czwartek, 23 lipca 2020

Moon Knight, vol. 8

Niech obłęd cię prowadzi

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

Jeff Lemire powraca! Towarzyszy mu rysownik Greg Smallwood – razem reaktywują postać Marca Spectora, alias „Moon Knight”. Znamy „Łasucha”, „Royal City”, „Czarnego Młota”, „Gideon Falls”, „Green Arrow” i kilka innych perełek, które napisał Lemire. I tym razem autor również nie zawodzi.

Moon Knight został wymyślony w 1975 roku przez Douga Moencha i Dona Perlina. Po kilku występach w najróżniejszych komiksach Marvela doczekał się w końcu własnej serii. Pod koniec 1980 roku wystartowała seria „Moon Knight” ze scenariuszem Moencha i rysunkami samego Billa Sienkiewicza (drugi odcinek tej serii dołączono do omawianego dziś komiksu). Na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat powstawały kolejne serie z tym bohaterem, ale szybko odchodziły w niebyt – wydany właśnie przez Egmont „Moon Knight” to już ósma z nich. Otrzymujemy komplet czternastu odcinków wydanych w 2016 i 2017 roku – wszystkie były częścią nowej inicjatywy wydawniczej, noszącej nazwę „All-New, All-Different Marvel”. Uniwersum Marvela uległo poważnym zmianom („kryzysowi” według nomenklatury Detective Comics), co przełożyło się na rewolucje u wielu bohaterów. Jedna z nich dotknęła pewnego drugoligowego pogromcy zła – Marca Spectora.



Marc Spector to syn rabina, były bokser, marine i najemnik. Należał swego czasu do grupy dowodzonej przez niejakiego Buszmena, wraz z którą trafił na teren wykopalisk archeologicznych w Egipcie. Odkryte tam cenne artefakty miały paść łupem Buszmena i jego bandy – Spector postawił się i o mało nie zginął. Uratowany przez tajemnicze egipskie bóstwo zwane Khonshu, dochodzi do siebie, zdobywa nadludzkie moce i wypowiada wojnę złu. Staje się boskim awatarem, „pięścią Khonshu” – przebrany w charakterystyczny, srebrzysty kostium dołącza do superbohaterskiego świata Marvela. Na potrzeby walki z przestępczością tworzy aż dwie dodatkowe tożsamości. Nie wystarczy, że będzie tylko Spectorem – staje się także bogatym przedsiębiorcą Stevenem Grantem i taksówkarzem o nazwisku Jake Lockley. Siła, wytrzymałość, refleks, szybkość, sztuki walki, dostęp do nowoczesnej technologii i majątek w służbie antyprzestępczej krucjaty czynią go trochę marvelowską wersją Batmana. Wszystkie te zmultiplikowane osobowości i podejrzane podobieństwa nie mogły raczej powodować żadnego poważnego superbohaterskiego kryzysu tożsamości. Dopiero Jeff Lemire zafundował naszemu bohaterowi taki prawdziwy – rozwijając zaniedbany nieco wątek zdrowia psychicznego Marca i jego postrzegania rzeczywistości.


Marc Spector okazuje się być pacjentem szpitala psychiatrycznego – jego terapią zajmuje się pani doktor Emmet, a nocami znęcają się nad nim  dwaj zwyrodniali sanitariusze. Nie pamięta, kim dokładnie jest ani skąd się tu wziął – męczą go co jakiś czas wizje pewnej obcej, ale jednak dziwnie znajomej, rzeczywistości. Pani doktor mówi mu, że Moon Knight oczywiście istnieje, ale to nie on nim jest. Wszystko jest tylko wymysłem jego chorego umysłu – Marc od dzieciństwa cierpi na dysocjacyjne zaburzenie rzeczywistości. Jak to? To wszystko było złudzeniem? A Steven Grant? Jake Lockley? Wszyscy znajomi? A Khonshu, u diabła? Przecież egipskie bóstwo jest w ciągłym, psychicznym kontakcie z Markiem, który „słyszy głosy” i nie potrafi się pogodzić ze swoim położeniem. Co jest prawdą, a co złudzeniem? „Moon Knight” Jeffa Lemire’a to podróż przez umęczony umysł bohatera, opowiedzenie jego historii na nowo i walka o dotarcie do tej jednej, bezwzględnie prawdziwej, rzeczywistości. Niech obłęd cię prowadzi – czasem jest najlepszym przewodnikiem.

Sama historia, już po zamknięciu komiksu, jawi się jako dość prosta i wręcz banalna. Jednak droga do tej konkluzji wcale taka nie jest. „Moon Knight” Lemire’a przypomniał mi o znakomitym serialu na podstawie innego komiksu Marvela – „Legion” też zaczyna się w szpitalu psychiatrycznym i też podróżujemy w nim przez najróżniejsze, fikcyjne bądź nie, poziomy rzeczywistości. Gdybyśmy chociaż mieli pewność tego, gdzie i  kiedy się znajdujemy – poradzilibyśmy sobie może z kryzysem tożsamości. Ale nie, gdzie tam. Nie tylko nie wiemy dokładnie, kim jesteśmy, ale i przestajemy wierzyć w realność otaczającej (otaczających) rzeczywistości. Bohater przechodzi z jednej do drugiej, żyje w dwóch lub nawet trzech jednocześnie, nigdy nie wie czy to czego doświadcza dzieje się naprawdę. Co gorsza, co chwilę jest kimś innym, przenosi się z jednej tożsamości do drugiej – jakby z jednego planu filmowego na drugi. Jest trochę tak, jak w „Inland Empire” Davida Lyncha – kwestionujemy nie tylko ontologiczne podstawy wszystkich rzeczywistości, ale i zauważamy, że ich wewnętrzna spójność przestaje istnieć. Są światy piętrowe, zagnieżdżone i zapętlone – nie ma szans na pozostanie tu przy zdrowych zmysłach.


Pomysł podróży między różnymi płaszczyznami postrzegania, tłumaczony jako prawdopodobny wynik choroby psychicznej, nie jest w popkulturze niczym nowym. Jednak w przypadku Moon Knighta to motyw wyjątkowo ciekawy – jego kondycja umysłowa zawsze wydawała się niepewna. Na początku kariery dodatkowe tożsamości Marca były odgrywanymi przez niego rolami i superbohaterskim kamuflażem. Nie było mowy niestabilności jego psychiki. Kolejni twórcy nieśmiało eksplorowali to zagadnienie, ale i tak najważniejszy okazywał się aspekt przygodowy. Trochę więcej do powiedzenia w temacie szaleństwa Spectora miał Warren Ellis, który w 2014 roku napisał początkowe odcinki siódmej serii (tej bezpośrednio poprzedzającej omawiany właśnie komiks) – i to właśnie jego pomysły (oraz pierwotne założenia Douga Moencha) Jeff Lemire wykorzystał w swojej wersji „Moon Knighta”. Położył nacisk na psychikę, dodał trochę grozy i psychodeli, ale nie zapomniał oczywiście o czynniku rozrywkowym.

Głównym rysownikiem jest Greg Smallwood, który świetnie spisał się w roli rejestratora przeżyć głównego bohatera. Cały czas patrzymy oczyma Marca, siedzimy w jego głowie i też nie rozumiemy świata. Smallwood rewelacyjnie przedstawia obłęd i dezorientację – sposobem samego cieniowania, dziwacznym niekiedy kadrowaniem, klaustrofobicznym i niepokojącym prowadzeniem graficznej narracji. Szczególnie mocne i odrealnione są – wiadomo – konfrontacje Marca z Khonshu. Potem przychodzą inni rysownicy – Wilfredo Torres, Francesco Francavilla, James Stokoe – którzy odpowiadają za relacje z punktów widzenia kolejnych „wcieleń” Spectora. Każdy świetnie dobrany i każdy charakterystyczny.


Jeff Lemire oddał stery po czternastu odcinkach, w lipcu 2017 roku. Minęło pół roku i seria „Moon Knight” kontynuowana była już w nowej numeracji, jako element kolejnego, nowego przedsięwzięcia – „Marvel Legacy”. Pierwszy zeszyt ze scenariuszem Maxa Bemisa otrzymał numer 188 i gdy w grudniu 2018 roku, po trzynastu odcinkach, seria dotarła do numeru dwusetnego, przestała się ukazywać. Kto wie, być może kiedyś dostaniemy ją po polsku. Tymczasem czytajcie run Lemire’a – mamy tu trochę innego marvelowskiego superbohatera niż zazwyczaj.

Tytuł: Moon Knight
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Greg Smallwood, Wilfredo Torres, Francesco Francavilla, James Stokoe
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Moon Knight vol. 8 (#1-#14)
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: czerwiec 2020
Liczba stron: 344
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 216 x 276
Wydanie: I
ISBN: 9788328197732

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz