niedziela, 28 czerwca 2020

Ubik

Myślę, ale czy jestem?

Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.

„Ubik” Philipa K. Dicka uznawany jest powszechnie za arcydzieło. Czytany, cytowany, analizowany na lewo i prawo, umieszczany na listach najważniejszych powieści science fiction w historii, nazywany „horrorem egzystencjalnym” i zawsze doceniany – nawet przez tak wymagających krytyków gatunku jak nasz Stanisław Lem. W końcu przyszła pora na tę powieść także u nas. Uwaga! - są spojlery.

„Ubik” wyrósł na ideach, które już wcześniej autor mocno sygnalizował w większości swoich książek. Fabularnie wywodzi się z długiego opowiadania opublikowanego w magazynie „Worlds of Tomorrow” w czerwcu 1964 roku – „What Dead Man Say?” (w Polsce znanego jako „Co mówią umarli?” ze zbioru „Raport mniejszości”). Tam właśnie powstał matriksowy koncept „półżycia”, czyli istnienia w rzeczywistości projektowanej przez własny umysł podtrzymywany przy życiu w specjalnie do tego przygotowanych instytucjach – „moratoriach”. „Półżywi”, czyli ludzie cudem wydarci śmierci z rąk, ale niezdolni już do normalnego funkcjonowania, mogą być co jakiś czas przywoływani z niebytu przez swoich bliskich i prowadzić z nimi rozmowy – takie rozwiązanie ma niestety tę wadę, że z czasem coraz trudniej nawiązać kontakt z półżywym i trzeba dać mu zwyczajnie odejść. Opowiadanie to skupiało się mniej na filozofii i metafizyce, a bardziej na pewnych społecznych wątkach w twórczości Dicka – na gerontokracji (jak w „Czasie Wesołej Pat”) i inwigilacji przez aparat rządzący. 


Idea moratoriów została przeniesiona bardzo wiernie do drugiej, obok „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, powieści pisanej w 1966 roku. Pierwotny tytuł książki, „Death of an Anti-Watcher”, został zmieniony ostatecznie na „Ubik”, a sama powieść, po wielu perturbacjach, wyszła nakładem Doubleday w maju 1969 roku. Książka bardzo szybko trafiła do Polski – w 1975 roku wydana została przez Wydawnictwo Literackie w serii „Stanisław Lem poleca”. Jest to pierwsza publikacja tej króciutkiej serii i pierwsza Philipa K. Dicka w naszym kraju w ogóle – trudno o lepszą rekomendację, prawda? Kolejne edycje w naszym kraju to Amber w 1990 i dwukrotnie Rebis (1997 w serii „Salamandra” i 2012 w wydawanych do tej pory „Dziełach wybranych Philipa K. Dicka”).


Świat roku 1992 pełen jest telepatów, psychokinetyków, jasnowidzów i innych im podobnych. Strach przed ich umiejętnościami jest zrozumiały – nie tylko mogą kraść własność intelektualną, ale też wpływać na umysły i percepcję „zwykłych” obywateli. Glen Runciter prowadzi firmę zatrudniającą „inercjałów” – ludzi, którzy potrafią skutecznie blokować umiejętności „ludzi-psi”, przez co chronić wielkie korporacje przed niechcianą infiltracją. Runciter zasięga często rady swej żony Elli, przebywającej w stanie „półżycia” w Moratorium Ukochanych Współbraci w Szwajcarii. Nie wiadomo jak długo to potrwa – Ella słabnie i wydaje się mieć to jakiś związek z jej „sąsiadem” leżącym w sąsiedniej trumnie, nastoletnim Jorym. Firma Runcitera otrzymuje lukratywną ofertę z Luny – władze tamtejszej firmy podejrzewają, że padła ona ofiarą szpiegostwa telepatycznego. Runciter zbiera ekipę, w skład której wchodzą między innymi dwie osoby. Główny bohater powieści, everyman Joe Chip, to specjalista od pomiarów „pola psi”, które emitują antagoniści a Pat Conley, świeżo zatrudniona młoda dziewczyna, potrafi zmienić wybrany fragment przeszłości siłą woli, co wpływa na całe następujące potem kontinuum czasoprzestrzenne i formuje teraźniejszość wedle jej zamierzeń.

Ekipa wpada na księżycu w pułapkę. W wyniku eksplozji Runciter jest śmiertelnie ranny – członkowie drużyny zabierają jego ciało i udaje im się jakimś cudem uciec na Ziemię. Szef zostaje złożony w moratorium obok ciała swojej żony – ich w pełni żywym namiestnikiem i nowym szefem korporacji zostaje Joe Chip. I wtedy coś dziwnego zaczyna dziać się z rzeczywistością – zaczyna ulegać ona erozji trochę podobnej do tej znanej z „Wbrew wskazówkom zegara”. Papierosy stają się w jednej chwili zleżałe i rozsypują się w rękach, w restauracjach serwowana jest spleśniała kawa, książki telefoniczne okazują się nieaktualne, a monety wyciągnięte z portfela to dawno wycofane z obiegu ciekawostki numizmatyczne. Rzeczywistość ulega regresowi i cofa się w niewyjaśniony sposób do roku 1939 – po drodze większość inercjałów umiera, obracając się w wyschnięte, rozsypujące się truchła. Ale, ale… Joe Chip zaczyna odczuwać tajemniczą obecność Glena Runcitera – słychać go w słuchawkach telefonicznych, jego twarz pojawia się na monetach, a wiadomości od niego materializują się w miejscach, które akurat odwiedza Joe. Na przykład taka: „Wskoczcie do klozetu i stańcie na głowie. Ja żyję – a wyście pomarli, panowie”. Wszystko wskazuje na to, że Runciter istnieje poza światem Chipa i bardzo chce się z nim skontaktować – dochodzimy w ten sposób do przerażających wniosków. To cała drużyna inercjałów leży w moratorium, a Runciter jako jedyny żywy, próbuje pomóc im w przezwyciężeniu toczącej ich wyimaginowany świat gwałtownej degradacji. Rozwiązaniem problemu może być dziwny specyfik o nazwie „ubik”, który potrafi na jakiś czas odwrócić entropię. Efekty działania ubika nie są trwałe – tylko stały jego dopływ mógłby uratować Chipa. Ostatecznie okazuje się, że cała koszmarna rzeczywistość, w której przyszło egzystować bohaterom, jest tworem Jory’ego – dokładnie tego przerażającego dzieciaka, który terroryzował Ellę, żonę Runcitera. Ubik był jedyną bronią, którą stworzyła Ella i działający z nią ruch oporu półżywych, mający nadzieję odeprzeć kiedyś Jory’ego. Gdy docieramy do ostatnich stron powieści mamy wrażenie, że już wiemy co jest realne, a co nie – taką też pewność mają nasi bohaterowie. I wtedy Runciter, kończący kolejną sesję w moratorium, znajduje w kieszeni monetę z podobizną Joego Chipa.


Siła rażenia tego fabularnego zagrania może równać się chyba tylko ze sceną, w której wybudzony z koszmarnego „snu” bohater „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha” uświadamia sobie, że nadal tkwi w szponach boga-kosmity. Końcówka „Ubika” podważa wszystko to, co do tej pory udało się nam zbudować i pozostawia nas z tym faktem. Rzeczywistość, która rozleciała się w momencie eksplozji na Lunie, nie może być już posklejana, wije się w nie kończących się konwulsjach i nie pozwala utworzyć przebywającym w niej bohaterom żadnych poznawczych fundamentów. Nie wiadomo już kto śni kogo, kto żyje, a kto nie – może Chip i Runciter, leżący obok siebie w zimnych trumnach, produkują światy sobie nawzajem? Pada logika, nie funkcjonują poprawnie związki przyczynowo skutkowe, realność podważona zostaje nieodwołalnie i absolutnie. Na domiar złego rzeczywistość skazana jest na śmierć w palenisku entropii, toczy ją korozja i nieuleczalna choroba. Przeciwko tym przeraźliwym zjawiskom staje dickowy człowiek, uzbrojony tylko w swe niezmiennie racjonalne rozumowanie i logikę.

Gdy dobrze się zastanowić, fikcję i degradację świata – te dwa najważniejsze motywy „Ubika” – dostrzegamy w pierwszej kolejności na najbardziej podstawowym poziomie. Otóż rzeczywistość opisywana przez Dicka degeneruje się do świata tandety, odpustowości, pustych symboli udających ową rzeczywistość i jej substytutów, które są tandetne właśnie dlatego, że substytuują. Oszalały konsumpcjonizm, kult pieniądza, dehumanizacja i uzależnienie od technologii uniemożliwiają normalne życie. Joe Chip nie potrafi opuścić swojego apartamentu, ponieważ nie ma już monet, które mógłby wrzucić do automatu otwierającego drzwi. Ludzie świata powieści wyręczani są we wszystkim przez roboty, skrupulatnie rozliczające ich z każdej wykonanej usługi. Prysznic? Proszę bardzo, wrzuć monetę. „Nadejdzie kiedyś kres tyranii maszyn homeostatycznych, wrócą czasy, kiedy liczyły się wartości ludzkie – serdeczność i współczucie!” – odgraża się Chip, żyjąc nadal w świecie jednorazowych maszynek do golenia, tandetnych wyrobów i żywności o sztucznie przedłużanej trwałości. Ludzie przyszłości egzystują w sfabrykowanym świecie, gdzie obraz na ekranie telewizora wydaje się prawdziwszy niż rzeczywistość poza odbiornikiem, gdzie nieznane siły wtłaczają ludziom do głowy nachalne reklamowe treści, a o ludzkie umysły i dusze toczą się prawdziwe wojny na symbole. Każdy rozdział powieści zaczyna się reklamą specyfiku „Ubik” – to bezszmerowy elektryczny aparat służący do nie wiadomo czego, piwo warzone na najlepszym chmielu, świeżo parzona kawa, sos do sałatek, krople na żołądek, maszynka do golenia, kasa oszczędnościowo-pożyczkowa, odżywka do włosów, dezodorant czy biustonosz. Jesteśmy sterowani symbolami, otoczeni fałszywkami, uwięzieni w nieprawdziwym świecie – jakże mocno Dick nawiązuje tutaj do naznaczonego filozofią symulakr Baudrillarda „Czasu poza czasem”, gdzie przedmioty obracały się w karteczki ze swoimi nazwami.


Krótkotrwałe i oszukańcze są też idee, trendy społeczne i prądy myślowe. Typowo użytkowe, ulegające chwilowej modzie, zaspokajające ciało nie umysł, rozleniwiające i nietrwałe. Lawrence Sutin napisał w swoich „Bożych inwazjach”, że Dick, gdy dowiedział się o pierwszym polskim wydaniu „Ubika” i przeczytał posłowie Lema, w którym pisze on o tandeciarstwie scenograficznym, lekko się zirytował i napisał do naszego naczelnego fantasty list. Kalifornia według Dicka nie ma godności, tradycji, etyki i zrodziła takiego potwora jak Nixon. Chłam wypiera niechłam – jak czytaliśmy już w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”. „Gdyby Bóg chciał się nam tu objawić zrobiłby to pod postacią puszki spreju reklamowanej w telewizji” – pisze w liście Dick.

Ale jest też głębszy poziom interpretacji „Ubika”. Odejdźmy od metafor i pomówmy całkiem dosłownie o uwięzieniu w iluzorycznym świecie, który zmierza do zimnego grobu. Prześmiewczy i satyryczny Philip K. Dick ustępuje pola złowieszczemu prorokowi – filozofowi ogarniętemu totalną paranoją.

Kartezjańskie „myślę, więc jestem” już nie działa. „Ubik” to powieść podobna do kilku poprzednich, głównie do „Oka na niebie” i „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. W obydwu tych powieściach bohaterowie śnią rzeczywistość, a właściwie uwięzieni są w śnie kogoś innego. Halucynują świat, który jest dla nich jak najbardziej realny, tylko po to, aby na koniec zdemaskować go jako fikcję. W „Ubiku” nawet to jest niemożliwe – wcześniej wiedzieliśmy przynajmniej, że to Palmer Eldritch jest wszystkiemu winien, że to on jest zakotwiczony w realnym świecie. W światach produkowanych przez zamknięte w moratoriach umysły, pełniące rolę nadajników, których wysyłane fale nakładają się na siebie wzajemnie, brakuje punktu odniesienia. Zatem nikt nie może być pewien, że skoro myśli, to naprawdę jest – może ktoś wciska nam do głowy własne wizje, manipuluje percepcją, na bieżąco tworzy świat, w którym żyjemy. Może ktoś myśli za nas? „Może Baltimore istnieje tylko wtedy, gdy znajduje się tam jeden z nas? A supermarket zniknął z powierzchni ziemi, gdy tylko z niego wyszliśmy?” – zastanawia się Al Hammond, kolega Chipa, tak samo uwięziony w koszmarze. „Jest to problem filozoficzny pozbawiony znaczenia i sensu. W dodatku nie istnieje możliwość udowodnienia, że jest tak lub inaczej” – mówi Chip i ma absolutną rację. Ludzie nie są transcendentni wobec świata, w którym istnieją, mogą być żywymi, śniącymi bateriami utrzymującymi maszyny, a i tak nie będą tego mogli udowodnić. Najgorsza jest świadomość, że tak właśnie może być.


Światu będącemu tylko czyjąś projekcją daleko od doskonałości. Eroduje on podobnie jak ten z „Wbrew wskazówkom zegara” i ten z wizji Wilbura Mercera lub Manfreda Steinera z innych powieści Dicka. Wracamy do idei, że obiektywny świat jest wieczny i niezmienny, obojętny wobec upływu czasu (który jest tylko naszym, ludzkim wymysłem) i zbudowany w łupin jak cebula. Platoński świat form idealnych jest w centrum i emanuje on na zewnątrz, tworząc coraz mniej doskonałe „łupiny”, degenerujące się stopniowo warstwy rzeczywistości. Platońskie idee schowane wewnątrz, te powszechniki, o które toczyli boje najwięksi filozofowie przeszłości, manifestują się w kolejnych warstwach swoimi coraz bardziej skarlałymi wersjami – nowoczesny pojazd obraca się w automobil a potem w furmankę. Proces ten przybiera na sile – jednak sami bohaterowie pozostają niezmienni. Są świadkami tych wydarzeń, takimi samymi jak Sebastian Hermes i Rick Deckard z poprzednio omawianych powieści. O ile jednak wcześniej godziliśmy się po prostu z tym faktem (załamani we „Wbrew wskazówkom zegara” i pocieszeni w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”) tak tutaj możemy podjąć walkę.

Z kim jednak lub z czym walczyć? Co jest przyczyną „retrochronokinezy”, jak ładnie określił to zjawisko Stanisław Lem w eseju „Philip K. Dick, czyli fantomatyka mimo woli”? W dwóch ostatnich powieściach była to sama natura świata – teraz możemy to tłumaczyć celowym działaniem jakiejś istoty. Wszystko wskazuje na to, że to Jory, psychiczny wampir, oszalały młodzieniec o sadystycznych skłonnościach. Jory jest jak Palmer Eldritch lub ludzie leżący na dnie akceleratora cząstek w „Oku na niebie” – to gnostycki Demiurg, który stworzył świat niedoskonały, pełen zła i ulegający systematycznemu rozpadowi. Kto tu zatem jest prawdziwym Bogiem? Kto dostarcza Ubika? Czy aby na pewno Glen Runciter? Ostatni rozdział podważa ontologiczną wyższość tej transcendentnie z początku definiowanej istoty. Nie, on Bogiem nie jest. Jest tylko człowiekiem – Jory zresztą też.


Czym zatem jest „ubik”? „Użyty zgodnie z instrukcją” przywraca zdegenerowaną rzeczywistość do jej doskonalszej, bliższej środka cebuli, formie. Jest nadzieją, podporą, lekiem – cofa efekt starzenia i w miejsce starych rupieci stawia ich nowiutkie wersje. Wiemy, co znaczy słowo „ubik”. „Ubique” znaczy wszechobecny – jak boski duch przenikający całe swe dzieło, dzięki czemu ma ono energię niezbędną do życia. Joe Chip ma jedno zadanie – znaleźć puszkę specyfiku i spryskać się nią. Dzięki temu wróci do stanu używalności. Trochę to paradoksalne, bo skoro środek ten jest „ubique”, to dlaczego tak trudno go znaleźć? Otóż znowu wracamy do Platona. Ubik w wersji „ubique” to ideał, ubik w puszce to jego niedoskonała realizacja. W świecie rażonym entropią tylko na taki nas stać. Lepszy taki niż żaden. Nie ma zatem żadnego paradoksu – szukając idealnego ubika, skrzętnie ukrytego w samym środku świata-cebuli, znajdujemy jego mniej doskonałe wersje, które po prostu działają niedoskonale. Mamy nieosiągalny wzór, do którego powinniśmy dążyć, ale muszą nam wystarczyć jego przybliżenia.

Powinniśmy zatem odrzucić teorię o tym, że bohaterowie „Ubika” znaleźli się w kleszczach konfliktu istot, których natura wykracza poza ludzkie pojmowanie. Tu nie ma dwóch wielkich, boskich sił trzymających się za bary jak Aryman i Ahura Mazda w „Kosmicznych marionetkach”. Nie jesteśmy niczyimi marionetkami. Runciter i Jory (a także Joe Chip czy Pat Conley) to też walczące o byt ludzkie jednostki. Joe Chip wspinał się po schodach, dręczony tak jak Wilbur Mercer z „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” na szczyt wzgórza – na górze czekała na niego butelka ubika. Wywalczył sobie tę miksturę własną determinacją – sam go zdobył, samą wiarą, że potrafi i dzięki temu, że tli się w nim człowieczeństwo na przekór całej rzeczywistości. Tak samo jak Leo Bulero w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”, gdzie również nie było mowy o Bogu, lecz tylko o istocie mającej boskie pretensje.

Gdy zauważamy, że nagle przestaje działać siła przeciwstawna tej odśrodkowej, spychającej nas na zewnętrzne warstwy świata–cebuli, powinniśmy się zastanowić, czy istniała ona kiedykolwiek poza nami samymi. Może sami musimy ją wymyślić – to ją właśnie symbolizuje ubik. Naszą ludzką wiarę we własne siły – niekoniecznie w Boga. Joe Chip udowadniał to na każdym kroku. Myślał i choć nie wiedział, czy jest – działał.


Tytuł: Ubik
Tytuł oryginalny: Ubik
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Michał Ronikier
Wydawca: Rebis
Data wydania: 2012
Rok wydania oryginału: 1968
Liczba stron: 308
ISBN: 9788375105230

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz