Hunter S. Thompson jest prawdziwą legendą amerykańskiej popkultury. Pisarz, dziennikarz, degustator najróżniejszej maści używek, twórca specyficznej metody reporterskiej, którą krytycy określili mianem „gonzo”. Postać właściwie nieznana w Polsce, o której ja sam również usłyszałem gdzieś w 1999 roku, dopiero po obejrzeniu odjazdowego Las Vegas Parano w reżyserii Terry’ego Gilliama. Film nakręcono na podstawie jego najgłośniejszej powieści – Fear and Loathing in Las Vegas.
Narrator Raoul Duke i jego przyjaciel, Dr Gonzo (określany zawsze przez narratora jako „mój adwokat”) jadą w szaleńczą podróż do Las Vegas. Duke ma za zadanie napisać reportaż o odbywającym się tam rajdzie motocyklowym przez pustynię, zorganizowanym przez miejscowego bogacza. Reporter określa podróż do Vegas jako wyprawę w poszukiwaniu amerykańskiego snu. Pieniądze otrzymane przez zleceniodawcę zostają wydane na odpowiedni kabriolet, który zostaje wyładowany po brzegi środkami psychoaktywnymi i alkoholem. Mają „dwa worki marihuany, 75 kulek meskaliny, pięć bibułek nasączonych ostrym kwasem, solniczkę nabitą kokainą i całą galaktykę tęczowych dołersów, głupawek i nakręcaczy. Do tego tequila, rum, mnóstwo piwa, pół litra eteru i sporo amylu”. Raoul i jego „adwokat” ścigani są przez potworne nietoperze; trafiają do knajpy pełnej krokodyli, które wciągają koks i walą wódę; uważają, że ścigani są przez policję i gangi narkotykowe; deprawują młodą dziewczynę wciskając jej LSD; atakują pokojówki w hotelach i grożą bronią co trzeciej napotkanej osobie. Gdy docierają do Las Vegas, próbują cały czas udawać trzeźwych, nawet gdy w rzeczywistości bełkoczą i wymiotują leżąc na podłodze, wygięci w dziwacznych pozach. Reportaż z wyścigu raczej się nie udaje, więcej czytamy o wszelkiego rodzaju deprawacjach i rozróbach jakich dopuszcza się reporter i jego towarzysz. Ostatecznie, całkowicie odcięci od rzeczywistości, trafiają na zlot prokuratorów stanowych i policji, którego celem jest identyfikacja i definicja narkotykowego zagrożenia jakie zawisło nad Stanami Zjednoczonymi.
Ich poszukiwania legendarnego etosu amerykańskiego snu to paranoiczny, groteskowy i przyprawiający o grymas niedowierzania, reporterski zapis prawdziwych wydarzeń. Tak, to wszystko wydarzyło się naprawdę – Raoul Duke i Dr Gonzo to prawdziwe postacie. Agresywny „adwokat”, wiecznie naprany grubas to znajomy Thompsona - Oscar Zeta-Acosta, prawnik meksykańskiego pochodzenia. A Raoul to sam Hunter S. Thompson, który w Lęku i odrazie w Las Vegas robi „gonzo”.
Czym jest gonzo? Pod koniec lat sześćdziesiątych powstało tak zwane Nowe Dziennikarstwo. Jego przedstawiciele (m. in. Truman Capote, Tom Wolfe, Gay Talese i właśnie Thompson), zaczęli pisać artykuły prasowe w nieco odmienny niż dotychczas sposób. Eseje i reportaże stają się bardzo literackie, ekspresjonistyczne, pozbawione suchego, bezbarwnego sposobu relacji jak z podręcznika historii. Pojawia się pierwszoosobowa narracja, dialogi jak w powieściach, rozbudowane dygresje i opisy stanów wewnętrznych autora tekstu. Hunter S. Thompson doprowadził Nowe Dziennikarstwo do ekstremum – w czerwcu 1970 roku, w czasopiśmie Scanlan’s Monthly pojawia się felieton zatytułowany Gonitwa Kentucky jest dekadencka i zdegenerowana. Styl Thompsona to eksplozja nurtu Nowego Dziennikarstwa, niepowtarzalna, narkotyczna jazda, którą sam wydawca określił jako „pure gonzo journalism”. I tak już zostało, Hunterowi spodobało się to określenie.
Reportaż „gonzo” polega na aktywnym uczestnictwie reportera w opisywanych zdarzeniach, jego bardzo osobistym i subiektywnym opisie zdarzeń. Emocje i poglądy dziennikarza są nierozerwalnie związane z przekazem. Język reporterski, przechodzi w beletrystyczny, ten z kolei w chwilach największych odlotów staje się czystym strumieniem świadomości – i choć jest zbliżony raczej do tego co pisał William S. Burroughs niż James Joyce, nie jest narkotycznym bełkotem. Język Thompsona jest ostry jak brzytwa, doskonale celowy i punktujący. Granica między faktami a fikcją mocno się zaciera - sam Thompson powtarzał często stwierdzenie Williama Faulknera, że w fikcji literackiej można odnaleźć więcej prawdy niż w jakimkolwiek obiektywnym dziennikarstwie. Jest to literatura faktu, gdzie „fakty” są przedstawione w sposób ekstremalnie subiektywny a ich prezentacja jest produktem umysłu wypranego całkowicie przez psychodeliki. Thompson powiedział: „Nie lubię reklamować dragów, alkoholu, przemocy czy szaleństwa, ale oddawały mi one zawsze wielką przysługę”. Nikt wcześniej tak nie pisał o narkotykach, nikt nie przyznawał się jawnie, że cała interpretacja otaczającej rzeczywistości jest wykrzywiona przez narkotyczną jazdę. Styl „gonzo” nie neguje jednak wartości poznawczej obserwowanych zdarzeń. Pomimo świadomości „bycia zajebanym na amen” Hunter S. Thompson ani przez chwilę nie dopuszcza możliwości, że jego wersja i ocena społeczeństwa amerykańskiego lat sześćdziesiątych może być brana z przymrużeniem oka. Nie, on ma oczy cały czas szeroko otwarte, chyba, że odjeżdża gdzieś na ciężkim meskalowym tripie. Gdzie kończy się reportaż a gdzie zaczyna fikcja nie wiemy, wiedzieć nie powinniśmy.
W oczach wielu krytyków Lęk i odraza w Las Vegas jest gorzkim podsumowaniem lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych, analizą skutków wielkiego społecznego buntu, który upadł zgnieciony ciężkim butem Richarda Nixona i Spiro Agnew - polityków znienawidzonych przez autora i często są przywoływanych w powieści. Thompson pisze, że rewolucja kulturowa, której apogeum nastąpiło w połowie lat sześćdziesiątych, już po kilku latach umiera. Hippisi prowadzeni przez Leary’ego, Hendrixa, Morrisona i Joplin byli w 1965 roku królami życia, z wiatrem w żaglach płynęli na szczycie rozpędzonej fali. Mieli poczucie sensu swojego działania, czuli, że wygrywają i to dawało im siłę. Kilka lat później, gdy rozpoczynają się lata siedemdziesiąte, Leary otrzymuje kwaterę w pace a trójka wymienionych członków Klubu 27, ląduje sześć stóp pod ziemią. Pozostaje tylko tęsknota, uczucie, że przepuściło się cały potencjał kontrkultury a z tyłu głowy zaczyna odczuwać się po raz pierwszy od kilku lat potwornego kaca.
Dlatego też poszukiwanie amerykańskiego snu, na które wybierają się nasi zdewastowani psychicznie bohaterowie od samego początku przypomina smutny żart. Amerykański sen ucieleśnia Las Vegas - melina pełna narkomanów i bandytów, ćpających w opór. Amerykański sen to cały kraj - skorumpowany, zakłamany, znaczony krechami białego proszku na kawałku rozbitego szkła. Amerykański sen to prawo do posiadania własnego złodziejskiego biznesu i umiejętność wykorzystana luk w prawie aby doprowadzić kradzieże do perfekcji. Amerykański sen to stosy odciętych kończyn pozostawionych w wietnamskiej dżungli i kopniak w tyłek dla wszystkich urodzonych 4 lipca. Amerykański sen to oszustwo - Timothy Leary wszystkich okłamał, ponieważ nie da się kupić szczęścia za kilka dolców a oferowane przez niego poszerzenie świadomości to prosta droga do przegranego życia i uzależnienia. Bunt przeciwko państwu i systemowi zamienia się w wewnętrzną wojnę frakcji hippisowskich i wolnościowych, które ujrzawszy ideową pustkę Ery Wodnika zaczynają dywersyfikować swe cele. Energia ruchów młodzieżowych poszła w gwizdek, zastąpił ją instynkt samozachowawczy.
Podróż ta miała stanowić „klasyczną afirmację wszystkiego, co dobre i przyzwoite w naszym charakterze narodowym. Miała być obleśnym, cielesnym hołdem dla fantastycznych perspektyw życia w tym kraju”. Tymczasem cały amerykański sen jedzie na kwasie. Tylko na totalnym odlocie można znieść rzeczywistość, która już sama w sobie jest mocno zwichrowana. Nieważne w którą stronę pojedziemy - zawsze trafimy do miejsca, gdzie żyją ludzie bardziej ześwirowani i nawaleni niż my. W czasach, które symbolizował Festiwal Woodstock, wszyscy brali psychodeliki. Rzeczywistość była tak piękna i obiecująca, że warto było ją przejaskrawić, podkręcić. LSD, meskalina, kwas lub gandzia dla bardziej zachowawczych. Gdy z dzieci-kwiatów zeszło już powietrze a rewolucja kulturowa zmęczyła się sama sobą, okazało się, że rzeczywistość pokazuje zupełnie inne oblicze. Wraz z upadkiem kontrkultury odchodzą wszelkie spidy i poszerzacze percepcji. Lata siedemdziesiąte przynoszą dragi, dzięki którym możemy wręcz uciec od rzeczywistości, odciąć się od otaczającego horroru. Nikomu już niepotrzebne przyspieszenie, zaczynają królować dołersy - cokolwiek co potrafi wrzucić w ciężki trip, zupełnie jak nowa władza w Białym Domu. Bohaterowie powieści biorą takie specyfiki, w które wręcz ciężko uwierzyć - czysta adrenalina pochodząca z dopiero co wyciętego ludzkiego gruczołu, po której mięśnie sztywnieją a przed sparaliżowanymi oczyma paradują piekielne postacie; bieluń, po którym piszczysz jak małe zwierzątko i tracisz wzrok na trzy dni; eter, który według słów Thompsona zamienia każdego w najbardziej nieodpowiedzialną i szaloną istotę na Ziemi.
Jazdy Raoula Duke’a i Doktora Gonzo to nie są przyjemne odloty z pobrzmiewającą „Erą Wodnika” w tle, to nie melanż w zadymionym po sufit busie ekipy ze Scooby Doo na czele. To ciężkie i przygnębiające zejścia, to świadomość bycia naprutym po czubek głowy i brak możliwości zrobienia z tym czegokolwiek, to obawa o to, że wraz z odejściem fazy, opuści nas też nasza poczytalność. Oglądanie rzeczywistości w rozdzielczości Full HD powoduje lęk i odrazę, grozi szaleństwem. Powieść Thompsona jest gwoździem do trumny ideologii dzieci-kwiatów, agonią amerykańskiego snu, nadekspresyjnym i ekstremalnie subiektywnym gonzo-reportażem. Dodatkowego, niepowtarzalnego „uroku” dodają jej całkowicie odjechane ilustracje Ralpha Steadmana.
Po przeczytaniu powieści polecam obejrzeć ekranizację, o której wspominam na początku tekstu. Johnny Depp (który był wiernym i oddanym przyjacielem Huntera S. Thompsona) oraz Benicio del Toro, przechodzą sami siebie (takie sceny jak: Tobey Maguire łapiący stopa, del Toro w wannie, czy Depp po zażyciu adrenochromu rozkładają na łopatki). Film świetnie oddaje ducha powieści i stanowi jej naprawdę godne uwagi dopełnienie.
Tytuł: Lęk i odraza w Las Vegas
Tytuł oryginalny: Fear and Loathing in Las Vegas
Autor: Hunter S. Thompson
Tłumaczenie: Maciej Potulny, Marcin Wróbel
Wydawca: Niebieska Studnia
Data wydania: 2013
Rok wydania oryginału: 1971
Liczba stron: 272
ISBN: 9788360979068
Hunter S. Thompson znam z zasłyszenia i bardzo możliwe, że oglądałem jakiś film na podstawie jego książki. Generalnie czytałem Twoją recenzję - bardzo dobrą, tak przy okazji - i odniosłem wrażenie, żę samą książkę też chyba najlepiej czytać "pod wpływem"... ;) Pewnie kumpel, nałogowy jaracz, ale i inteligent, byłby tą książką urzeczony. Patrzę na wydawcę i widzę tego samego, co wydaje innego kontrowersyjnego autora, którego akurat znam i cenię - Palahniuka. Thompsona zostawię sobie jednak na później, jak mnie weźmie na taką literaturę. :)
OdpowiedzUsuńNajlepsze jest to, że Thompson pisał tą powieść/reportaż będąc większość czasu nawalony jak stodoła - ale jednocześnie przekaz jest naprawdę klarowny i wyrazisty. Co do filmów to widziałem trzy:
OdpowiedzUsuńFear and Loathing in Las Vegas - wspomniana w tekście ekranizacja tejże powieści (film najlepszy, jazda bez trzymanki)
The Rum Diary - tutaj też gra Depp, jest to ekranizacja pierwszej powieści Thompsona.
Where the Buffalo Roam - tutaj mamy Billa Murraya jako Huntera S. Thompsona. To bardziej zbiór gagów i lekka komedia w porównaniu z "Fear and loathing...".
To podobnie jak King pisał "Cujo" - tylko, że SK twierdzi, że niemal w ogóle nic z tego nie pamięta. :)
UsuńJa Las Vegas Parano kojarzę jak najbardziej, ale nie przypominam sobie całości, więc pewnie od początku do końca nie oglądałem.
Dziennik zakrapiany rumem - był niedawno. Kojarzę, ale nie widziałem, bo jak ja na filmweb widzę ocenę poniżej 7 to na ogół jest to jednak słabe.
Tam wędrują bizony - a tego to w ogóle nie kojarzę.
To teraz - czytać czy oglądać? Oglądnąć można szybko, czytanie - jak pisałem - raczej dalsza perspektywa. :) Może te Las Vegas" obczaję jednak. :)
Jeśli chodzi o "Lęk i odrazę" to jest to idealny przykład na to, że ekranizacja może być równie dobra jak sama książka. Ja bym proponował jednak przeczytać najpierw, czyta się naprawdę bardzo szybko - dwa wieczory po dwie godziny i masz zaliczone. Ale jeśli obejrzysz film najpierw to w sumie też nic się nie stanie - ale nie czytaj zaraz po tym książki, odsuń w czasie trochę, żeby Ci film nie dyktował interpretacji.
UsuńNo właśnie tak bym zrobił, dlatego zastanawiałem się nad obejrzeniem Las Vegas Parano, a za kilka miesięcy książka. I tak też zrobię. :)
UsuńTak mi się teraz skojarzyło, jak wszedłem na LC w zakładkę tego autora i najpewniej kojarzę go z tej pozycji, którą jednego czasu się zainteresowałem i chcę też przeczytać:
Usuńhttp://lubimyczytac.pl/ksiazka/292822/hell-s-angels-anioly-piekiel