Powrót z martwych
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Mike Carey jest już piątym scenarzystą „Hellblazera” – serii, którą regularnie już od ponad trzech lat wydaje u nas Egmont. Teraz przeczytamy komiksy najnowsze z wszystkich jakie do tej pory się ukazały (Egmont nie wydaje serii chronologicznie) – choć pochodzące dopiero z okolic dwóch trzecich długości serii. John Constantine wraca do Wielkiej Brytanii.
Jako pierwszy pojawił się w Polsce trzytomowy run Briana Azzarello zakończony mrocznym, przeznaczonym tylko dla dorosłego odbiorcy (jak cała seria zresztą), odcinkiem numer sto siedemdziesiąt cztery z sierpnia 2002 roku. Autor słynnego „Lucyfera” przejął stery zaraz po autorze „100 naboi”, wrzucając Johna już od samego początku w środek nadnaturalnej awantury. Pierwszy tom „Hellblazera” Mike’a Careya zawiera czternaście odcinków wydanych między wrześniem 2002 a listopadem 2003 roku – Constantine przypływa statkiem do rodzinnego Liverpoolu. Podobno zmarł, takie chodziły słuchy – ale teraz wraca do świata żywych, gdzie nikt na niego nie czeka i nikt go nie potrzebuje.
Pierwsze dwa odcinki rysuje w charakterystyczny dla siebie sposób Steve Dillon. Gemma, siostrzenica Johna wyjechała gdzieś na studia, a matka pod jej nieobecność przestaje sobie radzić z życiem. Gdy wraca John sprawy się jeszcze pogarszają – wiadomo, przynosi on ze sobą same nieszczęścia. Constantine wpada na trop wielkiej magicznej intrygi zawiązanej przez nieznane siły – w jej centrum znajduje się nie tylko on, ale i właśnie Gemma, która wcale nie przebywa, tam, gdzie się wszystkim wydaje. John rusza na ratunek swojej siostrzenicy, a wraz z nim poznana w liverpoolskim barze kelnerka Angie Spatchcock – początkująca magiczka i zadziorna poszukiwaczka przygód. John Constantine przybywa do Londynu, gdzie spotyka swoich starych dobrych (niejaki Mapa) i niezbyt dobrych (Josh Wright) znajomych, których dobrze pamiętamy ze znakomitego runu Warrena Ellisa (autora „Hellblazera”, którego Carey doceniał najbardziej z wszystkich). Te odcinki rysuje Marcelo Frusin, przypominający swoim stylem prace Eduarda Rissa.
A potem akcja nabiera tempa jeszcze bardziej. Okazuje się, że wielka wojna londyńskich magów, w której bierzemy udział razem z Johnem i Angie, ma bardzo dużo wspólnego z historią rodu Constantine’ów i przyjdzie nam w końcu odkryć jego najskrzętniej skrywane tajemnice – no, może nie od razu w pierwszym tomie, ale wszystko wskazuje, że już niedługo. Pojawiają się kolejni rysownicy – Jock, ze swoją charakterystyczną, grubą, „węglową” kreską, sprowadza dziwne, groteskowe demony a Lee Bermejo wysyła naszych bohaterów do miejsca, w którym piekło (i to nie byle jakie, bo celtyckie) dosłownie wybiło spod ziemi. Marcelo Frusin powraca w kolejnych odcinkach a wraz z nim Potwór z bagien – a skoro sam Awatar Zieleni pojawia się w życiu Johna Constantine’a to musimy wiedzieć, że dzieje się naprawdę coś poważnego. Cały zbiór domyka opowieść z siostrzenicą Johna w roli głównej, narysowana przez Douga Alexandra. Wszystkie odcinki pierwszego tomu układają się w jedną, dość złożoną fabułę, choć zdecydowanie prostszą niż ta z „Lucyfera”.
„Hellblazer” Mike’a Careya jest powrotem do korzeni, do czasów Gartha Ennisa, gdzie magia i demony pojawiały się na co trzeciej stronie. Elementy te nie są tu tylko pretekstem i narzędziem do społeczno-politycznego komentarza jak u Jamesa Delano – po prostu istnieją i są fundamentalnym składnikiem świata przedstawionego. Widać bardzo dużą różnicę po tym, co tuż przed Careyem proponował Brian Azzarello, wysyłający Johna na wojaże po Ameryce. Tak jakby w Stanach nie było miejsca na magię – elementy grozy były tam całkowicie realistyczne i „przyziemne”. U Careya mamy z kolei horror nadnaturalny pełną gębą – pierwszy tom zapowiada jego gwałtowną eskalację w kolejnych. Autor proponuje bardziej fantastyczną, trochę taką pulpową, ciążącą w stronę „Hellboya” Mike’a Mignoli, fabułę – „Czarne kwiaty” z rysunkami Bermejo są utrzymane w takiej właśnie stylistyce. Carey „chciał narobić smrodu siarki” – i bardzo dobrze.
Run Careya, wydany zaraz po tym pierwszym, najstarszym cyklu Jamesa Delano, wnosi trochę świeżego powietrza i nowocześniejszego podejścia do „Hellblazera” – właśnie przez to, że Egmont tak zestawił ze sobą tych dwóch autorów. Run Delano to lata osiemdziesiąte, czasy Margaret Thatcher i polityczny wydźwięk całości – rzecz świetna, choć raczej hermetyczna. Carey jest bardziej przystępny, nowoczesny, prostszy i jednocześnie diablo wciągający. To też trochę inna narracja – mniej tekstu, więcej opowiadania obrazem, co jest akurat charakterystyczne, gdy porównujemy większość komiksów z tych dwóch dekad. Widać, że Mike Carey „czuje” Johna Constantine’a – może dlatego, że obaj urodzili się w Liverpoolu? John jest tu już pięćdziesięciolatkiem (jak wiemy, jest to jeden z niewielu bohaterów komiksowych, starzejących się w czasie rzeczywistym) i doświadczonym przez życie człowiekiem. Carey z jakichś powodów nie obchodzi tego jubileuszu, który wypada w początkowych odcinkach jego runu – a przecież dziesięć lat wcześniej Garth Ennis napisał nawet odcinek zatytułowany „Forty”, w którym John, podczas swoich czterdziestych urodzin, zaczął uświadamiać sobie, że się powoli starzeje.
Pierwszy zbiorczy tom „Hellblazera” Mike’a Careya, to w opinii wielu fanów dopiero rozgrzewka. Kolejne dwa (bo tyle ich jeszcze będzie, jeśli chodzi o tego scenarzystę) są podobno jeszcze lepsze – jest więc na co czekać. Zdecydowanie polecam.
Tytuł: Mike Carey. Hellblazer. Tom 1
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Lee Bermejo, Steve Dillon, Marcelo Frusin, Jock, Doug Alexander Gregory
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: The Hellblazer #175-#188
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: listopad 2022
Liczba stron: 352
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328156388
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz