Nawet śmierć może umrzeć
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
„Imperatyw Thanosa” jest kolejnym grubym tomiszczem zbierającym komiksy „kosmosu Marvela” pierwszej dekady obecnego wieku. Otrzymujemy następny wielki rozdział międzygalaktycznej „telenoweli” – warto przed lekturą rozeznać się mniej więcej co wydarzyło się wcześniej. A działo się dużo.
Od razu podpowiadamy co i jak czytać w drodze do „Imperatywu Thanosa”. Po kolei: „X-Men. Mordercza geneza”, „X-Men. Powstanie i upadek Imperium Shi’ar”, „Strażnicy Galaktyki. Tom 1”, „Wojna królów. Preludium”, „Wojna królów”, „Strażnicy Galaktyki. Tom 2”, „Domena królów” – sporo tego, ale mamy gwarancję, że nic nam nie umknie i wiedzieć będziemy wszystko, co powinniśmy. Ba, w sumie możemy cofnąć się aż do „Anihilacji”, co nam szkodzi? A dla tych co nie chcą lub nie mogą, mamy krótkie przypomnienie.
„Wojną królów” nazwano wielkie starcie dwóch kosmicznych imperiów – Shi’ar dowodzonego przez Wulkana i Kree z Black Boltem na czele. Podczas ostatecznej bitwy doszło do gigantycznej eksplozji „bomby terrigenowej”, w efekcie czego czasoprzestrzeń wszechświata uległa rozdarciu. Powstał tak zwany Uskok, przez który do naszego kosmosu zaczęła się wlewać jego zwyrodniała wersja – krzywo-lustrzane odbicie zwane „Rakowersum” ze swoimi spotworniałymi, karykaturalnymi mieszkańcami. Ale to nie wszystko. Strażnicy Galaktyki odkryli, że w znienawidzonym Powszechnym Kościele Prawdy „powrócił do życia Thanos, wbrew wszystkim prognozom i analizom wszystkich przeszłych i przyszłych strumieni czasu. Czas zaczyna się zmieniać. Historia dozna szoku”. Jest czerwiec 2010 roku.
Każdy, kto siada do lektury „Imperatywu Thanosa” bez wcześniejszego przygotowania, musi wiedzieć, że łatwo nie będzie. Powtarzam to w każdej recenzji komiksu z „kosmosu Marvela” – to są wielkie, złożone konstrukcje, które poznawane fragmentarycznie nie oddają pełni obrazu. Początek „Imperatywu Thanosa” przenosi nas do wydarzeń kończących drugi tom „Strażników galaktyki” i bezpośrednio nawiązuje do historii opowiedzianych w „Domenie królów”. Thanos jest przetrzymywany na Knowhere, latającej głowie Celestianina, pełniącej funkcję bazy Strażników Galaktyki. Przerażający Magus, który jak się okazuje służy komuś jeszcze potężniejszemu od siebie, doprowadza do gigantycznej eksplozji w pobliżu Uskoku – wyrwa w czasoprzestrzeni powiększa się, a Rakowersum przypuszcza frontalny atak na naszą rzeczywistość. Siły Shi’ar, oddziały Kree, Inhumans, Starjammers – wszyscy ruszają do walki a Strażnicy Galaktyki mają w tym czasie inne zadanie. Skoro Rakowersum to domena nieokiełznanego, niepowstrzymanego życia to może najlepszą bronią będzie Thanos, awatar samej Śmierci?
Opowieść o walce z zagrożeniem pochodzącym z drugiej stronu Uskoku zajmuje mniej więcej jedną trzecią tomu. Autorzy komiksu, Dan Abnett i Andy Lanning, po całej tej awanturze zmuszeni zostali do odesłania Strażników Galaktyki na emeryturę (trochę wbrew ich woli). W ich miejsce powołano „Anihilatorów”, czyli piątkę istot „klasy alfa plus” – niewyobrażalnie potężnych, zdolnych obrócić planety w perzynę pojedynczo, a co dopiero razem. Quasar z Ziemi, Gladiator z Shi’ar, Ronan z Kree, Beta Ray Bill z Korbin i Silver Surfer nie wiadomo skąd. Dołącza do nich wojowniczka z planety Gwiezdnych Rycerzy i razem zajmują się takimi zagrożeniami, z którymi Strażnicy Galaktyki by sobie nie poradzili. Oczywiście szop Rocket i Groot mieliby inne zdanie na ten temat („jestem Groot!”) – ale do nich jeszcze wrócimy. Dwie czteroodcinkowe historie („Annihilators” i „Annihilators: Earthfall”) wysyłają nowo utworzoną grupę odpowiednio do odległej galaktyki lub prosto na Ziemię, gdzie przed wykonaniem zadania stoczyć będą musieli obowiązkową walkę z Avengers. Na koniec każdego odcinka mamy zabawne historie ze wspomnianym Grootem i Rocketem – dowiadujemy się co porabiają po rozwiązaniu Strażników Galaktyki. Działa to trochę na zasadzie przeciwwagi – pompatyczne, galaktyczne wojny Anihilatorów kontra śmieszne, karykaturalne i głupiutkie (nie żeby te pierwsze były jakoś specjalnie mądre) opowiastki z jajem i sucharami. Rocket pracuje w jakiejś kosmicznej korporacji w dziale pocztowym i ładuje się niechcący w niebezpieczną aferę. No a Groot, rzecz jasna, razem z nim.
„Imperatyw Thanosa” budzi mieszane uczucia. Bo z jednej strony, w ramach przyjętej konwencji jako dostarczyciel określonego rodzaju rozrywki i niczego więcej, sprawdza się znakomicie – zwłaszcza pierwsza, tytułowa opowieść. Jest tu wszystko, czego może chcieć fan „kosmosu Marvela” – nieustanne pościgi, wybuchy, pojedynki na najróżniejsze kolorowe promienie i wszystko to w niezmierzonej przestrzeni powietrznej. Do wojny z Rakowersum włączają się „byty abstrakcyjne”, takie jak Wieczność, Śmierć i Nicość, a jak mówią „normalni” bohaterowie, dopiero wtedy robi się naprawdę niebezpiecznie. Mamy Thanosa, wspaniale poprowadzoną i umotywowaną postać, budzącą nieodmiennie grozę wśród wrogów i sojuszników: „Za każdym razem, gdy pojawia się Thanos, zbliżamy się do krawędzi, z której prędzej, czy później spadniemy. Chyba, że go zabijemy”. Schemat fabularny przypomina „Władcę Pierścieni” Tolkiena – połączone siły naszego wszechświata to elfy, krasnoludy i ludzie; Strażnicy Galaktyki to Drużyna Pierścienia, Rakowersum to Mordor a Thanos robi za sam Pierścień Jedyny, który na sam koniec… sami zobaczycie.
Innym świetnym pomysłem jest sama charakterystyka i kreacja potworów z Uskoku. Przybywają one z przeszłości uniwersum Marvela, kiedy to nazywani byli takimi imionami jak Kthl, Yot-Soter, Shuma-Gorath, Nyerlathortech. Teraz to są „Wielokątni” (w oryginale „The Many-Angled Ones”, czyli coś w stylu „The Great Old Ones”). Nazwy te kojarzą się jednoznacznie i bardzo dobrze! To lovecraftowskie istoty spoza czasu jak Cthulhu, Yog-Sothoth, Shub Niggurath i Nyarlathotep – teraz jako awatary nieokiełznanego, pączkującego bez opamiętania życia, rakowate narośla na rzeczywistości! Widzą nasz wszechświat, w którym istnieje śmierć a żywe istoty umierają – nie mogą pozwolić mu istnieć. W końcu „nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami”. Ależ to jest świetny koncept, który aż się prosi o szersze wykorzystanie. Ale wygląda na to, że Abnett i Lanning nie mają czasu, liczy się akcja, akcja i jeszcze raz akcja. „Przyparci do muru, los galaktyki w naszych rękach, grozi nam śmierć. Cały ten jazz!” – mówi jeden z bohaterów i już gdzieś leci, bo nie ma czasu na wyjaśnienia.
Kolejny świetny motyw to sami Anihilatorzy. Te same kompetencje co Strażników Galaktyki, ale skala inna. Zarówno mocy poszczególnych członków, powagi zagrożeń jak i rozmachu bitewnego – ci kolesie to „kwintesencja czaderstwa”. Ich moce (innych istot „kosmosu Marvela” również) nie są tak właściwie odstępstwem od reguły, jak ma to miejsce na Ziemi, gdzie może pół procenta mieszkańców ma nadludzkie zdolności. W kosmosie wszyscy je mają, tylko w różnym stopniu, a fikuśne kostiumy mają tylko znaczenie praktyczne i bojowe, a nie maskujące tożsamość (jak na Ziemi). A tacy Groot i Rocket w duecie? Chyba nie sposób zmarnować takiego potencjału.
No niestety. Komiksy te są tak upakowane postaciami, wydarzeniami, artefaktami, miejscami i pojedynkami, że zlewa się wszystko w jedną masę o średnim smaku i zapachu. Większość bohaterów pojawiających się w tym chaosie służy tylko za dekoracje – są, bo czytelnicy lubią Spidera i Wolverine’a (czasem mam wrażenie, że Logan pojawia się w co drugim komiksie Marvela jaki czytam – no dajcie już spokój). Wydarzenia, sojusze, lokacje zmieniają się tak szybko, że tracą znaczenie i nie wywierają takiego wrażenia na odbiorcy jak powinny – nawet najszczerszy zapał czytelniczy, też może umrzeć wraz z dziwnymi narracjami. Gdy napchasz sobie w usta za dużo tortu to nie przełkniesz – no nie ma takiej siły. No i dwa absurdy, które obecne są nie tylko w „Imperatywie Thanosa” ale w większości mainstreamowych, „typowo rozrywkowych” komiksach superbohaterskich. Ja wiem, nie powinienem się czepiać, bo taka konwencja, bo wiem co biorę – ale jednak to zrobię.
Prędkość nadświetlna istnieje w fantastyce naukowej, bo prawa fizyki nie pozwalają na nią w rzeczywistym świecie. Ok, fajnie, ale nie oznacza to, że można tym pojęciem wycierać sobie gębę, jak się chce. W jednym z odcinków komiksu dwóch kolesi siedzi na stacji kosmicznej krążącej po orbicie okołoziemskiej, mniej więcej trzydzieści pięć tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety. Zauważają statek kosmiczny i zdają relację, że mija ich obiekt lecący z prędkością nadświetlną i zmierza w kierunku Ziemi. Więcej – ten obiekt ląduje! Nic, co poruszałoby się z prędkością nadświetlną w takiej odległości od Ziemi (niech będzie, że nawet z przyświetlną, na co fizyka teoretycznie pozwala) nie było by w stanie na niej wylądować – co najwyżej rozpirzyć ją w drobny mak, przy odpowiedniej masie własnej. Dla większości czytelników to nie ma żadnego znaczenia – „nadświetlna” prędkość, to po prostu bardzo duża prędkość, nie?
Ale to jest w sumie mało ważne. Druga rzecz jest gorsza. Dlaczego grupy superherosów, gdy tylko znajdą się w odległości bliższej niż dajmy na to pięćset metrów, muszą od razu ze sobą walczyć? Anihilatorzy ścigają Powszechny Kościół Prawdy (tak, w tym „nadświetlnym” pojeździe), bo chcą ocalić Ziemię. Spotykają Avengers i zanim ktokolwiek powie do kogokolwiek cokolwiek, zaczyna się bitka. Połowa miasta zrównana z ziemią podczas pierwszych kilku minut – najpierw daj w dziób, a potem mów „dzień dobry”. Dopiero gdy straty pójdą w miliardy dolarów, a kostnice i szpitale zapełnią się cywilami, ktoś zaczyna się rozglądać dookoła i analizować to, co się dzieje. I tak jest zawsze, ale to naprawdę zawsze. Efektowne pozy, pompatyczne hasła, wielkie eksplozje, walka bez opamiętania i zero dialogu. Klasyka.
No taka konwencja, wiem. Też ją w sumie lubię. O to w tym wszystkim przecież chodzi, nie udawajmy, że jest inaczej. „Imperatyw Thanosa” kończy wielką epopeję Abnetta i Lanninga – bierzcie i czytajcie, ale z pełną świadomością. To McDonald, a nie (wstaw dowolną znaną ci nazwę restauracji z wyszukanym menu).
Tytuł: Imperatyw Thanosa
Scenariusz: Dan Abnett, Andy Lanning
Rysunki: Miguel Sepulveda, Tan Eng Huat, Timothy Green II
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Tytuł oryginału: The Thanos Imperative, Annihilators, Annihilators: Earthfall
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: lipiec 2022
Liczba stron: 492
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328154476
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz