niedziela, 28 lutego 2021

Przez ciemne zwierciadło

Lęk i odraza w Kaliforni

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Philip K. Dick zażywał narkotyki. Z tym faktem raczej nikt nie polemizuje, to rodzaje i wielkości dawek psychoaktywnych substancji są kwestią sporną. Najgorzej było na samym początku lat siedemdziesiątych, które uznawane są za najmroczniejszy okres w życiu autora – ciągłe balansowanie na krawędzi przepaści i eksperymenty z meskaliną, amfetaminą i LSD. Dziś przejdziemy „Przez ciemne zwierciadło”, aby stoczyć się na samo dno – tak oto Philip K. Dick podsumował wspomniany etap swojego życia. W sumie nie tylko – to były życia wielu mu podobnych, ówczesnych buntowników wobec rzeczywistości. A ta, jak to zwykle bywa, potraktowała ich bezlitośnie.

Po 1970 roku Dick nie pisał już zbyt wiele – po rozstaniu z czwartą żoną popadł w koszmarną depresję, jeszcze większe uzależnienie od narkotyków i zaczął zapełniać swoje puste domostwo coraz większą liczą gości. Byli to w większości przypadków obcy mu młodzi ludzie, niekiedy groźni dla otoczenia i niego samego – choć przebywanie z samym Dickiem również do najbezpieczniejszych nie należało. To wtedy właśnie Dick odkrył, że miłość stoi u podstaw rzeczywistości („Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”) i zamiast trzaskać powieści jak na linii produkcyjnej, zaczął je mocno „dopracowywać”. Szkic powieści „A Scanner Darkly” i jej pierwsza wersja powstała co prawda błyskawicznie (między lutym a kwietniem 1973 roku), ale ostateczny kształt przyjęła dopiero w 1975. Dick znowu chciał „do mainstreamu” – ale, jak zwykle, „poważni wydawcy” od razu twierdzili, że „Dick ergo science fiction ergo chłam”. Do widzenia zatem. Powieść została w końcu wydana w 1977 roku przez „Doubleday”, a Dick pod wpływem wydawcy dodał tam elementy fantastyczne, jak chociażby charakterystyczne „kombinezony zakłócające”. W Polsce „Przez ciemne zwierciadło” wyszło dwa razy za sprawą Rebisu – w 1996 i 2012 roku.


Akcja powieści toczy się niedalekiej przyszłości – „w czerwcu 1994 roku, gdzieś w Kalifornii, w okolicy zabudowanej identycznymi, tanimi, lecz trwałymi domami ze sztucznego tworzywa, z których już dawno wyprowadzili się normalni ludzie”. W jednym z takich domów, bardzo podobnym do posiadłości autora, mieszka mała komuna narkomanów. Gospodarzem jest niejaki Bob Arctor, a lokatorami dwaj bardzo doświadczeni ćpuni – Jim Barris i Ernie Luckman. Czasem odwiedza ich Charles Freck, cierpiący na stany lękowe, i młoda, atrakcyjna dilerka Donna – dziewczyna Arctora. Mężczyźni trwonią czas na potęgę, biorą najróżniejsze środki psychoaktywne (w tym największy hit ostatnich czasów, skrajnie uzależniający narkotyk zwany „Substancją A” lub „Agonią”), kombinują jakby tu zdobyć nowe tabletki i zajmują się mnóstwem absurdalnych i często niebezpiecznych czynności. Panowie nie wiedzą, że są obserwowani przez agentów Wydziału Narkotykowego, którzy rozmieścili w ich domu kamery. Bob Arctor jest jednym z owych agentów (pseudonim „Fred”), który zinfiltrował grupę i poprzez Donnę chce dotrzeć do handlarzy Agonią. Pojawiają się jednak problemy. Zakochał się w Donnie, uzależnił od wspomnianej Agonii i chyba po prostu zżył z ekipą.

Agenci Wydziału noszą podczas wzajemnych spotkań tak zwane „kombinezony zakłócające”. Są to projektory obrazu, które czynią z noszących dosłownie „ciemne plamy” w kształcie człowieka o twarzy „idealnie nijakiej” – mieszanki facjat milionów ludzi z całego świata. Zapobiega to korupcji, gwarantuje jakieś tam bezpieczeństwo i praktycznie kreuje zupełnie nową osobowość – nawet przełożeni Freda nie wiedzą, że ten śledzi sam siebie. W wyniku zażywania Agonii zaczyna zapominać o tym sam Fred, który w trakcie rozwoju fabuły coraz częściej widzi w nagraniach nie siebie, lecz zupełnie obcego człowieka – Agonia powoduje „rozszczepienie” półkul mózgowych i dosłownie rozdwojenie jaźni. Fred okazuje się kimś innym niż Bob – jest zimny, wyrachowany i zdeterminowany, aby w końcu posadzić Arctora, Donnę i całą tę ferajnę. Sprawy wymykają się jednak spod kontroli – rozpad osobowości Boba/Freda postępuje tak gwałtownie i nieodwracalnie, że traci on/oni kontakt z rzeczywistością. Pozostaje po nim pusta skorupa, żywy trup niezdolny do normalnej, samodzielnej egzystencji.


„Przez ciemne zwierciadło” to epitafium dla ofiar rewolucji lat sześćdziesiątych i gorzkie podsumowanie całego tego okresu. Jest też spowiedzią Philipa K. Dicka i jego przestrogą dla innych. Bob Arctor nienawidził amerykańskiego stylu życia – uciekł od żony, dzieci i nudy codzienności. Nigdy tego nie żałował – jego życie było smętne, przewidywalne i monotonne. Ameryka była miejscem, w którym silniejsi rządzą słabszymi, gdzie wszyscy ci mówią, jak masz żyć, do supermarketu nie wejdziesz bez karty kredytowej, policja widzi w tobie tylko numer w dowodzie osobistym i nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Agenci narkotykowi podszywają się pod handlarzy, uzależniają się od prochów, odchodzą ze służby do nowego życia, a potem zostają nieoficjalnymi współpracownikami policji i wracają do punktu wyjścia jako potrójni agenci. Wyzwolenie z kieratu współczesnego świata oferują narkotyki i hippisowski bunt – tylko że ostatecznie wszystko przestaje się liczyć, a szczytem szczęścia staje się pewność, że udało się załatwić parę świeżych tabletek. Nic innego nie ma wtedy znaczenia.

Philip K. Dick bardzo mocno i dosadnie podsumował odchodzącą, rozkrzyczaną i naszprycowaną epokę. Omawiana powieść jest „rachunkiem sumienia ćpuna” – w posłowiu autor napisał, że „jest to powieść o ludziach, którzy zostali ukarani o wiele za surowo”. Zamiast zachowywać się jak dorośli, postanowili się bawić, nie zważając na konsekwencje – jak dzieci na środku ruchliwej ulicy. Postanowili ćpać w przeświadczeniu, że przecież to tylko dobra zabawa i nic niebezpiecznego. Tylko że lekceważenie całego świata i własnego życia to zaciąganie olbrzymiego kredytu u lichwiarskiej rzeczywistości – ta w końcu upomni się o swoje. Dick ma trochę żal do natury, która w brutalny sposób pokazuje, gdzie są granice, za którymi kończy się beztroska i zaczyna horror. Nie ma faz przejściowych – jest przepaść. I to w taką właśnie otchłań spadło mnóstwo znajomych autora – ten wyrwał się grawitacji w ostatniej chwili.


„Przez ciemne zwierciadło” przypomina mi trochę powieść Huntera S. Thompsona„Lęk i odrazę w Las Vegas”, którą po latach niesamowicie zekranizował Terry Gilliam. Amerykański sen był tam prawdziwym koszmarem, a reportaże „gonzo” Thompsona były skrajnie subiektywnym i wzmocnionym przez używki obrazem rzeczywistości. Autor mówił jasno (mimo ciągłego bełkotu jego bohaterów) – hippisi prowadzeni przez Leary’ego, Hendrixa, Morrisona i Joplin byli w 1965 roku królami życia i z wiatrem w żaglach płynęli na szczycie rozpędzonej fali. Mieli poczucie sensu swojego działania, czuli, że wygrywają, i to dawało im siłę. Kilka lat później rozpoczynają się lata siedemdziesiąte – Leary ląduje w pace, a trójka wymienionych członków Klubu 27 sześć stóp pod ziemią. Pozostaje tylko tęsknota, uczucie, że przepuściło się cały potencjał kontrkultury, a z tyłu głowy zaczyna odczuwać się po raz pierwszy od kilku lat potwornego kaca. Pokolenie zostało oszukane i zostawione samo sobie.

Thompson pisał swe teksty, opierając je bardzo mocno na swoim własnym życiu. Tak również powstała książka „Przez ciemne zwierciadło” – Dick pisał, że „wszystkiego, co zawarł w powieści, doświadczył osobiście”. Bohaterowie powieści wzorowani są na rezydentach jego domostwa z okresu ciągłego „domu otwartego” i ostrego „grzania” z początku lat siedemdziesiątych. Jerry Fabin i gryzące go bez przerwy robale, socjopatyczny Jim Barris, dilerka Donna – oni wszyscy mieszkali przez pewien czas u Dicka. Niewyjaśnione włamanie do domu autora, placówka odwykowa „X-Kalay”, problemy z samochodem i wypadek, w którym Dick o mało nie zginął, „rower z nieokreśloną ilością przerzutek” i całe mnóstwo dygresji i najróżniejszych opowieści snutych przez bohaterów – to wszystko kiedyś się wydarzyło naprawdę. Samo pisanie było dla Dicka tak traumatycznym doświadczeniem, że „o mało go nie zabiło”, a poranki po całonocnej pracy spędzał zalewając się łzami i bełkocząc bez ładu i składu – choć tej powieści akurat nie pisał już na używkach.


Początkowo nic nie wskazuje na to, że jest to tak bardzo niewesoła powieść. Wręcz przeciwnie – napisana jest błyskotliwie, ze swadą, olbrzymim poczuciem humoru i wprost rewelacyjnymi dialogami. Rzeczywistość momentami mocno miesza się z fantazją, narkotycznymi widami i zniekształconymi wspomnieniami bohaterów. No i jest kupa śmiechu – kokaina destylowana z jakiegoś sprayu, paranoje Charlesa Frecka i jego wewnętrzne monologi, domowe laboratorium Barrisa, kompleks niższości wobec mszyc, przezabawne wymiany zdań. Jest też pomysł na figurkę człowieka naturalnej wielkości, ulepionej z haszyszu o wartości trylionów dolarów, która najpierw mówi na lotnisku, że nie ma nic do oclenia a potem sunie przez Grenlandię, a Eskimosi rzucają w nią harpunami. No, tak było. Na koniec jednak śmiech więźnie w gardle i zaczyna się delirium. Nadchodzi wstręt i odraza w Kalifornii.

Obowiązkowym motywem powieści jest oczywiście – jak zwykle – poznanie rzeczywistości. Tytuł nawiązuje do cytatu z I Listu do Koryntian, o którym wspominaliśmy już przy okazji „Kosmicznych marionetek”„Teraz widzimy w zwierciadle, niejasno”. Zażywanie narkotyków pozwalało „zajrzeć za parawan” i zobaczyć rzeczywistość prawdziwą i rozszerzoną – było tak w „A teraz zaczekaj na zeszły rok”, „Marsjańskim poślizgu w czasie”, „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”, „Wbrew wskazówkom zegara” czy pisanej niemal równolegle „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”. Teraz prochy pozwalają zajrzeć (a właściwie przejść) na drugą, mroczną stronę „lustra”, co symbolicznie reprezentują obiektywy kamer zainstalowanych w domu Arctora oraz jego rozdwojenie jaźni. „Fred” jest wytworem „zbuntowanej” półkuli mózgu aktywowanej przez Agonię – uświadamia on sobie jedną rzecz, o której mało kto wie. Nie widzimy świata takiego, jakim jest naprawdę – wszystko jest przyciemnione, odbite w rzeczonym zwierciadle i zniekształcone. Fred ma szansę zobaczyć w końcu świat prawdziwy – tylko że, podobnie jak niejaki Tony Amsterdam, przywołany w jednej z opowieści Donny, nie jest w stanie ogarnąć rozumem tego, co widzi. Ale – według teorii Freda – kiedyś dojdzie do tego, że cały świat zostanie w końcu „wywrócony na właściwą stronę”, przejdzie w całości przez ciemne zwierciadło i być może nastąpi ponowne przyjście Jezusa Chrystusa. Trudno nie zauważyć tu kolejnych nawiązań do gnozy, którą autor tak mocno będzie się zajmował już w niedalekiej przyszłości. Gdzieś na samym początku istnienia doszło do ontologicznej katastrofy – rozpadł się mechanizm stworzenia, runęła prawidłowa konstrukcja wszelkiej rzeczy, a na gruzach zrodziła się potrzeba popełniania złych uczynków. Zło jest klątwą świata i nie da się go uniknąć – ale jest nadzieja, bo rzeczywistość kiedyś przecież wróci do swego pierwotnego, naturalnego stanu.


W 2006 roku na ekranach kin pojawiła się ekranizacja powieści w reżyserii Richarda Linklatera. Keanu Reeves, Winona Ryder, Woody Harrelson, Rory Cochrane i wprost nieziemski Robert Downey Jr. Cały film został wykonany techniką animacji rotoskopowej. Wszystkie sceny zostały najpierw nakręcone przy udziale aktorów, a potem całość wrzucona została do sprytnej maszynki, zwanej „Rotoshopem” i przekonwertowana na animację. Efekt absolutnie rewelacyjny. A sam filmowy materiał jest zaskakująco wierny książkowemu pierwowzorowi, zarówno pod względem samej fabuły, jak i autorskiej myśli – choć wersja Linklatera jest w ostatecznym rozrachunku mniej przygnębiająca niż ta Dicka.

„Przez ciemne zwierciadło” jest jedną z najlepszych powieści Philipa K. Dicka. Autor uważał ją za kolejne arcydzieło i porównywał z „Na zachodzie bez zmian”. Antywojenny wydźwięk powieści Remarque’a powoduje w jego opinii, że każdy czytelnik staje się pacyfistą i przeciwnikiem używania broni. Tak samo „Przez ciemnie zwierciadło” miało odstręczać od narkotyków oraz budzić przed nimi lęk i odrazę. To książka „antynarkotykowa” – potępiająca nałóg, ale usprawiedliwiająca jego ofiary. Tak właściwie jest to powieść głównonurtowa – brzytwa Lema tnie ją bezlitośnie, a mainstreamowi wydawcy, którzy tak bardzo nie chcieli przytulić Dicka do swojej piersi, popełnili po prostu błąd. A może to i dobrze? Książka znakomita, bez dwóch zdań. A nadchodzący po niej „Valis” jest jeszcze lepszy.



Tytuł: Przez ciemne zwierciadło 
Tytuł oryginalny: A Scanner Darkly 
Autor: Philip K. Dick 
Tłumaczenie: Tomasz Jabłoński 
Wydawca: Rebis 
Data wydania: sierpień 2012 
Rok wydania oryginału: 1977 
Liczba stron: 376 
ISBN: 9788375109207

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz