Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MAG Pozostałe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MAG Pozostałe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 czerwca 2025

Epoka diamentu

Nanorewolucje

Wszystkie powieści Neala Stephensona już raz czytałem (oprócz „Wzlotu i upadku D.O.D.O.”) i pamiętam, że ich jakość nieprzerwanie rosła aż do „Peanatemy”, którą uważam za jego szczytowe osiągnięcie i arcydzieło współczesnej fantastyki. Dziś kilka słów o „The Diamond Age”, cyberpunkowej bildungsroman, czyli zgodnie ze schematem – rzeczy jeszcze lepszej niż omawiana ostatnio „Snow Crash”.

Obie te powieści wydane zostały już w latach dziewięćdziesiątych w Polsce przez Wydawnictwo Zysk i S-ka oraz po dekadzie przez Isę (to dzięki tym wydaniom rozpoczął się u nas prawdziwy boom na Stephensona). Wszystkie te edycje tłumaczył Jędrzej Polak – jako „Zamieć” i „Diamentowy wiek”. Po kolejnej dekadzie za wznowienia wziął się MAG – ale tym razem w zupełnie nowym przekładzie Wojciecha Szypuły. Zarówno jego „Śnieżyca” jak i „Epoka diamentu” są tytułami bardziej trafnymi – szczególnie ten drugi, nawiązujący do następujących po sobie epok kamienia, brązu i żelaza. Przenosimy się zatem prawdopodobnie trochę dalej w przyszłość niż w „Śnieżycy” – stopień rozwoju technologicznego i panujący powszechnie ustrój świata to swego rodzaju konsekwencja franczyz / megakorporacji ze poprzedniej powieści. Stephenson oczywiście nigdzie nie sugeruje, że w obydwu powieściach mamy do czynienia z tym samym światem, ale autorska prognoza rozwoju politycznego świata jest niemal identyczna.

niedziela, 11 maja 2025

Śnieżyca

Infokalipsa


Pamiętam, że „Zamieć” Neala Stephensona, wydana przez wydawnictwo ISA w 2007 roku, uczyniła mnie z miejsca fanem autora. Jeśli miałbym kogoś namówić do twórczości Amerykanina, to dałbym mu właśnie tę powieść. Tylko, że teraz jest to „Śnieżyca”MAG wznowił „Snow Crash” w 2020 roku w nowym tłumaczeniu i pod nowym tytułem.

„Zamieć” ISY tłumaczył Jędrzej Polak, „Śnieżycę” Maga – Wojciech Szypuła. Minęło chyba szesnaście lat od mojej pierwszej lektury – nie pamiętam już żadnych różnic, poza jedną. Główny bohater „Zamieci” był „dostarczycielatorem” pizzy – w „Śnieżycy” jest „pizzeadorem”. Kiedyś wezmę obydwa wydania i porównam sobie co nieco, bo wydaje mi się, że będzie z tego niezła zabawa – zwłaszcza, że obaj panowie to prawdziwi fachowcy. Tymczasem udajemy się do świata bliskiej przyszłości razem ze wspomnianym głównym bohaterem – Hiro Protagonistą. I tu znów jest ciekawie – „protagonista” to, wiadomo, „główny bohater”, a „hiro” to fonetycznie „hero”, czyli… no, bohater.

niedziela, 30 stycznia 2022

Czerwone drzewo

Kroniki udręki

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.


Powieści rozpoczynające się od informacji, że główna bohaterka popełniła samobójstwo, a przed nami leży jej notatnik dokumentujący ostatnie dni życia, z góry ustawiają czytelniczą optykę. Odbiorca ma jedno zadanie – odkryć prawdę. „Czerwone drzewo” Caitlin R. Kiernan wpisuje się w ten schemat perfekcyjnie i tak samo bezbłędnie go potem realizuje. Co tak naprawdę wydarzyło się na starej farmie Wight?

Powieść rozpoczyna się od przedmowy (uwaga!) fikcyjnego wydawcy. Niejaka Sharon D. Halperin wspomina zmarłą przed kilkoma miesiącami pisarkę – czterdziestoczteroletnią Sarę Crowe, której notatnik znalazła pewnego dnia na swoim biurku. Maszynopis Sary zawiera kronikę jej trzymiesięcznego pobytu w roku 2008 na starej farmie położonej na bagnach Nowej Anglii w pobliżu wielkiego, czerwonego dębu. Sara odizolowała się od świata, aby w spokoju napisać zakontraktowaną i ciągle odkładaną powieść, a także uporać się z traumą po utracie kochanki, która jakiś czas temu popełniła samobójstwo. Zamiast jednak pisać książkę, zajęła się dokumentowaniem swego pobytu na farmie – dni podobnych do siebie (do czasu), dręczących ją koszmarnych snów, wspomnień toksycznego i wyniszczającego psychicznie związku, ataków epilepsji i stopniowego pogrążania się w szaleństwie.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Wyspa

Jak długo ja nie żyłam?




Artykuł należy do serii "Nie długość się liczy" #11

Największe kłamstwo futurystów: „Mięso i Maszyneria ręka w rękę trudzą się, poprzez stulecia, nad Zbadaniem Wszechświata! Zwarci! Silni! Przesuwają Granicę!”



Ziemi już nie ma od miliarda lat, spalona została przez słońce. Przez wszechświat przyszłości leci „Eriophora’, statek-asteroida z czarną dziurą w środku, nadzorujący budowę sieci portali działających za zasadzie wormholi. Tworzone są one dla nieokreślonej bliżej cywilizacji, która zatraciła już (jeśli je miała) wszelkie ludzkie cechy. Narratorka (jej imię pada tylko raz w opowiadaniu) zbudzona po setkach (tysiącach, eonach?) lat przez pokładową SI zwaną „szympem”, zastaje na pokładzie tylko jedną osobę – chłopaka o imieniu Dix, który zdaje się zachowywać i rozumować niczym maszyna, a nie człowiek. „Eriophora” zmierza ku czerwonemu karłowi, z okolic którego dobiega sygnał, sugerujący istnienie w pobliżu gwiazdy jakiejś inteligentnej i wysoko rozwiniętej formy życia.

czwartek, 25 października 2018

Zbudzone furie

Przekraczanie granic

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

Trzecia powieść Richarda Morgana o Takeshim Kovacsu przenosi akcję na ojczystą planetę głównego bohatera – Świat Harlana. Tym razem Kovacs nie zostaje przez nikogo wynajęty ani nie kieruje nim żądza przygód i pieniędzy. To pragnienie zemsty, ból serca i poczucie niewyobrażalnej niesprawiedliwości napędza go do działania. Stonowana noirowa narracja, tak dobrze znana z pierwszej częśći, zaczyna pobrzmiewać ledwo hamowanym wyciem z bólu, a brutalność i przemoc nasilona w drugim tomie osiąga tu jeszcze większe rozmiary.

Świat Harlana jest miejscem gdzie tylko najsilniejsi i najbardziej bezwzględni osobnicy mają szansę na przeżycie. Ta pokryta w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przez wodę planeta otoczona jest przez platformy orbitalne Marsjan, tajemniczych obcych o których czytaliśmy w „Upadłych Aniołach”. Artefakty, działające w niezrozumiały sposób, trzymają mieszkańców w szachu, niszcząc „anielskim ogniem” wszystko, co podleci do nich zbyt blisko. Światem Harlana rządzi oligarchia tak zwanych Pierwszych Rodzin, wśród których wysoką pozycję zajmuje japońska yakuza. Nad całą planetą krąży nadal widmo niegdysiejszej rewolucji quellistów, lewicowych buntowników, którzy chcieli obalić skostniały układ i rozpędzić Rodziny. Kwitną nowe religie i sekty, jak chociażby Rycerze Nowego Objawienia, wabiąc zagubionych i szukających bezpieczeństwa ludzi. Na pustkowiach Nowego Hokkaido szaleją zabójcze, niekontrolowane przez nikogo „wimy” (Wojskowe Inteligencje Maszynowe), na które polują zorganizowane grupy najemników, czyli „linków”. Ci mocno zmodyfikowani przedstawiciele ludzkiego gatunku, wraz z całym swoim okablowaniem i elektronicznym wspomaganiem, są praktycznie chodzącymi maszynami, które w coraz mniejszym stopniu przypominają zwykłych ludzi. 

czwartek, 6 września 2018

Odtrutka na optymizm

Szesnaście otworów

Podobno optymista wierzy, że świat stoi przed nim otworem. Pesymista zaś doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co to za otwór. Peter Watts zaprasza do zwiedzenia szesnastu takich niewinnie z początku wyglądających zakamarków, z których większość z nas chciałaby szybko uciec. Są tam rzeczy, które wypieramy, ponieważ godzą w naszą definicję „człowieczeństwa”, wydają się przejaskrawione i nierealne. Niektóre z nich sugerują, że nie różnimy się niczym od zwierząt a nasza samoświadomość jest tylko złudzeniem, nakładką na pewien software rozwijający się od początków życia na naszej planecie. A z niektórych rzeczy zupełnie nie zdajemy sobie sprawy.

Peter Watts, zupełnie jak reedukatorzy zdemoralizowanego Aleksa z „Mechanicznej pomarańczy”, otwiera nam oczy, blokuje je przed zamknięciem i puszcza film. Nawet nie próbuje ich potem zakraplać. W żadnym opowiadaniu nie ma nic optymistycznego, nie ma żadnej taryfy ulgowej. Wracając do powieści Burgessa – jedno z opowiadań, „Oczy Boga”, stawia poważne pytania o granice prewencyjnej ingerencji w ludzki mózg. Wspomniany Aleks został poddany praniu mózgu, ponieważ był przestępcą. U Wattsa natomiast wystarczy, że pomyślisz o przestępstwie i już stajesz się potencjalnym zagrożeniem. Prowadzi to do rugowania wolnej woli – zresztą pojęcie to u Wattsa jest i tak dość mocno kwestionowane.

środa, 18 kwietnia 2018

Upadłe anioły

Stukanie w monolit

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

„Upadłe anioły” to powieść w kilku aspektach podobna do „Modyfikowanego węgla”. Obie są brutalnymi, spływającymi posoką, nieprzebierającymi w subtelnościach, trochę pulpowymi przedstawicielami science fiction, nieaspirującymi do miana literackiego objawienia. Richard Morgan zmienił jednak nieco środki wyrazu i sam pomysł na użycie fantastycznych akcesoriów. Druga powieść o Takeshim Kovacsu to już nie jest rasowy, gibsonowy cyberpunk w noirowych barwach. Tym razem dostajemy militarne SF, space operę z dynamiczną fabułą, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, elementami grozy oraz gore. 

Kovacs nie jest już detektywem do wynajęcia, lecz po prostu awanturnikiem i wojennym najemnikiem. Jedna jego cecha pozostaje niezmieniona – to twardziel zbudowany z metaforycznego diamentu – autor uczynił go wręcz nadczłowiekiem, który, tracąc krew z dziesięciu ran, potrafi jednocześnie otwierać piwo kością z otwartego złamania. Napędza go pragnienie śmierci i nieusuwalna trauma z przeszłości. Jako były Emisariusz musi żyć na tzw. pełnej petardzie, ponieważ jeśli tylko pozwoli sobie na chwilę zadumy, w jego głowie zwizualizują się potworne sceny masowych mordów, miliony spadających łusek po nabojach oraz widoki płonących miast. Kovacs każdego poranka czuje zapach dwudziestosześciowiecznego odpowiednika napalmu. Ten swąd przyprawia go o mdłości.


wtorek, 23 stycznia 2018

Stacje przypływu

Trzecie prawo Arthura C. Clarke'a

„Stacje przypływu” Michaela Swanwicka to literatura zbliżona do tej, którą tworzył Gene Wolfe. Gdybym podczas pierwszego czytania, miał zgadywać na podstawie stylu i treści, kim jest autor – postawiłbym na twórcę „Księgi nowego słońca”. To powieść, której bohater stopniowo odkrywa całą otaczającą go rzeczywistość, ukrytą początkowo za maskami, kłamstwami, podejrzeniami i złudzeniami. Narracja jest tu wielce subiektywnym i nie do końca wiarygodnym przekazem, co u Swanwicka jest o tyle specyficzne, że opowiada on w trzeciej osobie. Jednak to, w jaki sposób snuje opowieść o Biurokracie, jak przekazuje i interpretuje wydarzenia, w których Biurokrata bierze udział, wskazuje na figurę tzw. niewiarygodnego narratora, czyli narracji pierwszoosobowej.

No właśnie, Biurokrata. Bezimienny bohater, agent Transferu Technologii, przybywa na zacofaną i izolowaną technologicznie planetę – Mirandę. Jego zadaniem jest odzyskanie pewnego artefaktu, o którym wiemy tylko tyle, że jest produktem niebywale zaawansowanej techniki. Artefakt ten trafił na Mirandę nielegalnie, wszak Transfer Technologii trzyma najnowsze zdobycze naukowe w tajemnicy. Jest „góra” trzymająca władzę i technologię oraz „dół” czyli mnóstwo światów zatrzymanych w rozwoju. Ewentualne profity, które mogłoby przynieść zniesienie embarga, w opinii „góry” nigdy nie zrekompensowałyby strat, gdyby technologia przekraczająca ludzkie wyobrażenie trafiła w niepowołane ręce. Nie dalibyśmy przecież naładowanej broni szympansowi, prawda?

Artefakt został przemycony na planetę przez tajemniczego i na poły legendarnego Gregoriana. Jest on na Mirandzie czymś w rodzaju czarownika i proroka – obiecał mieszkańcom, że przygotuje ich fizycznie do nadchodzącej ery gigantycznego przypływu. Gdy Miranda zostanie zalana na długie lata, ci, którzy zaufają czarownikowi, mają rzekomo uzyskać możliwość gwałtownej adaptacji środowiskowej. Słowem – będą mogli żyć pod wodą. Gdy po latach, jak to bywało już w przeszłości, przypływ ustąpi – będą żyć tak jak przed nim.

wtorek, 2 stycznia 2018

Modyfikowany węgiel

Cybernoir

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

Bardzo rzadko się zdarza, aby główny bohater ginął już w pierwszym rozdziale. A tu jednak ginie i nie jest to symulacja, sen czy prekognicja. Tak oto rozpoczyna się powieść Richarda Morgana, wznowiona właśnie przez wydawnictwo MAG. Takeshi Kovacs umiera podziurawiony pociskami, by w następnym rozdziale kontynuować swą opowieść. O co chodzi?

Modyfikowany węgiel to cyberpunk ze wszystkimi przynależnymi temu gatunkowi rekwizytami. Autor zbudował świat przyszłości, w której ludzkość zasiedliła już inne planety, a wymiana informacji (i nie tylko) odbywa się z nadświetlną prędkością za pomocą tak zwanego transferu strunowego. Kosmiczna skala kreacji Richarda Morgana zaznaczona jest jednak tylko mimochodem, ponieważ cała akcja dzieje się na Ziemi i przez prawie całą powieść w jednym mieście – Bay City. Weźmy wizję z Neuromancera Gibsona (ale bardziej przygodowo nakreśloną), dołóżmy do tego pomysł kopiowania osobowości i klonowania ciał z Perfekcyjnej niedoskonałości Jacka Dukaja (ale w bardziej rozrywkowej formie) i zalejmy to wszystko obrazem przeludnionego, rozkrzyczanego i rozświetlonego neonami miasta z Blade Runnera Ridleya Scotta. Będziemy mieli wtedy pewien obraz tego, czym jest powieść Morgana.

sobota, 19 sierpnia 2017

Nigdziebądź

Jednorożce w ogrodzie albo urban fantasy

Bohater Światła ducha, jednego z opowiadań Artura Machena, słynnego, brytyjskiego twórcy opowiadań grozy, postanowił, że napisze wielką rozprawę na temat „fizjologii Londynu”. Według niego dosłownie i metafizycznie to największy temat, jaki może postawić sobie ludzki umysł. Londyn zawsze będzie pilnie strzegł swych tajemnic, zwodził mieszkańców i przygotowywał przerażające niespodzianki dla tych, którzy zapuścili się zbyt głęboko w jego mroczne zakamarki. I jednocześnie będzie zawsze wiódł na pokuszenie. Wystarczy chwila nieuwagi, aby zostać pochłoniętym przez inny świat, przykryty tylko dla niepoznaki przez atrapy pozornie normalnych londyńskich kamienic.

Dokładnie to przytrafia się głównemu bohaterowi pierwszej samodzielnie napisanej powieści Neila Gaimana. Richard Mayhew postanawia pomóc znalezionej na ulicy, przerażonej i krwawiącej dziewczynie. Gdy zabiera ją do swojego mieszkania, dowiaduje się, że pochodzi ona z Londynu Pod, krainy ukrytej przed wzrokiem mieszkańców Londynu Nad. Kraina ta to miejsce, gdzie trafiają wszyscy ludzie, którzy zginęli w szczelinach świata i z którego nie ma już ucieczki. Tropem dziewczyny podąża dwójka bezwzględnych morderców o nadludzkich umiejętnościach, którzy zrobią wszystko, aby dostać ją w swoje ręce. Po tym, jak dziewczynie udaje się bezpiecznie wrócić do podziemi, Richard, ku swojemu przerażeniu, zauważa, że zostaje stopniowo wymazywany ze swojej rzeczywistości. Ludzie przestają go zauważać, narzeczona go nie pamięta a jego mieszkanie zostaje wystawione na sprzedaż z nim w środku. Richard rusza zatem do Londynu Pod, żądny wyjaśnień i naprawy swej sytuacji. Trafia do świata pełnego magii i przygód, ale i zarazem mroku, grozy i niebezpieczeństwa.

czwartek, 27 lipca 2017

Amerykańscy bogowie

To nie jest kraj dla bogów

Do Amerykańskich bogów wracam po latach, zdopingowany emisją nieźle zapowiadającego się serialu. Jest to najdłuższa powieść Neila Gaiman, określana w recenzjach jego najważniejszym dziełem. Nie potwierdzę i nie zaprzeczę, muszę najpierw przeczytać lub powtórzyć inne jego książki. Jedno jest jednak pewne – powieść jest świetna, wciągająca, wielowątkowa, napisana prosto i bez skomplikowanych formalnych fajerwerków. Domaga się tylko zwracania uwagi na szczegóły podczas czytania, ponieważ Gaiman potrafi czasami zostawić w treści pewne zakamuflowane drogowskazy, mówiące o tym jak rozumieć dalsze wydarzenia.

Bezimienny bohater nazywany Cieniem, po trzech latach odsiadki w stanowym więzieniu dowiaduje się, że wyjdzie szybciej. Jego ukochana żona Laura zginęła wraz z jego najlepszym przyjacielem w wypadku samochodowym. Zdruzgotany Cień, którego w dobrej formie psychicznej trzymała tylko myśl o wspólnym życiu z żoną po wyjściu z więzienia, musi szybko wziąć się w garść, zamknąć przeszłość i ułożyć sobie przyszłość. W trakcie podróży do domu spotyka tajemniczego mężczyznę, który proponuje mu pracę szofera i ochroniarza. Cień przyjmuje propozycję (bo czy ma coś lepszego teraz do roboty?) i wplątuje się w wydarzenia, które przerastają jego najśmielsze wyobrażenia i poddają w wątpliwość jego zdrowy rozsądek. Nowy przełożony Cienia, każący się nazywać Panem Wednesday, szuka starych, zapomnianych już istot (bogów, bogiń, demonów, duchów, skrzatów), w które wierzyli ludzie przybywający na przestrzeni dziejów do Ameryki. Próbuje poderwać ich do walki z nowymi bóstwami nowoczesnego świata, jakimi są spersonifikowany internet, telekomunikacja, telewizja, pieniądz, reklama i komercja. Dosłownie.

środa, 28 grudnia 2016

7EW


Era nerdozoiczna

Różne są metody pisania twórców doświadczonych, uznanych w świecie. Takich, którzy wybrany gatunek literacki wykorzystują raczej jako elastyczne narzędzie niż sztywną formę dla swoich idei. Pisarz tak zasłużony i popularny jak Neal Stephenson, po napisaniu powieści genialnych (Peanatema, Cryptonomicon) oraz o genialność się ocierających (praktycznie cala reszta) kolejne książki może wydawać na trzy sposoby:

1) Może próbować przeskoczyć sam siebie. Niesie to za sobą pewne ryzyko finansowe, ale i również ryzyko wpadnięcia w pułapkę asymptoty twórczej zbliżającej się ciągle do upatrzonego ideału, ale nigdy go nie osiągającej. Pytanie – czy podążanie taką drogą jest w ogóle możliwe przez dłuższy czas? Idzie nią chyba teraz nasz jeden polski twórca fantastyki, ustawił sobie poprzeczkę niebotycznie wysoko i bierze rozbieg. Cały czas go bierze i bierze, już zniknął nam z radarów.
2) Może odcinać kupony, pisać kolejne powieści lub części cyklów w żółwim tempie, podsycać uczucie zniecierpliwienia u czytelnika, pójść w inne media, ekranizować swe powieści, wydawać swoje stare już książki po kilka razy, powtarzać w kółko to samo. Jest kilku takich, nazwiska dopasujcie sami.
3) Może też, z poziomu osiągniętego już Parnasu i w obliczu braku konieczności udowadniania czegokolwiek komukolwiek, pisać głównie dla własnej frajdy, przelewać na papier swoje fascynacje, pisać powieści, które sam chciałby przeczytać i o których napisaniu kiedyś marzył. A teraz może.

niedziela, 4 grudnia 2016

Dom z liści


W poszukiwaniu sensu i znaczenia

Dom z liści powstawał długo. Mark Z. Danielewski przygotowywał swój debiut przez dziesięć lat. Poświęcił mu mnóstwo czasu i stworzył wokół procesu jego pisania nimb tajemnicy. Ryzykował sporo jako debiutant, poszedł bezkompromisowo, po bandzie. Dom z liści mocno polaryzuje opinię czytelniczą. Książka ta, w opiniach odbiorców, jest zazwyczaj absolutnym literackim novum, kakofonią znaczeń ciągnącą czytelnika na manowce interpretacyjne, objawieniem nie tylko w dziedzinie literatury ale i w sztuce w ogóle, nieudanym mariażem weird fiction z literaturą ergodyczną, kultem od pierwszej strony i oczywiście przerostem formy nad treścią. A sam Danielewski to jednocześnie geniusz, tytan intelektu, Lynch i Picasso literatury w jednym oraz oszust, hochsztapler, popkulturowy troll serwujący intelektualną pustkę pod przykrywką niby wyszukanej, a tak naprawdę tylko szokującej formy.

Wydawnictwo MAG od długiego już czasu zapowiadało Dom z liści. Skomplikowana forma, konstrukcja nietolerująca żadnych odstępstw od oryginału w procesie przekładu i trudy realizacyjne, wynikające z konieczności trzymania się tego rygoru, regularnie przesuwały premierę. W końcu jest. Przeczytałem. I mimo iż nie znajduję w tej książce arcydzieła totalnego, to oceniam ją bardzo wysoko. Cieszę się bardzo, że taka powieść w Polsce wyszła i mam nadzieję na więcej Danielewskiego w przyszłości.

Fabuła

Will Navidson, słynny fotoreporter, który zjeździł pół świata, chce naprawić swój rozpadający się związek. W tym celu kupuje posiadłość w Wirginii i przeprowadza się do niej wraz ze swoją partnerką Karen i dziećmi. Zaraz po przeprowadzce montuje w każdym pomieszczeniu kamery, chcąc dzięki temu zarejestrować proces uzdrawiania swoich relacji z żoną. Ostatecznie powstaje nowe Blair Witch Project. Pewnego dnia rodzina jedzie na wycieczkę, a po powrocie znajduje w domu nowe pomieszczenie, do którego wejście jakimś cudownym zrządzeniem losu pojawiło się w salonie, chociaż przed wyjazdem go nie było. Kamery oczywiście niczego nie zarejestrowały. Pomieszczenie to okazuje się być tunelem, który dosłownie rozrasta się w trakcie jego eksploracji, pojawiają się jego kolejne odnogi, gigantyczne sale, kilometrowe schody a wokół panuje absolutna cisza, absolutna ciemność i stała, bliska zeru temperatura. Słowem – byłaby to idealna deprywacja sensoryczna, gdyby nie była przerywana z rzadka pomrukiem jakiejś bliżej nieokreślonej bestii.

niedziela, 13 listopada 2016

Onikromos


What Has Been Seen Cannot Be Unseen

Paweł Matuszek jest dość oryginalnym twórcą fantastyki. Jego Kamienna Ćma, wydana w 2011 roku przez Maga, miała w moim odczuciu spore ambicje. Nietypowa konstrukcja graficzna, mająca na celu uczynienie książki czymś więcej niż ryzy papieru zadrukowanej tekstem, zagmatwana (lecz bardzo spójna) fabuła i wyraźnie podążanie po linii swojej autorskiej wizji, bez oglądania się na oczekiwania czytelników. Nie zakończyło się to według mnie sukcesem, zresztą nie wiem czy autor na sukces liczył. Książka nie została należycie doceniona - w internetowych recenzjach, dyskusjach określana jako bełkotliwa i nie zawierająca żadnych większych wartości, czy to literackich czy zwyczajnie rozrywkowych. Czyja to wina (jeśli o winie w ogóle może być mowa) – autora czy odbiorców? Wstrzymajmy się chwilę z odpowiedzią. Bo oto teraz nastąpiło drugie uderzenie Matuszka, silniejsze, jeszcze bardziej bezkompromisowe, taka Kamienna Ćma podniesiona do wysokiej potęgi. I wróżę jej niestety podobny los. Onikromos – przyjrzyjmy się.

Główna oś fabularna książki oparta jest na wydarzeniach w mieście Linvenogre (dokładnie to samo miasto, które poznaliśmy w poprzedniej powieści). Główny bohater, Druss, poszukiwacz tajemniczych artefaktów „xulo”, jest ostatnim ludzkim mieszkańcem miasta (ostatnim, bo na początku książki umiera przedostatni mieszkaniec – jego brat). Miasta jakby żywcem wyciągniętego z uniwersum Bas-Lag Chiny Mieville’a - asystentami Drussa są dwa przedziwne stwory: przedstawiciel gatunku perusów (włochata kula na dwóch nogach z ektoplazmatyczną wypustką) oraz gatunku zaminów (gorylopodobna istota pokryta gadzimi łuskami). A to dopiero mały wstęp do różnorodności istot, które autor zawiera w książce. Druss chce rozwikłać zagadkę śmierci brata. I wyrusza wraz ze swoimi towarzyszami w drogę, która prowadzi go poza znane mu miasto, poza znany mu świat, poza światy, które mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić, poza światy, które my moglibyśmy sobie kiedykolwiek wyobrazić, poza granice poznania, poza samego siebie.

Kamienna Ćma



Przed chyba trzema laty przeczytałem Kamienną Ćmę po raz pierwszy. W pośpiechu, bez przyłożenia należytej uwagi. Nic nie zrozumiałem. I popełniłem błąd dokładnie taki sam jaki popełnia wielu czytelników - "skoro nie rozumiem to na pewno jest to tylko pseudointelektualny bełkot". Potem powtórzyłem, zrozumiałem więcej i postanowiłem kiedyś przeczytać ponownie. Teraz, w oczekiwaniu na Onikromos przeczytałem to po raz kolejny. I uważam, po przeczytaniu sporej ilości opinii, recenzji, dyskusji i przede wszystkim omówienia Konrada Walewskiego, że jest to jedna z najbardziej niedocenionych i najmniej sprawiedliwie potraktowanych książek fantastycznych jakie pojawiły się na polskim rynku w ostatnich latach.

Pal licho ideę "Lopterus Press" - nie przemówiła chyba ona do mnie dostatecznie (choć doceniam pomysł). Kamienna Ćma siedzi we mnie na razie mocno i cały czas wracam myślami do fabuły, bo wiele rzeczy nie daje mi spokoju. Ale ja w sumie mam chyba nieco pokręcone podejście do książek. Przytoczę fragment książki, gdy główny bohater, będąc w przełomowym momencie na drodze do swego oświecenia, roztrzęsiony zamyka książeczkę dla dzieci.

Beddeos bez słowa oddał Ednie książkę. Był blady.
- Co ci się stało? Przecież to tylko bajka dla dzieci - zdziwiła się Edna.
- Nie sądzę.
- Teraz we wszystkim dopatrujesz się ukrytego znaczenia. To nie jest normalne.
- Przeciwnie. Dziwię się, że kiedyś mogłem bez tego żyć.

To jest taka książka właśnie. Taka jakie lubię (choć czasem pewnie przesadzam). 
Matuszek poszedł bardzo odważnie. Oryginalna forma, trudna, wielopoziomowa treść i wysokie wymagania wobec czytelnika a wszystko pisane suchym i mechanicznym stylem od razu wystawiającym się na kopniaka. Ale tu jest tak jak np. u Gibsona, świat i idea ponad wartości literackie. Czekam z niecierpliwością na Onikromos - główny bohater pochodzi z miasta Linvenogre, tego samego, które przewija się na stronach Kamiennej Ćmy. Więc to jest ten sam świat - a książka wydaje się być jeszcze bardziej wymagająca.

Tytuł: Kamienna Ćma
Autor: Paweł Matuszek
Wydawca: MAG
Data wydania: czerwiec 2011
Liczba stron: 208
ISBN: 9788374802178