wtorek, 16 września 2025

Czarny Młot. Koniec

Kryzys wręcz definicyjny


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

„Czarny Młot” musiał kiedyś dobiec końca. I mimo iż pod koniec sprawia wrażenie komiksu przeciągniętego na siłę i kręci się trochę w kółko, to w ogólnym rozrachunku jest przedsięwzięciem udanym. Oto „Koniec”.

W zasadzie album ten mógłby być czwartym tomem „Odrodzenia” – tak mocno związany jest z wydarzeniami tam przedstawionymi. Nie muszę podkreślać, że „Czarny Młot. Koniec” nie istnieje bez poprzedzających go trzech tomów opowieści o Lucy Weber, zatem jeśli ktokolwiek je przegapił, powinien koniecznie nadrobić zaległości. Lucy odnalazła wreszcie swą rodzinę – nie tylko tę „anihilowaną” przez jak zwykle odklejonego od rzeczywistości Pułkownika Weirda, ale i tę pochodzącą z alternatywnego kosmosu. Zła wersja jej ojca dokonała rzeczy straszliwych – przywołała Antyboga z mrocznych czeluści między wszechświatami i całe Multiwersum Jeffa Lemire’a zaczyna rozpadać się jak domek z kart. Tym razem świat nie kończy się skomleniem, lecz prawdziwym hukiem.


„Black Hammer. The End” składa się z sześciu odcinków i naprawdę zgrabnie podsumowuje wszystkie dotychczasowe albumy „Czarnego Młota”. Jest to zdecydowanie najbardziej rozbuchany narracyjnie, przepełniony postaciami i akcją album jak do tej pory. Walka połączonych superbohaterskich społeczności z różnych światów przeplatana jest widokówkami z tego jedynego obszaru Multiwersum, w którym nie istnieją superbohaterowie. Świetny patent – Lemire, niczym Grant Morrison, wprowadził w ostatnim tomie „Odrodzenia” do swego komiksu nasz wszechświat, czytelniku, dokładnie ten, w którym siedzisz i czytasz komiksy „Czarnego Młota”. W omawianym dziś albumie wątek ten jest pociągnięty dalej w bardzo udany i niegłupi sposób.


Wygląda to wszystko tak, jakby Jeff Lemire spisał sobie wszystkie obowiązkowe punkty i zasady tworzenia „Kryzysów” DC Comics i zrobił swoją własną wersję – pastisz tych wszystkich wielkich eventów regularnie powtarzających się w DC od roku 1985 („Kryzys na nieskończonych ziemiach”). Istota zwana Antybogiem jest tu mieszanką Darkseida i Anty-Monitora z DC Comics, ze sporą dozą cech samego Galactusa z Marvela. Mamy też wielkie jedno- albo nawet dwustronicowe kadry w stylu „Gdzie jest Wally?”, pełne herosów z zaciśniętymi szczękami i pięściami, a także dość patetycznymi tekstami w dymkach. Świetną zabawą jest znajdowanie nawiązań do DC Comics (głównie) i Marvela (troszeczkę) w taki sposób, jak powyżej zrobiłem to w przypadku Antyboga.


Rysuje Malachi Ward, grafik właściwie w Polsce nieznany (pojawił się w drugim tomie „Odrodzenia”). To nie jest ten poziom, do którego przyzwyczaili nas chociażby Dean Ormston na początku serii czy Tonči Zonjić w „Skulldiggerze i Kostku”. Dużo uproszczeń, zarówno w kreacji postaci, jak i scenografii – ale może to miało tak być, bo na gigantycznych, „kryzysowych” kadrach nie dostajemy dzięki temu oczopląsu. A takich efekciarskich zagrań narracyjnych jest w omawianym dziś albumie mnóstwo, jak na taki książkowy, definicyjny „kryzys” przystało.

Ja czuję lekki przesyt „Czarnym Młotem”, mogłoby to być nieco krótsze. No i uważam, że mimo takiej, a nie innej nazwy albumu, Jeff Lemire nie powiedział ostatniego słowa. W amerykańskich komiksach superbohaterskich słowo „koniec” rzadko oznacza dokładnie to, co powinno.


Tytuł: Czarny Młot. Koniec
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Malachi Ward
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Black Hammer. The End
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dark Horse Comics
Data wydania: sierpień 2025
Liczba stron: 176
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328169456

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz