Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.
Gdybyśmy mieli wytypować najlepszy rok w karierze Philipa K. Dicka, najmocniejszym kandydatem byłby chyba 1966. Dick już nie produkował tekstów w tak szaleńczym tempie jak wcześniej – oprócz opowiadań napisał w tym roku „tylko” dwie powieści. Dwie, ale za to jakie! Wydane zostały odpowiednio w 1968 i 1969 roku. Zajmijmy się pierwszą z nich i zadajmy sobie jedno z najczęściej przewijających się pytań w popkulturze – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”?
W sierpniu 1964 roku w magazynie „Worlds of Tomorrow” ukazało się opowiadanie „Little Black Box”, które autor zamierzał potem włączyć do fabuły „Inwazji z Ganimedesa”. „Inwazję…” omawialiśmy całkiem niedawno – to tam właśnie użyto „empatycznego labiryntu” do odparcia inwazji „gańczyków” na naszą planetę. Mała czarna skrzynka ze wspomnianego opowiadania działała podobnie – empatia była tu jednym z największych przymiotów ludzkiego gatunku i czymś dla niego charakterystycznym. Prorok Wilbur Mercer ze swoim dziwnym narzędziem nie trafił ostatecznie do „Inwazji…”, ale idea stojąca za jego postacią stała się podstawową w powieści o pewnym łowcy androidów. „Do Androids Dream of Electric Sheep?” wyszła nakładem wydawnictwa Doubleday w marcu 1968 i przez kolejne czternaście lat wydawana była dokładnie pod takim tytułem. Wiemy, co stało się w roku 1982 – w czerwcu, ledwie trzy miesiące po śmierci Philipa K. Dicka, na ekrany kin weszła najgłośniejsza i cały czas najpopularniejsza ekranizacja jego twórczości.
Wydanie klubowe z 1986 roku
Powieść „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” została wydana w Polsce dopiero na fali „Blade Runnera” – po raz pierwszy w 1986 roku jako „Łowca robotów”. Wyszła w tak zwanym „trzecim obiegu”, sumptem polskiego fandomu, dręczonego wielkim głodem dobrej fantastyki. Dopiero w 1995 roku pojawiło się pierwsze oficjalne wydanie – Prószyński i S-ka wydał powieść pod tytułem „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”. Tytuł ten, jasno wskazujący na ekranizację, pojawiał się już potem we wszystkich polskich wydaniach – w jednym przypadku wręcz wyparł całkowicie z okładki tytuł oryginalny. Po 1982 roku także w innych krajach trudno było znaleźć edycję z okładką pozbawioną wzmianki o filmie.
Akcja powieści toczy się w roku 2021 w San Francisco (w pierwszych wydaniach był to rok 1992). Świat jest zrujnowany po Ostatniej Wojnie Światowej – konflikcie, którego przyczyn i zwycięzców już nikt nie pamięta. Flora i fauna wyginęła – planetę toczą rozpad, korozja i radioaktywny pył przeistaczające ją w jedno wielkie pustkowie. Najbogatsi ludzie wyemigrowali na Marsa – ci, których nie było stać lub po prostu nie chcieli, zostali na Ziemi i muszą sobie jakoś radzić. Coraz większa liczba Ziemian ulega podobnej degrengoladzie jak cała planeta. Degenerują się umysły oraz ciała – „specjale”, zwani też „kurzymi móżdżkami”, to mieszkańcy Ziemi cofnięci w rozwoju i wyrzuceni poza nawias społeczeństwa. Trudne warunki życia i spowodowane nimi psychiczne cierpienia łagodzone są w najróżniejszy sposób. Ludzkość używa „programatorów nastroju”, które zaszczepiają dobre samopoczucie, euforię, czy wreszcie – co niebezpieczne – gniew lub rozpacz. Nowym trendem i miernikiem statusu społecznego jest także posiadanie żywego zwierzęcia. Większość z pupili to oczywiście elektroniczne atrapy, których prawdziwa natura jest ukrywana przed sąsiadami – nie każdego stać na wydanie fortuny na prawdziwą mysz lub chomika (a co dopiero kozę!). Opieka nad żywym stworzeniem świadczy jeszcze o jednym – człowiek jest istotą moralną i empatyczną, zdolną nie tylko współodczuwać, ale i oferować bezinteresowną i opiekuńczą miłość. W przekonaniu tym utwierdza nowa globalna religia wyrosła na gruncie apokalipsy – merceryzm. Wilbur Mercer jest prorokiem, z którego jaźnią można połączyć się za pomocą tajemniczych urządzeń zwanych „skrzynkami empatycznymi”. Wyznawcy odbywają wraz nim wspólną wspinaczkę na szczyt góry, podczas której trafiani są kamieniami miotanymi przez „niezidentyfikowane zło” – współodczuwanie bólu i cierpienia Mercera jest istotą tejże religii.
Pierwsze wydanie amerykańskie, "Doubleday", 1968
Ziemscy emigranci, którzy zamieszkali w koloniach na Marsie, mają inne zmartwienia. Program Syntetycznego Robota Wolności, który początkowo miał na celu produkcję humanoidalnych robotów, pomagających w życiu na czerwonej planecie, wymknął się spod kontroli. Liczba androidów, potocznie nazywanych „andkami”, wzrosła niepomiernie, modele się zróżnicowały oraz zaczęły być coraz bardziej zaawansowane i inteligentne. Korporacja Rosena, największy w całym systemie producent „andków”, wypuścił na rynek model „Nexus-6” – praktycznie nieodróżnialny od człowieka. Niestety osiem androidów zbuntowało się (w końcu stali się niemal ludźmi) i uciekło z Marsa na Ziemię. Ich tropem ruszyli łowcy androidów wyposażeni w niezawodny „test Voigta-Kampffa” – Dickowską wersję testu Turinga. Łowcy, po zidentyfikowaniu za jego pomocą androida, zobowiązani są do jego „usunięcia” – czyli po prostu zabójstwa, choć według obowiązujących norm trudno mówić o „zabójstwie” przedmiotu. W końcu „andki” to tylko roboty, które w wersji „Nexus-6” dzielą z ludźmi, na swoje nieszczęście, jedną wspólną cechę – samoświadomość. Niektóre z nich nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że są androidami. Tak, samoświadomość – ale nie empatię. Ten fakt nie pozwala stawiać ich w jednym szeregu z ludźmi.
Główny bohater powieści, Rick Deckard, staje się z dnia na dzień głównym łowcą miejskiego posterunku i rusza za zbiegami. Ma nadzieję na wysoką nagrodę, za którą kupi sobie w końcu prawdziwe zwierzę w miejsce elektrycznej owcy błąkającej się po dachu jego domu. Uzbrojony jest nie tylko w pistolet, ale i rzeczony test, który jako funkcjonariusz publiczny musi najpierw przeprowadzić na podejrzanym. Test Voigta-Kampffa jest szeregiem pytań obliczonych na wywołanie empatycznej reakcji emocjonalnej, podczas których mierzy się szybkość reakcji badanego. Androidy reagują zbyt wolno, udają lub zachowują się nieadekwatnie – pozytywny wynik testu oznacza natychmiastową egzekucję. Androidy nie rozumieją ludzkiej wspólnoty odczuwania, zrozumienia, miłości i całej idei merceryzmu. Jednak w przypadku modelu Nexus-6 nieomylność testu zostaje podana w wątpliwość. Po pierwsze – niektóre z androidów zaczynają okazywać emocje, nie chcą umierać, boją się o swoje życie i przyszłość. Są też androidy przebiegłe, dwulicowe i złe, czyli bardzo „ludzkie” – a dotyczy to zwłaszcza tych nieświadomych swego pochodzenia. Po drugie – schizofrenicy, socjopaci lub psychotycy mogliby nie przejść tego testu ze względu na zaburzenia empatii. Po trzecie – okazuje się, że „specjale”, ten rzekomo „gorszy sort” ludzkości, mogą być bardziej empatyczni niż ich „normalni” ziomkowie. John Isidore, „kurzy móżdżek” żyjący w zrujnowanym wieżowcu, bezinteresownie udziela schronienia trzem zbiegom, a do jednego z nich (pięknej dziewczyny imieniem Pris) zaczyna czuć coś więcej. Isidore pomaga nawet niesympatycznemu małżeństwu Batych, towarzyszącemu Pris (czytasz Roy Baty i widzisz Rutgera Hauera) i czuje się wręcz za nich odpowiedzialny. I wreszcie po czwarte – zwykli ludzie, programujący sobie nastrój na każdy dzień, mogą wdrukować sobie empatię w zupełnie sztuczny sposób. Gdzie zatem leży granica „człowieczeństwa”?
Pierwsze oficjalne wydanie w Polsce, Prószyński i S-ka, 1995
Rick Deckard zmuszony jest mocno zweryfikować swoją postawę i ideologię. On też zaczyna żywić uczucia wobec androidów. Może nie do ogółu, ale przynajmniej do kilku z nich – co jest o wiele bardziej niebezpieczne, bo po prostu ludzkie. Co to oznacza? Czy możemy uważać za „przedmiot” istotę tak mało różniącą się od nas? Kto powinien wyznaczać tę granicę? Czy nie jest ona przypadkiem całkowicie płynna? Czy sam fakt naturalnej kreacji jest rzeczywiście najważniejszy? Według doktryny merceryzmu człowieka definiuje altruistyczna, współczująca i ofiarna miłość – dokładnie to, co rozumiemy pod greckim pojęciem „agape” (lub łacińskim „caritas”). Tym większym szokiem jest demaskacja całej religii jako sztucznego tworu – teatralnego przedstawienia, w którym Mercer jest tylko aktorem, a góra, na którą się wspina, tylko teatralną dekoracją. I tutaj musimy sobie zadać kolejne pytanie – czy ten fakt ma jakiekolwiek znaczenie?
Wilbur Mercer jest tu bowiem Mojżeszem wersji Philipa K. Dicka. Oficjalna doktryna mówi, że Mercera znaleziono pływającego w gumowej łódce koło wybrzeży Nowej Anglii. Od dzieciństwa kochał wszystkich ludzi i zwierzęta – do tego stopnia, że ożywiał je przy użyciu swoich nadnaturalnych mocy. Gdy został ich pozbawiony przez tajne służby, widzące w nich zagrożenie dla naturalnego porządku świata – zaczął postrzegać świat inaczej. Zupełnie tak samo jak Manfred Steiner z „Marsjańskiego poślizgu w czasie” – zobaczył świat, którego główną właściwością jest stopniowy i nieubłagany rozkład. Bezlitosna entropia obraca wszystko w pył (inną wersję degeneracji świata widzieliśmy ostatnio we „Wbrew wskazówkom zegara” – ten motyw stawał się z biegiem czasu coraz ważniejszy dla Dicka). Merceryzm to wyzwanie rzucone rzeczywistości i jej najbardziej podstawowej właściwości – skłonności do erozji. Jakże atrakcyjna musi być taka religia dla ludzi ze świata powieści! Gdy Mercer idzie do góry, pod prąd entropii, prowadzi za sobą rzesze samotnych ludzi, którzy widzieli do tej pory jak świat dookoła ulega swemu najważniejszemu prawu – „chłam wypiera niechłam”. Skrzynki empatyczne pozwalają im po prostu funkcjonować, czynią ich ludźmi, trzymają z dala od krawędzi przepaści oraz dają nadzieję na przezwyciężenie entropii.
Pod koniec powieści Rick Deckard poznaje jednak prawdę – merceryzm to oszustwo. Cały świat, w którym żyje bohater, okazuje się magazynem murszejących podróbek – fałszywy prorok, ludzie nieodróżnialni od androidów, androidy wierzące, że są ludźmi, żywe zwierzęta, które okazują się sztucznymi i jego własne życie, w którym częściej był bezlitosną maszyną na usługach policji niż prawdziwym człowiekiem. Demaskacja Mercera to demaskacja samej rzeczywistości, w której wszystko i wszyscy okazują się tylko kawałkami materii, z których nieliczne mają to szczęście (albo pecha), że uzyskały samoświadomość. Taki świat jest niedoskonały – musi ulec rozpadowi ostatecznemu. Mercer jest czymś w rodzaju symbolu samoorganizacji materii, którą wyróżnia pewna transcendentna właściwość. Nie tylko inteligencja, nie tylko rozum, nie tylko świadomość. Empatia w pełnym tego słowa znaczeniu, ale i również umiejętność wyjścia („gwałt na własnej osobowości” – jak mówi Mercer w iluminacji pod koniec książki) poza jej uwarunkowania i zrobienie tego co trzeba dla większego dobra. Deckard jest pełen empatii, ale mimo to „usuwa” androidy. Godzi się z tym, że żyje w świecie, w którym nic nie jest prawdziwe, ale wie już, że to nie ma żadnego znaczenia. Jest trochę jak pewien francuski filozof, który mówił „myślę, więc jestem” i nawet nazywał się podobnie do Ricka Deckarda. Bohater wie, że wszystko dookoła się rozpada; wie, że on sam jest swego rodzaju androidem wyprodukowanym przez Matkę Naturę; wie, że świat pełen falsyfikatów jest światem z gruntu złym, z którego uciec nie sposób. Ale wie też, że to wszystko da radę przetrwać, bo potrafi jednocześnie nazwać się człowiekiem – poprzez sam fakt świadomości swojej natury, wyjścia poza jej uwarunkowania i przezwyciężenia jej ograniczeń. Deckard-Descartes mówi: „Wiem, że jestem. Wierzę w to”.
Scenariusz do filmowej ekranizacji był gotowy już w latach siedemdziesiątych. Philip K. Dick nie dożył premiery – zmarł w marcu 1982 roku. Został jednak zaproszony na przedpremierowe, prywatne pokazy fragmentów filmu i był zachwycony. Stwierdził, że książka i film świetnie się uzupełniają i dodają do siebie wzajemnie nowe treści. „Blade Runner” jest adaptacją bardzo luźną – zmieniony został nie tylko świat (jest przeludniony i tętniący życiem), bohaterowie i ich imiona, ale i sam wydźwięk powieści. Androidy Scotta są bardziej ludzkie niż ludzie, podczas gdy Dick im tego odmawiał (mimo pozorów świadczących o trudności w odróżnieniu jednych od drugich). Wątku merceryzmu, podkreślenia wagi motywu elektrycznych zwierząt i fałszywego posterunku w ogóle nie ma. Nie zmienia to jednak faktu, że film Ridleya Scotta jest świetny, choć do głębi filozoficznej Dicka mu daleko. I jak widać, trudno jest dziś pisać o „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” bez odniesień do kinowej wersji.
Drugie wydanie w Polsce, Prószyński i S-ka, 1999
Lech Jęczmyk wspomina w przedmowie do Rebisowego wydania „Blade Runnera” o przemówieniu Philipa K. Dicka z 1978 roku – „Jak zbudować wszechświat, który się nie rozpadnie po dwóch dniach”. Dick powiedział wtedy, że najważniejsze pytania jakie można zadać to te, o naturę rzeczywistości i naturę człowieka. W omawianej dziś powieści zadaje pytania obydwu rodzajów. I odpowiada na nie na swój sposób, tłumaczy, dlaczego człowiek to android, ale jednocześnie „coś więcej”. Bo tak naprawdę wszyscy jesteśmy androidami uwięzionymi w materii – a ludzcy jesteśmy tym bardziej, im mocniej zdajemy sobie z tego sprawę.
Świat wykreowany w omawianych ostatnio dwóch powieściach podlega silnej erozji, wspominanemu już „chłamieniu”. Cały zmierza ku zimnemu grobowi, gdzie przyjmie postać truchła obracającego się w pył. Tak też dzieje się w kolejnej powieści Dicka, napisanej w roku 1966 – niesamowitym, wywracającym mózg na lewą stronę, „Ubiku”. Za miesiąc nie będziemy się po prostu godzić z tym faktem, wystawiając do walki tylko nasze „człowieczeństwo”, lecz zaczniemy aktywnie szukać sposobu na odwrócenie nieuniknionego rozpadu świata. Będziemy go spryskiwać sprayem – przerażeni faktem, że wszelkie wersje filozofii Kartezjusza przestają działać.
Tytuł: Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Tytuł oryginalny: Do Androids Dream of Electric Sheep?
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski
Wydawca: Rebis
Data wydania: 2011
Rok wydania oryginału: 1968
Liczba stron: 272
ISBN: 9788375101317
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz