Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”. Zawiera też spojlery, więc przeznaczony jest raczej dla osób, które powieść czytały.
Gdy czytamy kolejne powieści Philipa K. Dicka w bardzo krótkim czasie, trudno oprzeć się wrażeniu, że porusza on w nich bardzo podobne zagadnienia – dopracowuje je i poszerza, ale tak naprawdę pisze o tym samym. Zresztą, opór taki jest zupełnie niepotrzebny – tak po prostu jest. „Labirynt śmierci” to kolejne „Oko na niebie” i „Ubik” – powieść podobna, choć ideowo ukierunkowana nie na ontologiczne rozważania o zastanej rzeczywistości, lecz na epistemologię. Jak możemy ową rzeczywistość poznać?
Pierwotny tytuł powieści napisanej w 1968 brzmiał „The Hour of the T.E.N.C.H.” – po kilku perturbacjach zmieniony został na „A Maze of Death”. Książka wydana została w roku 1970 przez wydawnictwo Doubleday i szybko uznana za jedną z najmroczniejszych powieści Philipa K. Dicka. Do Polski trafiła dokładnie takim samym sposobem jak „Do Androids Dream of Electric Sheep?” – „Labirynt śmierci” ukazał się w tak zwanym „trzecim obiegu” w 1986 roku. W 1990 roku, za sprawą oficyny „Alfa”, wyszła pierwsza oficjalna edycja powieści w tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika. Wersja ta posłużyła jeszcze potem dwa razy „Rebisowi” – w 1997 i 2017 roku. „Labirynt śmierci” jest jedną z pozycji absolutnie obowiązkowych podczas „studiów nad Dickiem” – warto go przeczytać po wspomnianym „Ubiku”, gdyż mamy wówczas do czynienia w bardzo ciekawymi analogiami.
Czternastu kolonistów przybywa na dziewiczą planetę Delmak-O, gdzie mają założyć pierwszą ludzką osadę. Podróżują „nosaczami” – statkami, które stają się bezużyteczne po wylądowaniu, zatem jeśli pójdzie coś nie tak, liczyć mogą tylko na ratunek z zewnątrz. Jako ostatni przybywa główny (w sumie „najbardziej główny” – ale o tym później) bohater, Seth Morley, wraz żoną – na miejscu wita ich zdezorientowana reszta ekipy. Okazuje się, że przyszli koloniści nie wiedzą zupełnie nic o swoich zadaniach, planach kolonizacji, ani nawet dobrze nie pamiętają, dlaczego w ogóle biorą w niej udział. Gdy zawodzi kontakt z satelitą i całkowicie urywa się kontakt z zewnętrznym światem, osadnicy zostają zdani sami na siebie. Są tylko oni, brak jasno określonych celów, obca planeta, na której żyją „liny”, czyli bezkształtne, galaretowate istoty potrafiące „wyprodukować” dowolny przedmiot bezpośrednio z materii planety. Gdzieś niedaleko osady zauważono tajemniczą, na poły realną budowlę, nazywaną po prostu „Budynkiem”, która budzi wśród bohaterów niewytłumaczalną grozę. Eksploracja planety (bo cóż innego pozostało?) powoduje narastanie agresji i nieporozumień, a na domiar złego co jakiś czas umierają kolejni członkowie ekspedycji. Narasta strach i paranoja, aż dochodzi w końcu do wydarzeń wprost niewyobrażalnych. Cały świat rozsypuje się na kawałki i okazuje się (podobnie jak w „Ubiku” czy „Oku na niebie”) współdzielonym snem pasażerów statku kosmicznego. Załoganci budzą się i przypominają sobie wszystko – są uwięzieni w polu grawitacyjnym martwej gwiazdy, z którego nie sposób uciec. Skazani na śmierć, „umilają” sobie pozostały im czas tworzeniem wirtualnych światów, w których mogą istnieć bez uczucia przygnębiającej beznadziei i oczekiwania na koniec istnienia.
Philip K. Dick przedstawia wydarzenia na planecie Delmak-O z punktu widzenia różnych bohaterów i każdą relację nacechowuje indywidualnym rysem interpretacyjnym. Najważniejszą postacią jest tu Seth Morley, ale poza tym, że jego opis świata występuje najczęściej, nie jest wcale bardziej wiarygodny. Już w „Oku na niebie” Dick odwoływał się do Heraklitowych pojęć „idios kosmos” i „koinos kosmos” – to pierwsze, oznaczające „kosmos prywatny” ma tu być zbiorem indywidualnych spostrzeżeń i interpretacji rzeczywistości, które konstruują w pełni świat naszych snów, ale w rzeczywistości na jawie muszą wejść w interakcje z podobnie wykreowanymi „prywatnymi kosmosami” innych ludzi. Razem mogą posłużyć do budowy „koinos kosmos”, czyli „kosmosu publicznego” – obiektywnie istniejącej rzeczywistości, która ma równie obiektywnie określone cechy, niezależne od naszego „prywatnego” chciejstwa, niedoskonałości i indywidualnych predyspozycji.
Dokładnie to dzieje się na Delmak-O. Wszystkie postacie śnią, choć o tym nie wiedzą. Ich „prywatne kosmosy” są tak mocno zindywidualizowane, że opierają się całkowicie jakiejkolwiek integracji z pozostałymi. Koloniści niby ze sobą rozmawiają, ale słychać tylko monologi, kakofonię nie powiązanych ze sobą tyrad i wizji świata. Gdy docierają w końcu do koszmarnego „Budynku”, każdy z nich widzi tylko to, co chce zobaczyć. Szyld nad drzwiami wejściowymi oznajmia za każdym razem coś innego – „biczownię”, „winiarnię”, „rozumownię”, „czarownię” czy „hockownię-klockownię”, czyli realizację wstydliwych marzeń, nieopanowanych żądz i osobistych preferencji względem rzeczywistości. „Z wami jest coś nie w porządku. To jakiś debilizm albo coś w tym rodzaju. Każdy z was zdaje się żyć w prywatnym, odseparowanym świecie, nie zwracając uwagi na innych” – dziwi się Seth Morley zaraz po przybyciu na Delmak-O i okazuje się potem (do czego wrócimy) jedynym bohaterem potrafiącym wyjść poza „własne ja”. Przy okazji „Inwazji z Ganimedesa” pisaliśmy o tym, że ludzie są czymś w rodzaju monad Leibniza – dziś znowu wracamy do tej idei. Jesteśmy odseparowani od siebie, zamknięci we własnych solipsystycznych słojach (lub lemowych „skrzyniach profesora Corcorana”) – i czasem, jak w „Ubiku”, możemy próbować dotrzeć do rzeczywistości obiektywnej. Ale czy to w ogóle możliwe?
„Labirynt śmierci” jest najbardziej „snergową” powieścią z wszystkich dzieł Philipa K. Dicka. Adam Wiśniewski-Snerg w swej trzeciej, bardzo niedocenionej, powieści pod tytułem „Nagi cel”, zaprasza na pseudonaukowy wykład profesora Lisitano, który mówi swoim słuchaczom o tym, że obiektywna rzeczywistość nie istnieje. Dokładnie tak – nie ma jej, a wszystko czego doświadczamy to nasze wyobrażenia, marzenia i nadzieje, w których jesteśmy uwięzieni. Tak samo jak my funkcjonują wszyscy inni, zamknięci we własnych światach – wspólna rzeczywistość, rzeczony „koinos kosmos”, przesuwamy w domenę wiary, którą utrzymują „manifestacje”, czyli wydarzenia, mające miejsce, gdy dochodzi do „nakładania się na siebie” rzeczywistości prywatnych. Kosmosy osobiste naciskają na siebie, a siły pochodzące z tych nacisków kreują „świat”, w którego istnienie wierzymy. (Snerg w swojej „Arce” poszedł jeszcze dalej – polecam przeczytać zaraz po „Labiryncie śmierci”).
Świat Delmak-O powstał z syntezy wyobrażeń, poglądów, przekonań i religii wyznawanych przez członków załogi statku kosmicznego. Komputer pokładowy LIN889B, od którego wzięła się nazwa dziwnych istot-kreatorów zamieszkujących planetę, stworzył rzeczywistość, odzwierciedlającą coś jeszcze – nieuświadamiane pragnienia wszystkich załogantów, dotyczące niezaprzeczalnego dowodu na to, że rzeczywistość obiektywna jednak istnieje i że mogą ją w jakiś sposób poznać. Stąd wzięła się specyficzna konstrukcja świata Delmak-O, w którym jedyną religią jest dziwny konglomerat chrześcijaństwa, zoroastryzmu, judaizmu, islamu, buddyzmu, oparty na przeświadczeniu realności Boga. Jest to podstawowe i najważniejsze założenie tej „syntetycznej religii” – Bóg, podobnie jak u Teda Chianga, istnieje i aktywnie wpływa na życie swoich owieczek. Występuje on w czterech postaciach – Konstruktor, który tworzy nowe elementy świata i odnawia, gdy są zużyte (czyli Bóg Ojciec „ciągnący” byt ku doskonałemu światu idei Platona, lub Jedni Plotyna); Orędownik, który poprzez ofiarę był jest w stanie „zdjąć Klątwę” i umożliwić ludziom poznanie prawdziwej, obiektywnej rzeczywistości (wiadomo, Jezus); Chodzący po Ziemi pocieszający maluczkich (Duch Święty) i złowrogi byt nazwany Niszczycielem Formy. Tej istoty nie ma w chrześcijańskiej Trójcy, ale uosabiać go możemy w siłą przeciwną do działania Konstruktora. Niszczyciel Formy to manifestacja entropii, rozkładu rzeczywistości, z którą mieliśmy do czynienia w kilku ostatnich powieściach Dicka. To on odpowiedzialny jest za ludzką śmierć, rozpad materii, degenerację rzeczywistości. Przeciwko niemu staje Konstruktor aktywnie zwalczający efekty entropii – tym skuteczniej, im żarliwiej modlą się do niego ludzie. Autor postanowił zsyntetyzować również swoje poglądy, rozbudować i zdefiniować swoje dość luźno opisywane teorie, które zaznaczaliśmy już we „Wbrew wskazówkom zegara” i „Ubiku” – ale robi to również dlatego, żeby ponownie wskazać siłę samego człowieka i jego wiary.
Mieszkańcy Delmak-O nie muszą w nic wierzyć. Oni mają pewność, że Bóg istnieje. Tylko, że skoro jest namacalnym bytem, to nie może być doskonały – to wiemy już z „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. Podstawą religii jest tu niepodważalny fakt istnienia, nie ma tu żadnych „transcendentnych symboli, żadnych metafizycznych nonsensów”. W takim układzie Bóg i jego Manifestacje to tylko zwykłe materialne byty, różniące się od nas tylko stopniem rozwoju. I tu znowu wracamy do Adama Wiśniewskiego-Snerga i jego „Robota”. Występujące tam Nadistoty nie są absolutne, choć mogą być tak przez nas postrzegane – ich umiejętności to dla nas magia i supermoce. Są one jednak tylko „produktem” ewolucji jak my wszyscy. Jeden z kolonistów, który zaczyna snuć podobne rozważania, uświadamia sobie, że został właśnie „ateistą, w czasach niezbitych dowodów na istnienie Boga”. Tylko, że ten jego „ateizm” jest w takich warunkach czymś jak najbardziej oczywistym – skoro akceptujemy boską niedoskonałość, to tym bardziej nie powinniśmy go nazywać „Bogiem”.
I to dlatego właśnie w świecie-śnie na Delmak-O dochodzi do rzeczy pozornie niewytłumaczalnej. Pomimo iż istnienie „Boga” (w tym Orędownika, którego zadaniem miało być otwieranie oczu ludziom) jest niezaprzeczalnym faktem to i tak jego rezydentom nie udaje się dotrzeć do rzeczywistości obiektywnie istniejącej. Co więcej – brak porozumienia, ciągłe zamknięcie w „więzieniu własnych oczekiwań i nadziei” i niemożność ustalenia wspólnej wizji rzeczywistości powoduje jej rozpad. Okazuje się, że brak transcendentnego, niepoznawalnego bytu spajającego i ujednolicającego wizje cząstkowe (nazwijmy go Bogiem, Absolutem, Jednią, Światem Idei), w miejsce którego pojawiają się jacyś faktycznie istniejący Konstruktorzy czy Niszczyciele Formy, to koszmar, z którego trzeba się jak najszybciej wybudzić. Mieszkańcy Delmak-O nie potrafili funkcjonować jako grupa, wykreowany przez nich świat rozpadł się jak domek z kart – nie było w nim nic, w czym mogliby upatrywać sił wyższych, nie dawał im nadziei na cokolwiek poza trwanie w materii pożeranej przez entropię. Paradoks – w świecie zbudowanym tylko z impulsów nerwowych nie istniało nic poza materią.
Pasażerowie statku kosmicznego, skazani na śmierć w polu grawitacyjnym planety, są w trochę innym położeniu. Otóż nie mają dowodów na istnienie Boga, lecz mogą w niego wierzyć. Nie mają żadnej nadziei na wydostanie się z grawitacyjnej pułapki, więc uciekają w światy wirtualne. Lecz jak widać na przykładzie Delmak-O ich „wycieczki” skazane są z góry na niepowodzenie. Seth Morley jako jedyny członek załogi zaczyna myśleć inaczej – a może porzucić wszelką nadzieję? Otworzyć śluzę i zginąć w przestrzeni kosmicznej, kończąc ten koszmar raz na zawsze? I wtedy ukazuje mu się Orędownik – dokładnie tu, w korytarzach statku, w świecie, który przecież z założenia był tym rzeczywistym. Może to interpretować dwojako. Możemy podejść do tego tak samo jak do końcówki „Ubika”, w której Glen Runciter znajduje monetę z podobizną Joego Chipa i jego świat rozsypuje się w drobny mak – Seth Morley i jego towarzysze żyją w śnie wielopoziomowym. Nie ma możliwości zatem, czy jakakolwiek inna rzeczywistość, w której kiedykolwiek się znajdą, będzie prawdziwa. Horror.
Można też uznać, że żyją w świecie realnym. Pasażerowie nie wierzą w istnienie sił wyższych, uciekają więc do świata, gdzie nie muszą w nie wierzyć, ponieważ one istnieją. I nagle, po którejś tam z kolei wyprawie w świat wirtualny, Morley wierzyć zaczyna. Nie wie nic, nie ma dowodów, ma tylko wiarę i nadzieję, że istnieje cokolwiek więcej niż zestaw danych zarejestrowanych przez jego aparat poznawczy. Że jego „idios kosmos” to nie wszystko, że może jest jednak coś niepoznawalnego i transcendentnego. Co oznacza jego nagłe zniknięcie z pokładu statku zaraz po spotkaniu z Orędownikiem (lub tym co po prostu manifestowało się Morleyowi w ten właśnie sposób)? Czy Orędownik naprawdę mu się ukazał, czy symbolizował tylko jego wewnętrzną przemianę? Co się tak naprawdę stało? Nie ma jednej obiektywnej, publicznej interpretacji – są tylko subiektywne, prywatne, każdego czytelnika z osobna.
Tytuł: Labirynt śmierci
Tytuł oryginalny: A Maze of Death
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: Rebis
Data wydania: 2017
Rok wydania oryginału: 1970
Liczba stron: 272
ISBN: 9788380622555
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz