklicznie bileciki z zaproszeniami na kolacje do Carnackiego, które zawsze kończą się posiadówą w wygodnych fotelach z fajeczką i drinkiem. Carnacki bez zbędnych ceregieli opowiada co mu się właśnie wydarzyło, a potem bezceremonialnie wyprasza swych gości na stację londyńskiego metra Embankment jowialnym „Sio mi stąd!”. Panowie wracają do domów w zadumie i już nie mogą się doczekać kolejnej wizyty. Fajny koncept – rozbrajająco prosty, ale jak najbardziej celowy.
Thomas Carnacki to naprawdę bardzo prostolinijny i dość „ludzki” okultystyczny detektyw. Wiemy o nim tyle, że studiował odrażający „Manuskrypt Sigsunda” (Lovecraft inspirował się tym tworząc swój, chyba jeszcze bardziej ohydny i bluźnierczy „Necronomicon”), poznał jego straszne zaklęcia i inkantacje, wynalazł słynny Elektryczny Pentagram, ulepszył rytuały Saamaa i Raaaeee, czy wreszcie ukuł teorię (głupiutką nieco, choć mocno pitagorejską) sfer cielesno-duchowych. Zna się na okultyzmie, ale zaprzęga do walki naukę – wszystkie urządzenia „wzmacniające wibracje” lub „chroniące przed innym wymiarem” zbudował sam. Stosuje też bardzo konsekwentną, sceptyczną tak długo jak się da, metodę pracy – szczegółowe fotografowanie, czuwanie, nasłuchiwanie, zapisywanie a na koniec, jak już wszystko się wymyka spod kontroli, przychodzi czas na pentagramy, świece i inne ustrojstwa.
Sam Hodgson opisywał Carnackiego jako „potomka M. Dupina i Sherlocka Holmesa a także bliskiego krewnego Jona Silence’a”. Nie jest żadnym mistrzem dedukcji, czy nerdem odklejonym od rzeczywistości – jest takim swojskim wujkiem z wąsem, nie bawi się w snucie wielopoziomowych teorii (zresztą zagadki, z którymi się mierzy wcale tego nie wymagają), nie jest odważny. Boi się jak każdy z nas, ale ma wrodzony pociąg do wkładania nogi między próg a drzwi i nie potrafi zignorować niektórych rzeczy. Albo to one nie dają się zignorować.
Bo z nie byle jakimi zagrożeniami mierzy się Carnacki. Duchy? Jakie duchy? Do naszego świata regularnie próbują przedostać się „Zaziemskie Potworności” („outer monstrosities” w oryginale), Przepotężne Moce i Niepowstrzymane Siły. Zupełnie nie antropomorficzne (Lovecraft nagle wychyla głowę zza winkla i uśmiecha się złowieszczo), bluźniercze i całkowicie nieuzasadnione. Co my tu mamy? Cienie sunące po powierzchni morza, przerażająca gwiżdżąca komnata, widmowy koń, wrota do innego świata i forsująca je makabryczna siła, czy wreszcie najstraszniejszy, odbierający umysł i godność człowieka, „Wieprz”, przywołujący oczywiście wspomniany już „Dom na granicy światów”. I tu spore znaczenie ma taki, a nie inny zabieg narracyjny Hodgsona.
To nie sam Carnacki mówi do czytelnika. To gość naszego detektywa relacjonuje historie, w których sam w ogóle nie brał udziału. Mamy relację z drugiej ręki – możemy w to wszystko wierzyć, albo nie. Albo uznać, że to przecież nie ma żadnego znaczenia – liczy się opowieść. Sam Carnacki traktuje wszystkie „nawiedzenia” z dystansem, ale mówi o sobie, że jest „sceptykiem pozbawionym uprzedzeń”. Twierdzi, że dziewięćdziesiąt procent jego spraw to blaga (akurat w zbiorze ot jest nieco inna proporcja), ale nie ma to większego znaczenia dla samej opowieści. Nawet jeśli nasz bohater jest czasami jak Scooby-Doo („Wszystko by mi się udało, gdyby nie ten przeklęty Carnacki!”).
W dwudziestym wieku obrodziło w okultystycznych detektywów – Felix Castor, Harry Dresden i mój ulubiony, komiksowy John Constantine. Czyli jest popyt. A sam Carnacki pojawiał się często w dziełach innych twórców – ten najfajniejszy to oczywiście „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, a konkretnie dwa tomy („Czarne Akta” i „Stulecie”). „Tropiciel duchów” na pewno nie jest najmocniejszym punktem „Biblioteki grozy” C&T, ale i tak polecam.
Tytuł: Tropiciel duchów
Autor: William Hope Hodgson
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Tytuł oryginału: Carnacki The Ghost-Finder
Wydawnictwo: C & T
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 224
Wydanie: I
ISBN: 9788374702423
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz