Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.
Dziś czytamy powieść o najbardziej zwariowanym tytule wśród wszystkich, jakie wymyślił Philip K. Dick. „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” to rzecz napisana na samym początku lat siedemdziesiątych, jeszcze przed „objawieniami” prowadzącymi do powstania „trylogii Valis” – książka lekko szalona, z fabułą wyrywającą się swemu twórcy w niekontrolowany sposób, trochę męcząca, ale niezwykle istotna. Zapominamy na chwilę o kosmitach, materialnych bogach i podróżach na inne planety. Dziś znowu atakuje nas sama rzeczywistość.
Pierwsza wersja powieści „Flow my Tears. The Policeman Said” była gotowa już w sierpniu 1970 roku. Niesamowite tempo i natchnienie jakie towarzyszyło Dickowi podczas jej pisania, było wynikiem eksperymentów z meskaliną, które rozpoczął w maju tego roku. O ile amfa, leki na receptę, leki bez recepty i inne podejrzane środki psychoaktywne przynosiły ostatecznie napady lęków, wyczerpanie psychiczne i paranoję, tak meskalina wyzwoliła u autora „uczucie wszechogarniającej miłości i skłonności do niepohamowanego płaczu”. Dick wspominał po latach, że podczas pisania tej powieści, po raz pierwszy miał ochotę przestać zadawać ciągle te same pytania o naturę rzeczywistości, na które i tak nie mógł znaleźć zadowalających odpowiedzi. Teraz przyszedł czas, żeby się przełamać i w końcu ich samodzielnie udzielić!
Autor, nanosząc nieustannie poprawki do powieści (wymuszone nie tylko przez przyszłego wydawcę, ale i przez błyskawicznie ewoluujący pomysł na powieść), doszedł do wniosku, że najbardziej rzeczywistą rzeczą na świecie są uczucia, a przede wszystkim miłość! Po prostu. Dopiero w drugiej połowie 1972 roku powieść była gotowa do publikacji – Dick w tym czasie miał wielkie problemy, przeżywał dramaty rodzinne, zapraszał całe rzesze nieznajomych, podejrzanych indywiduów do własnego domu, a gdy go stracił pomieszkiwał w Kanadzie albo waletował w kampusie studenckim i zupełnie przestał pisać dla pieniędzy. Wydawnictwo Doubleday wydało w końcu tę kompulsywnie napisaną powieść w 1974 roku – krótko po tym fakcie Dick zaczął widzieć różowe promienie, rzymskich legionistów i zaczęła się ostatnia faza jego niesamowitej pisarskiej kariery. W Polsce „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” wydano po raz pierwszy w 1996 roku w serii „Kameleon” wydawnictwa Zysk i S-ka. Potem wziął się za to Rebis – w 2007 i 2013 roku.
Akcja powieści toczy się pod koniec 1988 roku. Stany Zjednoczone są po raz kolejny państwem policyjnym, które powstało po bliżej niesprecyzowanej Drugiej Wojnie Domowej. Mamy do czynienia z totalitarnym reżimem, któremu opór stawiają jedynie jacyś studenci ukrywający się w podziemiach swoich kampusów. Normą jest powszechna inwigilacja, nagrywanie zwykłych obywateli, podsłuchy i ścisła rejestracja każdego przejawu życia społecznego. W powszechnym użyciu są narkotyki najróżniejszego rodzaju i modyfikacje genetyczne. Jednym z takich podrasowanych genowo ludzi jest główny bohater powieści – Jason Taverner, światowa gwiazda i celebryta, piosenkarz stylizowany trochę na Franka Sinatrę, z kieszeniami pełnymi pieniędzy, którego telewizyjny show ogląda trzydzieści milionów widzów. Taverner pozostaje w dość trudnej, lecz namiętnej relacji z inną uczestniczką jego programu, niemal tak samo sławną Heather Hart. Traf chciał, że w wyniku nieoczekiwanego splotu wydarzeń, Jason traci przytomność i (tak mu się wydaje) trafia do szpitala. Budzi się jednak w jakimś małym, obskurnym pokoju w nieznanym hotelu – zaczyna się historia niczym ze „Strefy Mroku”. Okazuje się, że nikt na świecie nie słyszał o żadnym Jasonie Tavernerze. Jego bliscy go nie poznają, nie ma żadnego telewizyjnego show, a jego danych nie ma w żadnych państwowych rejestrach. Portfel jest pusty – zniknęły wszystkie dokumenty.
Brak dowodu osobistego grozi zsyłką do obozu pracy – przerażony Jason próbuje zatem zdobyć jakieś fałszywki. Dokumenty podrabia dla niego niejaka Kathy Nelson, młoda, piękna i mocno niezrównoważona dziewczyna, która przyznaje mu się, że jest co prawda policyjnym szpiclem, ale „poczuła coś do niego” i pomoże mu przetrwać. Policja namierza jednak Jasona – generał Felix Buckmann jest zafascynowany postacią anonimowego mężczyzny, który pojawił się znikąd i nie ma o nim wzmianki w żadnych państwowych rejestrach. Jakim sposobem je usunął? A może – co jest bardzo niepokojące – nigdy ich nie było? I tak zaczyna się zabawa w kotka i myszkę – policja śledzi Jasona, ten co chwila im się wymyka i poznaje coraz to nowe kobiety, z którymi nieodmiennie łączy go nagła uczuciowa relacja. Kluczową postacią dla całej intrygi okazuje się Alys Buckmann, siostra bliźniaczka Felixa, chora psychicznie, „fetyszystka skóry” ze skłonnościami do sado-maso, z którą – uwaga! – Felix pozostaje w kazirodczym związku i mają syna! Gdy Jason Taverner poznaje Alys, dwie rzeczywistości zaczynają się na siebie nakładać – wrócimy do tego w dalszej części artykułu.
Philip K. Dick wychodzi w tej powieści z pewnego założenia, którego pierwociny możemy znaleźć już w „Czasie poza czasem”. „Na początku zawsze jest słowo” – byt nie istnieje tu inaczej niż jako swoja własna definicja i szereg wrażeń, które powstają podczas zetknięcia się bytu z umysłem je odbierającym. Autor upraszcza bardzo to założenie, sprowadzając całość swego eksperymentu myślowego do postaci Jasona Tavernera. Jason jest tym, kim widzą go inni – sumą wrażeń, definicji i wyobrażeń. Istnieje tylko jako zbiorowa kreacja – podobnie jak każdy człowiek. Taverner jest sławny, więc „istnieje bardziej”. Jest celebrytą, żyje w bańce wykreowanej przez sławę jaką osiągnął – w lustrze widzi gwiazdę telewizji a nie prawdziwego siebie. U samych podstaw jego egzystencji (każdego człowieka tak naprawdę) stoją przede wszystkim państwowe rejestry, zapisy i „teczki” tworzone nieustannie przez opresyjny aparat państwowy. Człowiek jest prawdziwszy jako ciąg bitów, a nie istota z krwi i kości. „Teoria zmienia opisywaną przez siebie rzeczywistość” – jak mówi jeden z bohaterów powieści. Tak zdefiniowana rzeczywistość staje się zatem, jak u wspominanego już niejednokrotnie w naszym cyklu Baudrillarda, tylko symulacją, kamuflującą rzeczywistość prawdziwą, niepoznawalną. „Rzeczywistość to jest coś takiego co nie znika, jeśli przestajesz w nią wierzyć” – jak mawiał Dick. Mamy do czynienia ze światem ściśle uporządkowanym przez człowieka-Linneusza ogarniętego manią etykietowania, nazywania i katalogowania.
I wtedy dochodzi do anomalii. Taverner jest elementem chaosu, który wdziera się do świata – równania matematycznego. Jest czymś nieopisanym, anonimowym – burzy porządek i sieje niepokój samą swoją obecnością. Dokładnie tak jak inny Taverner (właściwie dwie jego wersje), którego znamy z filmu „Koniec Świata” Richarda Kelly’ego – bohater, grany przez Seana Williama Scotta, nazywa się tak nie bez przyczyny. Wszystkie osoby (głównie kobiety), z którymi Jason ma styczność, okazują się lekko stuknięte (może i były wcześniej, ale osoba Tavernera potęguje te stany), Felix Buckmann ma wrażenie, że „zajmuje się sprawą ważniejszą niż wszystkie jakie prowadził do tej pory”, a sam główny bohater czuje, że jest tu obcy, że nie należy do tego świata – jest słoniem w składzie porcelany. I teraz dochodzimy do jednego z najbardziej karkołomnych pomysłów Philipa K. Dicka w karierze, którego uproszczoną wersję możemy znaleźć w „Marsjańskim poślizgu w czasie”, a także w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”, „A teraz zaczekaj na zeszły rok” i „Labiryncie śmierci”.
Zażywanie narkotyków pomagało tam dostrzec prawdę o rzeczywistości. W powieści „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” dzieje się coś wręcz niewyobrażalnego. Narkotyk KR-3 pozwala zażywającemu wręcz stworzyć rzeczywistość alternatywną, wywiedzioną z jego intuicji, pragnień, niewyrażalnych słowami tęsknot i uczuć. Dick doprowadza ludzką skłonność do katalogowania rzeczywistości do ekstremum – mózg człowieka „instynktownie stabilizuje rzeczywistość w taki sposób, że poszczególne jej sekwencje zostają uporządkowane na zasadzie przedtem-i-potem, będąc umiejscowione w czasie i - co ważniejsze – w przestrzeni, tak jak trójwymiarowy obiekt przedstawiony w postaci rysunku”. Oznacza to tyle, że – podobnie jak w mechanice kwantowej – nasza obserwacja danego fragmentu rzeczywistości, powiązana z interpretacją odbieranych bodźców, „okrada” ją z jej nieoznaczoności i redukuje do jednego, konkretnego stanu. Na przykład do świata, w którym żyje gwiazda telewizji Jason Taverner. Mamy jedną wersję rzeczywistości, sumę wszystkich jednostkowych „redukcji” – wyobrażeń żyjących w niej ludzi. I wtedy pani Alys Buckmann zażywa eksperymentalny narkotyk KR-3, który znosi ograniczenia poznawcze jej mózgu. Zaczyna ona postrzegać wiele wariantów rzeczywistości naraz, ale nie jest wstanie żyć w nich wszystkich jednocześnie. Wybiera zatem jeden wariant – ten w którym nie ma Tavernera i buduje swój własny „kieszonkowy” wszechświat, do którego wciąga inne osoby. Żyją one od tej pory „w korytarzu między rzeczywistościami”, w superpozycji – tak długo, dopóki żyje Alys Buckmann. Zażycie KR-3 nie sprawia jednak w żadnym wypadku, że potrafimy poznać prawdziwą rzeczywistość. To nadal tylko jeden z jej wariantów, powstały w wyniku ludzkiej interpretacji.
Co więc jest prawdziwą rzeczywistością? Nie dotrzemy do niej w racjonalny sposób – przez definicje, słowa, teorie i emblematy. Musimy iść tam, gdzie słowa nie mają mocy, gdzie nie działa intelekt – tak jak robił to w swej filozofii Henri Bergson. Jego intuicjonizm i pojęcia „pędu życiowego” zakładały, że poznać rzeczywistość można tylko poprzez emocje, strumienie przeżyć i intuicję właśnie. To miłość jest prawdziwa – mówi Dick. Ale kochać to nie znaczy zawsze to samo – autor przyznawał się do tego, że jednym z głównych zadań jakie postawił sobie podczas pisania powieści, było poszukiwanie najróżniejszych rodzajów miłości i uczuć. To, dlatego mamy w powieści aż pięć kobiet, które stają na drodze Tavernera – wariatkę, seksoholiczkę, niedostępną matronę, fetyszystkę i biseksualistkę oraz „dobrą, uczciwą dziewczynę”. Główny bohater przyznaje w pewnym momencie, że nie ma już siły uprawiać więcej seksu – jest totalnie wykończony. Dick dotyka też tabu – przecież kazirodczy związek Buckmannów to projekcja jego obsesji na punkcie własnej siostry bliźniaczki, która umarła kilka dni po porodzie i której postać Dick często przemycał do swej twórczości (najbardziej do „Doktora Bluthgelda”). Ba, znajdziemy to nawet kontrowersyjny fragment, w którym Taverner nakrywa jednego obleśnego faceta w łóżku z trzynastoletnim chłopcem – w świecie powieści zakazany jest seks z dziećmi jedynie poniżej dwunastego roku życia!
Ale nie tylko o fizyczność w miłości chodzi, prawda? Felix Buckmann doświadcza innego rodzaju miłości niż Taverner. Pod koniec powieści uświadamia sobie, że kocha Tavernera – osobę, którą nienawidził z całego serca i której życzył śmierci. Nienawiść do bogu ducha winnego Jasona zamienia się w wielki żal z powodu wydania go organom państwowym. Buckmann–policjant doświadcza też w końcu „miłości ostatecznej” – dochodzi do wniosku, że kocha zupełnie nieznajomego, czarnoskórego człowieka, którego przypadkowo spotyka pod koniec powieści na stacji benzynowej. Kocha go całkiem bezinteresownie, zupełnie nie wiadomo, dlaczego – taka miłość ma moc przechodzenia na innych. Buckmann przytula nieznajomego, łzy leją się strumieniami („Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”), a zdezorientowany, anonimowy facet odwzajemnia uścisk. Dick nawiązał tutaj do romansu swojej żony z czarnoskórym sąsiadem – przebaczył mu w końcu, co odzwierciedlił w tej terapeutycznej dla samego siebie końcówce powieści (ale kilkakrotnie podkreślał, że ten fragment nie ma nic wspólnego z męskim homoseksualizmem, co to to nie!). Zatem miłość może przemienić nawet zatwardziałego, państwowego aparatczyka – czy może być zatem coś bardziej rzeczywistego? Dick–hippis wsadza kwiatek do lufy wycelowanego nań karabinu – i ten ruch przynosi efekty!
Autor stwierdził, że „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” to „najlepsza powieść science fiction jaka kiedykolwiek powstała”. Aż żałował, że nie może jej pisać w nieskończoność – tyle mu dawała radości. Twierdził też (co skwapliwie podchwycił Anthony Peake, autor dość oryginalnej biografii Philipa K. Dicka – „Człowiek, który pamiętał przyszłość”), że była to powieść profetyczna. Kilka lat po jej napisaniu, też podobno spotkał jakiegoś czarnoskórego jegomościa na stacji benzynowej. W tym samym czasie także dotarło do niego, jak mocno ta powieściowa scena przypomina fragment z „Dziejów Apostolskich”, w którym Święty Filip Ewangelista nawraca pewnego etiopskiego dworzanina. Inne fragmenty pochodziły podobno ze snów Dicka, w których po czasie również znajdował podobieństwo do zapisów z Biblii.
Wszystkie te podejrzane i mało wiarygodne relacje autora to preludium do nadchodzących doświadczeń „2-3-74” i „trylogii Valis”. Zanim jednak tam dotrzemy, czekają nas jeszcze trzy przystanki po drodze. Pierwszym z nich jest najbardziej znana, niefantastyczna powieść Philipa K. Dicka, napisana już w 1959 roku, ale wydana dopiero w 1975. Za miesiąc wysłuchamy „Wyznań łgarza”.
Tytuł: Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Tytuł oryginalny: Flow My Tears, the Policeman Said
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawca: Rebis
Data wydania: maj 2013
Rok wydania oryginału: 1974
Liczba stron: 312
ISBN: 9788375109948
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz