Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
„Upadłe anioły” to powieść w kilku aspektach podobna do „Modyfikowanego węgla”. Obie są brutalnymi, spływającymi posoką, nieprzebierającymi w subtelnościach, trochę pulpowymi przedstawicielami science fiction, nieaspirującymi do miana literackiego objawienia. Richard Morgan zmienił jednak nieco środki wyrazu i sam pomysł na użycie fantastycznych akcesoriów. Druga powieść o Takeshim Kovacsu to już nie jest rasowy, gibsonowy cyberpunk w noirowych barwach. Tym razem dostajemy militarne SF, space operę z dynamiczną fabułą, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, elementami grozy oraz gore.
Kovacs nie jest już detektywem do wynajęcia, lecz po prostu awanturnikiem i wojennym najemnikiem. Jedna jego cecha pozostaje niezmieniona – to twardziel zbudowany z metaforycznego diamentu – autor uczynił go wręcz nadczłowiekiem, który, tracąc krew z dziesięciu ran, potrafi jednocześnie otwierać piwo kością z otwartego złamania. Napędza go pragnienie śmierci i nieusuwalna trauma z przeszłości. Jako były Emisariusz musi żyć na tzw. pełnej petardzie, ponieważ jeśli tylko pozwoli sobie na chwilę zadumy, w jego głowie zwizualizują się potworne sceny masowych mordów, miliony spadających łusek po nabojach oraz widoki płonących miast. Kovacs każdego poranka czuje zapach dwudziestosześciowiecznego odpowiednika napalmu. Ten swąd przyprawia go o mdłości.
Na początku powieści zastajemy go liżącego swe rany w szpitalu Protektoratu na planecie Sanction IV. Właśnie wrócił z kolejnej bitwy z siłami rewolucjonisty, niejakiego Joshuy Kempa, który postanowił obalić tamtejszy rząd. Kovacs, jako najemnik w szeregach oddziałów rządu, wiedzie egzystencję przepełnioną nieustanną przemocą, licząc na jakąś odmianę sytuacji. I oto jest nadzieja. Dziwny, podejrzany typ o nazwisku Schneider namawia go na dezercję. Podobno na terenach największych walk, gdzieś przy Północnej Grani, leży zakopany w głęboko w ziemi potężny artefakt starożytnych Marsjan. Tak, Marsjan – nazwano ich tak dlatego, że to na czerwonej planecie odkryto pierwsze ślady ich cywilizacji przewyższającej technologicznie naszą o milenia. Trzeba tylko uwolnić słynną panią archeolog z obozu dla uchodźców. Tanya Wardami dołącza do dwóch straceńców, którzy, aby wykonać swoją mission impossible, muszą dokonać kilku niemożliwych rzeczy. Powinni przedostać się niezauważeni na teren frontu. Należy też zdobyć jakichś sojuszników w megakorporacjach, którzy zaoferują potrzebną techniczną pomoc oraz znaleźć kupca na artefakt. Przede wszystkim jednak trzeba zrozumieć czym ów artefakt jest i jak go użyć. I przeżyć to wszystko w jednym kawałku.
W najlepszym filmie science fiction w dziejach kina mamy pamiętną scenę, w której wokół czarnego monolitu o idealnie prostokątnym kształcie zbiera się zgraja naszych owłosionych przodków. Małpoludy próbują zrozumieć to, na co patrzą – nie mają jednak szans, przepaść cywilizacyjna jest zbyt wielka. Richard Morgan dosłownie w ten sam sposób rozstawia ludzi wokół ruin świata Marsjan. Ci nieobecni już obcy byli tytanami wiedzy i hegemonami kosmosu w czasach, gdy na Ziemi panowała jeszcze epoka lodowcowa. Biorąc do ręki dowolny przedmiot pochodzący od Marsjan, nie wiemy, czy patrzymy na dzieło sztuki, ozdobę garderoby, komputer, jakiś żywy organizm, twór natury, a może skamieniałe odchody. Zbyt szybko odkryliśmy resztki tej zaginionej cywilizacji. Nie zasługujemy na to, nie umiemy się posługiwać tym znaleziskiem, nie wiemy w ogóle, czym jest – a i tak będziemy gotowi dla tego przelewać krew niewinnych ludzi. Autor wyraźnie zaznacza, że groza przed nieznanym została w tym przypadku wyparta przez małpią ciekawość i ludzką chęć zysku. Jesteśmy tak stworzeni przez naturę, że nigdy nie oprzemy się możliwości stukania palcem w czarny monolit. I choć nigdy nie poznamy jego prawdziwej natury, zawsze będziemy wokół niego tańczyć.
Jak widać, świat przyszłości wykreowany w „Upadłych aniołach” to przeklęte miejsce. Znany z „Modyfikowanego węgla” wynalazek stosu korowego, czyli twardego dysku do zapisu ludzkiej osobowości i wspomnień, również i tu odgrywa niebagatelną rolę. Jego powszechność i instrumentalne traktowanie deprecjonuje wartość ludzkiej istoty. Trwa wojna, gdzie ofiary liczy się w milionach. Bomba jądrowa, która w jednej chwili zamienia w parę setki tysięcy osób, nie jest niczym niecodziennym. Nie wszystkie wyjęte z kręgosłupa stosy opłaca się upowłokowić. Wiele z nich tworzy wysokie hałdy, przerzucane po prostu łopatami. Tak wygląda moralność czasów wojny, w których toczy się akcja „Upadłych aniołów”. O życiu człowieka decyduje tylko rachunek zysków i strat. Jeśli na drodze korporacji do bogactwa stoją tysiące nieświadomych tego faktu ludzi, rozwiązanie jest tylko jedno – anihilacja.
Takeshi Kovacs to człowiek ukształtowany przez najbardziej ekstremalne warunki świata przyszłości. Świata złego, w którym megakorporacje są chciwe i bezwzględne, rządy skorumpowane i fasadowe, ludzie nieludzcy, okrucieństwo popłaca a dobro ukryte głęboko w sercu powinno tam pozostać i nie wychylać nosa ze swej kryjówki. W takim świecie Kovacs i jego ekipa, którą poznajemy w świetnie i oryginalnie napisanej ekspozycji, próbują, w atmosferze wzajemnego braku zaufania i w obliczu potencjalnej zdrady, zdobyć marsjański artefakt. Nie ma tu miejsca na szczytne hasła, zbożne cele i patetyczne okrzyki. Idziemy tam, gdzie latają kule, tylko dla zysku i adrenaliny. Po nic więcej. Takeshi Kovacs nie potrafi żyć inaczej.
Morgan napisał powieść, której akcja nie zatrzymuje się ani na chwilę. Narracja jest prosta, mocna i dosadna. Mamy twardziela, który jest silniejszy niż Batman i bardziej wygadany niż Joker. I ma potencję większą niż Rocco Siffredi. I tu trochę ponarzekam. Ja rozumiem, że „Upadłe anioły” to nie jest problemowa fantastyka naukowa, lecz, kłaniająca się nieco pulpie, podręcznikowa rozrywka. Ale nie potrafię pojąć, po co Morgan umieścił w powieści te wszystkie tandetne, długie na całe strony, nieco żenująco i dosadnie napisane sceny stosunków seksualnych jurnego Kovacsa z jedną bądź drugą członkinią drużyny? To zupełnie nic nie wnosi do fabuły, a do tego osłabia całościowe wrażenie. Puszczenie bąka dla podkreślenia puenty dowcipu daje dokładnie taki sam efekt. Rubaszny śmiech zamienia się w pomruk politowania.
Ta łyżka dziegciu w beczce miodu nie psuje jednak smaku całości. „Upadłe anioły” czytają się praktycznie same. Czekamy na trzecią część!
Tytuł: Upadłe anioły
Tytuł oryginalny: Broken Angels
Autor: Richard Morgan
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Wydawca: Mag
Data wydania: kwiecień 2018
Rok wydania oryginału: 2003
Liczba stron: 544
ISBN: 9788374809085
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz