Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Wesoła ekipa kosmicznych awanturników, znana z filmowego uniwersum Marvela i będąca jego nieusuwalnym już elementem, doczekała się w zeszłym roku komiksowej premiery w Polsce. Czytelnicy, którzy kojarzą bohaterów tylko z kina, mogą być trochę zaskoczeni – to trochę inna grupa, niż mogliby się spodziewać. Ale po kolei.
Historia brygady superbohaterów o nazwie „Strażnicy galaktyki” sięga lat sześćdziesiątych. Stan Lee i Arnold Drake zmodyfikowali nieco pierwotny pomysł Roya Thomasa – przenieśli wymyśloną przez niego nową drużynę w kosmos i kazali jej bronić całej galaktyki. W styczniu 1969 roku, w osiemnastym numerze „Marvel Super-Heroes”, pojawiła się ekipa walcząca z kosmicznymi najeźdźcami, podróżująca w czasie i przestrzeni oraz ładująca się nieodmiennie w najgorsze tarapaty. Występowała potem w najróżniejszych komiksach Marvela, aby w końcu otrzymać własny tytuł z nazwą grupy na okładce. Seria „Guardians of the Galaxy” wychodziła od czerwca 1990 do lipca 1995 roku i liczyła sześćdziesiąt dwa odcinki. Pisał i rysował Jim Valentino – jego „Strażnicy galaktyki” byli mocno pulpowi i tacy trochę „startrekowi”. W skład grupy weszli tacy kolesie jak Major Vance Astro (zwany „Majorem Zwycięstwo”), Starhawk, Kapitan Charlie-27 i niebieskoskóry Yondu Udonta z czerwonym irokezem na głowie. Tak, dobrze się domyślacie – to ten Yondu, który ciągle bił się z filmowymi „Strażnikami”.
Przenieśmy się w czasie o dekadę. W 2006 roku uniwersum Marvela zatrzęsło się w posadach. Doszło wtedy do wielkiego, kosmicznego crossovera podczas którego wszechświat o mało nie uległ anihilacji. „Annihilation” – tak dokładnie nazywało się to wydarzenie, które zresztą mogliśmy też śledzić w Polsce. W 2017 i 2018 roku Egmont wydał trzy tomy „Anihilacji” oraz dwa „Anihilacji: Podbój”. To w tych dwóch opowieściach, których akcja toczy się już w zupełnie innej linii czasowej niż przygody pierwszych „Strażników galaktyki”, superbohaterowie Marvela musieli stawić czoła najpierw przepotężnemu Annihilusowi, a potem armii Phalanxów. To tutaj walczyli tacy twardziele jak Peter „Star-Lord” Quill, Drax, Rocket Raccoon, Groot, Gamora, Mantis a także Phyla-Vell, zwana Quasar, czy kosmiczny czarnoksiężnik Adam Warlock. To oni już za chwilę uformują nowy superbohaterski oddział w świecie Marvela.
Anihilacji udało się zapobiec – niestety „tkanina czasoprzestrzeni” została poważnie uszkodzona. Powstają w niej pęknięcia, a nie od dziś wiadomo, że to nie dobre wróżki tylko największe potwory żyją w takich właśnie szczelinach. Albo przedostają się przez nie, nie wiadomo skąd. Przydałaby się zatem jakaś „proaktywna” drużyna, zapobiegająca potencjalnej inwazji, a nie tylko reagująca na nią po fakcie. Galaktyka musi być bezpieczna – Peter Quill, zwany „Star-Lordem”, formuje w tym celu ekipę, którą zastajemy w samym środku walki już na pierwszej stronie pierwszego odcinka. W lipcu 2008 roku wystartowała nowa seria „Guardians of the Galaxy”, której całość (dwadzieścia pięć zeszytów) wyda Egmont w dwóch tomach. Dziś zajmujemy się tomem pierwszym, gdzie znajdujemy dwie sześcioodcinkowe historie.
Pierwsza zaczyna się z przytupem – nasi dzielni bohaterowie walczą na gigantycznym statku-katedrze z siłami Powszechnego Kościoła Prawdy. Ten zasilany wiarą (dosłownie!) kosmiczny krążownik pędzi prosto w jedną z dziur w rzeczywistości – jeśli do niej wleci, jego baterie rozwalą czasoprzestrzeń! Nowi strażnicy galaktyki uczą się dopiero swojego zawodu, starają się ze wszystkich sił, ale wiadomo – przygody i walki o kosmicznej skali mają też kosmiczne konsekwencje. „Zapobiegliśmy katastrofie, choć trochę przy tym nabałaganiliśmy. Ale na razie nie mamy przepisów dotyczących ratowania wszechświata. Jesteśmy nowi w tej branży. Kosmos zaczyna się rozpadać, a my jesteśmy palantami, którzy chcą go ratować”. Bardzo niewdzięczna robota, prawda?
Bazą operacyjną strażników galaktyki jest „Knowhere”, czyli międzywymiarowe skrzyżowanie, którego „kora kontinuum” umożliwia szybki transport do każdego miejsca we wszechświecie i tak się składa, że cała baza znajduje się w uciętej głowie Celestianina. Główny wątek serii zostaje zainicjowany podczas jednej z wypraw w okolice kolejnej ze szczelin – to właśnie tam ekipa znajduje małą asteroidę pokrytą „lodem z limbo”, czyli dosłownie zamrożonym czasem. Istota, którą tam znajdują, nie pochodzi z ich rzeczywistości, „śmierdzi martwym wszechświatem”, nie pamięta, po co tu przybyła i nie wie, że jej tropem podąża jeszcze ktoś inny. Ktoś, kto wieszczy kolejną apokalipsę i zrobi wszystko, aby jej zapobiec. Dwójka nowych przybyszów „nie wiadomo skąd” kieruje nasze spojrzenia ku pierwszej, oryginalnej serii „Guardians of the Galaxy” z lat dziewięćdziesiątych – jak już krzyżować wszechświaty, to na całego!
„Strażnicy galaktyki” są częścią wielkiego, „kosmicznego” obszaru uniwersum Marvela. Wiele się działo przed założeniem grupy, więc czytelnicy nieorientujący się zbyt dobrze w komiksach z tego świata z pierwszych lat nowego stulecia, mogą poczuć się odrobinę zagubieni. Autorzy scenariusza, Dan Abnett i Andy Lanning, nie bawią się w jakieś objaśnienia i skróty poprzednich fabuł – czytanie tego komiksu jest trochę jak wejście w tasiemcową telenowelę od pięćsetnego odcinka. To znaczy gubimy gdzieś po drodze ważne informacje, nie łapiemy wszystkich scenariuszowych mrugnięć okiem i czasem nie wiemy kto zacz, ale i tak bawimy się setnie. W pierwszym tomie słychać echa nie tylko wspomnianej „Anihilacji”, ale również takich eventów Marvela jak „Secret Invasion” czy „Civil War”. Są też zapowiedzi kilku kolejnych – na szczególną uwagę zasługuje nadchodząca „Wojna królów”, której pierwszy odcinek ukaże się nakładem Egmontu już w lutym tego roku.
Z tego też powodu nie będę już nic pisał o szczegółach fabuły. Jest to świetnie napisana, lekko zwariowana (w taki „doompatrolowy” sposób), zabawna, przygodowa i nieskomplikowana historia o perypetiach kosmicznych awanturników, którzy początkowo są razem, potem się rozdzielają (a kto wie, pewnie się znowu zejdą?) i próbują wypełniać swoje obowiązki. Mamy tu kilku nowych członków w stosunku do filmowych „Strażników galaktyki”, a ci „starzy” i tak różnią się (czasem dość mocno – na przykład Star-Lord, Drax i Gamora) od swych wersji z MCU. Sami odkryjecie wszystkie różnice, niektóre naprawdę zaskakują. Najbardziej „podobny do siebie” jest szop Rocket – zgryźliwy, zawadiacki, niegryzący się w język futrzak, który nie wiedzieć czemu nienawidzi szefa ochrony Knowhere. Co mu zawinił gadający radziecki pies-telepata, o imieniu Kosmo, który w latach sześćdziesiątych poleciał w kosmos (no właśnie, czy nie wabi się on przypadkiem trochę inaczej)? „Gadające zwierzęta przyprawiają mnie o gęsią skórkę” – mówi Rocket. Okey…
Za sferę graficzną odpowiada trzech twórców, którzy rysują tych „jakże kosmicznych i wewnętrznie skomplikowanych, ojej, ojej” bohaterów w bardzo podobny sposób. Wszyscy świetnie sprawdzają się zarówno w scenach akcji oraz monumentalnych scenografiach, jak i scenach z „gadającymi głowami”. Tylko że tych ostatnich jest w sumie bardzo mało – najwięcej dialogów toczy się podczas bitew, przy wtórze strzelających laserów. Tak, tu ciągle słychać jakieś eksplozje. „Strażnicy galaktyki” stanowią ciekawą przeciwwagę dla tych całych ziemskich zastępów superbohaterów z „Avengersami” na czele. Egmont lada chwila wyda tom drugi, a także kolejne komiksy „kosmosu Marvela”. Ja jestem zaintrygowany.
Tytuł: Strażnicy galaktyki. Tom 1
Scenariusz: Dan Abnett, Andy Lanning
Rysunki: Paul Pelletier, Brad Walker, Wes Craig
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Guardians of the Galaxy, vol. 1
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: wrzesień 2019
Liczba stron: 480
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328141803
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz