Superhero na sterydach
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Przy okazji „Nowej granicy” Darwyna Cooke’a wspominałem już o początkach Ligi Sprawiedliwości. W kształcie, w jakim pojawiała się w swych pierwszych, najlepszych latach, zadebiutowała w dwudziestym ósmym numerze antologii „The Brave and the Bold” z 1960 roku i stała się wręcz symbolem Srebrnej Ery Komiksu. Grupa była przeróbką Justice Society of America, starszego o dwadzieścia lat zespołu z Ery Złotej, powstałego w czasach drugiej wojny światowej. Grupa „Justice League of America” składała się z Wielkiej Siódemki, czyli najpopularniejszych bohaterów DC Srebrnej Ery – oto Superman, Batman, Wonder Woman, Marsjański Łowca, Aquaman, Green Lantern (ten drugi, „Srebrny”, czyli Hal Jordan) i Flash (również ten drugi, „Srebrny”, czyli Barry Allen). Do drużyny szybko dołączyli jeszcze Green Arrow, Hawkman i Atom – drużyna zaczęła się rozrastać i niestety w późniejszym okresie zaczęła tracić popularność. Kres Ligi Sprawiedliwości w tym wydaniu nastąpił oczywiście podczas „Kryzysu na nieskończonych Ziemiach” z 1985 roku – ale wtedy skończyło się (i rozpoczęło na nowo) wszystko.
Po „Kryzysie…” twórcy komiksów DC nie chcieli za bardzo delegować kluczowych bohaterów do jakichś innych serii na wspólne występy. Nowy świat („Nowa Ziemia”) dopiero się kształtował i najważniejsze postacie uniwersum musiały pracować na wynik sprzedażowy głównie we własnych miesięcznikach. W 1987 roku powstała Międzynarodowa Liga Sprawiedliwości („Justice League International”), w której skład weszli: Batman (jemu akurat udało się wyrwać), Marsjański Łowca oraz Dr Fate, Black Canary, Kapitan Marvel, Blue Beetle, Doktor Light, Mister Miracle i Green Lantern (ale już nie Hal Jordan, tylko ten łobuz Guy Gardner). I nagle zaczęły powstawać kolejne wersje Ligi, jak chociażby Europejska Liga Sprawiedliwości (patrz: „Animal Man” Granta Morrisona), a w jej szeregi wstępowały całe zastępy mniej istotnych i mniej interesujących bohaterów uniwersum. Sprzedaż spadała, nikogo nie interesowały przygody zbieraniny anonimowych typów – doszło nawet do tego, że DC pozwoliło Doomsdayowi rozbić drużynę w pył podczas jego krwawego pochodu do Metropolis (patrz: „Śmierć Supermana”).
W sierpniu 1996 roku DC zdecydowało się na drastyczne kroki. Wszystkie bieżące tytuły „Justice League” zostały skasowane, a we wrześniu wyszedł pierwszy odcinek trzyczęściowej opowieści „Justice League. A Midsummer’s Nightmare” autorstwa Marka Waida i Fabiana Niciezy (scenariusz) oraz Jeffa Johnsona i Daricka Robertsona (rysunki). Wielka Siódemka znowu razem, choć nieco odmieniona – czytelnicy zastanawiali się, co kryje się za takim ruchem wydawnictwa. A krył się Szalony Szkot, Grant Morrison. Autor miał już za sobą trzy wielkie hity w DC Comics – wspomnianego „Animal Mana”, „Doom Patrol” oraz „Azyl Arkham”. W sumie mało brakowało, żeby nie napisał przygód „Ligi”, bo początkowo celował w serię nieco bardziej szaloną i mniej mainstreamową, czyli „Teen Titans”. DC Comics mu jednak odmówiło i z pewnymi obawami (bo przecież nie wyobrażano sobie kolejnego tak zwariowanego komiksu jak „Doom Patrol”) zaproszono go do pracy nad kontynuacją „A Midsummer’s Nightmare”. Morrison zapalił się do projektu – od zawsze bowiem podkreślał, że chciał zmierzyć się z głównonurtowym komiksem superbohaterskim. Idealnie się złożyło – oto siedmioro najważniejszych herosów DC (Flash i Green Lantern znów w nieco innej wersji – teraz to Wally West i Kyle Rayner pełnili obowiązki najszybszego człowieka na Ziemi i głównej Zielonej Latarni naszego sektora). Byli oni o wiele bardziej rozpoznawanymi postaciami niż ich poprzednicy, którzy przestali kogokolwiek obchodzić i po latach pamiętają o nich tylko najwięksi fani DC Comics. W styczniu 1997 wyszedł pierwszy odcinek serii zatytułowanej po prostu „JLA” – pisze Grant Morrison, rysuje Howard Porter.
Run Morrisona składa się z trzydziestu pięciu odcinków serii „JLA” i kilku zeszytów specjalnych. Zaczynamy z grubej rury – oto na Ziemię przylatują superbohaterowie z innej planety i każą nazywać się „Hiperklanem”. Niczym „Miracleman” Alana Moore’a postanawiają uszczęśliwić Ziemian na siłę – użyźnienie Sahary poprzez zniszczenie starego ekosystemu to tylko wstęp. Hiperklan był odbiciem JLA w krzywym zwierciadle, niemal boską inwazją na planetę, której mieszkańców trzeba było chronić przed nimi samymi, odbierając im praktycznie wolną wolę – konflikt z Ligą był zatem nieunikniony. Pokłosiem potyczki z Hiperklanem była budowa jednej z najbardziej charakterystycznych budowli uniwersum DC przełomu wieków – na Księżycu powstała Strażnica Ligi Sprawiedliwości. To tam właśnie Superman i spółka założyli własną bazę i centrum dowodzenia – budowla padła dopiero w czasach „Nieskończonego kryzysu” Geoffa Johnsa z 2005 roku, kiedy to przerażający Superboy-Prime zrównał ją z księżycowym gruntem. Zaraz po Hiperklanie nadciągnęła niebiańska organizacja Pax Dei ścigająca zbuntowanego anioła o imieniu Zauriel. Pierwotnie miał to być Hawkman, ale jego postać była wówczas tak niespójna fabularnie, że DC zabroniło jej wykorzystania w „JLA”. Zauriel szybko dołącza do Ligi, która teraz musi mierzyć się z kolejnym przeciwnikiem, reaktywowanym złolem o pseudonimie „The Key”, z czasów Srebrnej Ery.
Drugi z czterech tomów zbiorczych runu Morrisona rozpoczyna się jedną z najlepszych opowieści o Lidze Sprawiedliwości, jaką można przeczytać – „Wieczna skała”. Lex Luthor, który wszedł w posiadanie dziwnego i, jak się później okazuje, niezmiernie niebezpiecznego artefaktu powołuje kolejną grupę, będącą antytezą Ligi Sprawiedliwości, czyli… Gang Niesprawiedliwości! Ależ tu wieje Srebrną Erą, aż odbiera oddech! Fabuła staje się coraz bardziej skomplikowana, zwłaszcza gdy ni z tego, ni z owego w Strażnicy pojawia się Metron z Nowej Genezy, reprezentant samych Nowych Bogów Jacka Kirby’ego, i każe „szukać Kamienia Filozofocznego, inaczej przybędzie Darkseid i zmiażdży wszelkie istnienie”. „Wieczna skała” jest pierwociną późniejszego o dekadę „Ostatniego kryzysu”, w którym Grant Morrison doprowadził do ekstremum jej fabularne założenia – Darkseid, Desaad, Równanie Antyżycia, międzygalaktyczne wojny, które trudno objąć rozumem, i nadciągające niebezpieczeństwo o skali wprost niewyobrażalnej. Wojna z Darkseidem doprowadziła wręcz do rozpadu Ligi – chwilowego, ale jednak. Dopiero po jakimś czasie ruszyła rekrutacja (serio, były śmieszne przesłuchania, na które stawił się nawet Tommy Monaghan, czyli słynny „Hitman”). I tu pojawił się kolejny przeciwnik Ligi, także wyjęty prosto ze Srebrnej Ery, uosabiający „bohaterskie ideały retro”, Prometeusz. Ależ on dał łupnia naszym bohaterom, niemal nie było co zbierać! A on wróci, możemy być tego pewni!
Liga Sprawiedliwości pozyskała nowych członków – zabawnego i rozciągliwego Plastic Mana, nową Wonder Woman w postaci matki księżniczki Diany (za chwilę do tego wrócimy), Huntress i Oracle z „Ptaków Nocy”, J.H. „Steela” Ironsa (patrz: „Śmierć Supermana”), a także – uwaga – Oriona i Big Bardę z Nowych Bogów. Ta dwójka miała zadanie specjalne – ktoś musi wesprzeć Ziemian w walce z nadciągającym horrorem o planetarnej skali. Rozszerzona Liga wzięła następnie udział w zabawnym, typowym dla lat dziewięćdziesiątych crossoverze z… Wild C.A.T.S. z wydawnictwa Wildstorm. Było to mniej więcej rok przed tym, jak DC Comics wchłonęło Wildstorm (razem z niczego nieświadomym Alanem Moore’em okopanym tam w swoim „America’s Best Comics”). Imprint Jima Lee, należący jeszcze wtedy do szalejącego na rynku i definiującego w swój charakterystyczny sposób ostatnią dekadę dwudziestego wieku wydawnictwa Image Comics, nadal był atrakcyjny sprzedażowo. A skoro Liga mogła spotkać się z bohaterami z innego wydawnictwa, to co stoi na przeszkodzie, aby spotkała się z postaciami z nieco odseparowanego od mainstreamu, ale przecież będącego własnością DC, imprintu „Vertigo”. Świat zapada w dziwną epidemię snu, a do Strażnicy przybywa sam Morfeusz ze Śnienia – ale jest to Daniel, a nie oryginalny Sen z Nieskończonych, ponieważ akcja tej historii dzieje się już po zakończeniu „Sandmana” Neila Gaimana. I tu pojawia się Starro Zdobywca, kosmita-rozgwiazda z jednym okiem (patrz: filmowy „Legion samobójców” lub pierwsze pojawienie się Ligi w „Brave and the Bold” nr 28), z którym potyczka prowadzi prosto do jednego z najlepszych eventów DC końca lat dziewięćdziesiątych, czyli „DC One Million”.
Robi się coraz dziwniej i coraz bardziej Morrisonowo. Generał Elling, kolejny łotr zaginający parol na Ligę Sprawiedliwości, powołuje do życia – podobnie jak poprzedni przeciwnicy – negatyw naszej drużyny. Oddział Ultrażołnierzy rzuca wyzwanie Lidze i choć wydaje nam się, że trafiliśmy znów do czyjegoś pokręconego snu, to dopiero kolejna opowieść, „Atak z piątego wymiaru”, rzuca wyzwanie nam, czytelnikom. Powykrzywiana rzeczywistość, zapętlony czas, fabuła-LSD niemal jak w „Doom Patrolu” i podsumowanie Plastic Mana: „Coś mi mówi, że najbardziej bezsensowna przygoda Ligi dobiegła końca”. Działo się – a to dopiero przygrywka do wielkiego finału Morrisona.
Jego erę w „JLA” kończy wielkie wydarzenie, czyli „Trzecia Wojna Światowa”, kontynuująca i rozwiązująca – niektóre – wątki z „Wiecznej skały”. Luthor zakłada nowy, odmieniony Gang Niesprawiedliwości i znów atakuje Ligę Sprawiedliwości. Morrison wprowadza jednak do gry moce o wiele potężniejsze niż największy wróg Supermana – prosto z odwiedzanego już wcześniej Czwartego Świata. Z „wielkiego grawitacyjnego zapadliska” uwolnił się Mageddon, machina zagłady zbudowana przez Starych Bogów, poprzedników Nowych Bogów Jacka Kirby’ego – czarne słońce niszczące całe układy gwiezdne i zmierzające prosto do naszego układu. Nie bez powodu Metron, Mister Miracle, Orion i Big Barda odwiedzali Strażnicę JLA. Na pomoc Lidze przybywa między innymi Animal Man, jakże odmieniony dekadę wcześniej właśnie przez Granta Morrisona. No, to jest fabuła jaką finał runu Szalonego Szkota obiecywał i potrzebował. Czterdziesty pierwszy numer serii, wydany w maju 2000 roku, kończy erę Morrisona w „JLA” – pałeczkę po nim przejął inny wielki scenarzysta, który napisał kilka wcześniejszych zeszytów – przerywników. Mark Waid, płynący na fali wydanego w 1996 roku, słynnego „Kingdom Come”, już na początku wypalił z grubej rury i zaprezentował historię „Wieża Babel”, w której Ra’s al Ghul, wielki wróg Batmana, wykradł dane na temat członków Ligi i knuje własne, nikczemne plany. Grant Morrison odszedł z DC Comics, aby rewolucjonizować świat mutantów Marvela – jego „New X-Men” okazał się tak samo ożywczy i po prostu znakomity jak omawiany dziś komiks. Seria „JLA” miała w sumie sto dwadzieścia pięć odcinków – zakończyła się w kwietniu 2006 roku podczas wspomnianego już eventu „Nieskończony kryzys”, a symbolicznym zakończeniem jej dziejów (przynajmniej w tej właśnie serii) było zburzenie Strażnicy na Księżycu. Morrison wrócił do DC i napisał takie hity jak „JLA. Classified” (tę historię znajdziemy w czwartym tomie „JLA” Egmontu, zaraz po „Trzeciej Wojnie Światowej”), „All-Star Superman” (jeden z najważniejszych komiksów z Człowiekiem ze Stali w historii) oraz rewelacyjne, omawiane już przeze mnie „Siedmiu żołnierzy” i „Ostatni kryzys” (nie wspominając już o przejęciu serii „Batman” w 2006 roku).
Granta Morrisona porównuje się często ze skonfliktowanym z nim innym brytyjskim scenarzystą – samym Alanem Moore’em. „Strażnicy” Czarownika z Northampton uczłowieczyły superbohaterów, sprowadziły ich na ziemię i podały w wątpliwość (albo przynajmniej kazały się nad nim zastanowić) cel ich misji. Morrison bardzo chciał ich od tej ziemi ponownie oderwać, stworzyć ich bohaterami większymi niż życie i zrobić z nich dosłownie Panteon Uniwersum DC Comics. Każde wydarzenie, w jakim biorą udział, ma skalę wprost gigantyczną. Już na samym początku Hiperklan i jego uzdrawianie Ziemi jest dokładnie tym samym, co robił Moore we wspomnianym już „Miraclemanie” – walki superbohaterów z superzłoczyńcami są w wersji Morrisona starciami bogów, od których ziemia drży, a niebo przecinają błyskawice. Pojawiają się przecież istoty, takie jak Nowi Bogowie, niebiańskie zastępy Pax Dei, Starro Zdobywca wielkości Zatoki Hudsona (!), Prometeusz z Phantom Zone, Sandman i odbierający zmysły Mageddon. Wieża strażnicza na księżycu jest swego rodzaju Olimpem, a przeciwnicy JLA stanowią niemal w każdym przypadku ich antytezę. Jakby Grant Morrison kazał mitycznym bogom-herosom patrzeć w lustro i cały czas przypominał, jak niewiele dzieli ich własna „boskość” od „demoniczności” ich wrogów. To nie są potyczki Spider-Mana z Zielonym Goblinem, ani nawet X-Menów z Magneto – tu niebo zasnuwają czarne chmury a wulkany nagle eksplodują. A Lois Lane mówi: „Żyjemy się w szczęśliwych czasach. Urodziłyśmy się w świecie pilnowanym przez Supermana”.
Cała ta przeszarżowana momentami scenografia i stylistyka nawiązują w prostej linii do lat sześćdziesiątych – do Srebrnej Ery (Morrison lubi ten okres, czemu bez żadnego skrępowania daje wyraz w swej najnowszej serii „Green Lantern”). Złowieszcze plany jeszcze bardziej złowieszczych łotrów, którzy są źli, bo „po prostu tak”; inne wymiary, kosmici, artefakty, proste motywacje, ale skomplikowana narracja – Srebrna Era w nowoczesnym wydaniu. „Gdy byłem dzieckiem zawsze podobał mi się koncept niepokonanych, uśmiechniętych i niezłomnych herosów radzących sobie wspólnie z każdym niebezpieczeństwem. Średniowieczny epos o Jerzym, który zabija smoka – to powinno stać u podstaw komiksu superbohaterskiego. W Marvelu wszyscy byli ciągle na siebie źli, wściekli i nie ufali sobie za grosz. Nie podobało mi się to” – powiedział Morrison, i tak właśnie zbudował założenia „JLA”. W tej serii Batman, który przecież nigdy nie ma i nie mógł mieć w sobie nic boskiego, został naszym przedstawicielem, ludzkim ambasadorem na Olimpie. I świetnie się w tej roli sprawdził – jest to postać poprowadzona wzorcowo. A więc Liga Sprawiedliwości to superhero na sterydach – trzeba było nie lada odwagi, aby pójść tą drogą. Szalony Szkot wynosi herosów wysoko ponad nasze głowy, ale nie zapomina też o stawianiu trudnych pytań. Czy bohaterowie DC robią za dużo czy za mało? Kiedy interwencja staje się dominacją? Trzeba pozwolić ludziom iść ku własnemu przeznaczeniu samodzielnie czy poprowadzić ich za ręce? Dlaczego herosi ratują ludzi przed głupawo ubranymi złoczyńcami, a nie na przykład przed tsunami? Czemu nie nawadniają Sahary? W sumie my to wiemy, kto by chciał czytać o irygacji pustyni, skoro może – o pojedynku Supermana z Darkseidem.
Grant Morrison jest całkowicie świadomy, w jakim uniwersum pisze i jaka jest jego historia, do której potrafi znakomicie nawiązywać, dbając jednocześnie o ogólnie przyjęte zasady utrzymywania ciągłości świata DC. Znajdziemy tu zmodernizowane wersje starych postaci DC z lat sześćdziesiątych lub późniejszych – Profesor Ivo, T.O. Morrow, Trzy Demony, Neron, The Key, Injustice Gang, Starro, Kudłaty Człowiek, Triumph, Hector Hammond, i wielu innych. Szalony Szkot zrobił to samo co Neil Gaiman, czy Alan Moore przed nim – dał nowe życie mieszkańcom krainy zwanej Limbo (patrz: „Animal Man”), czyli miejsca, do którego zsyłani są bohaterowie, kiedy scenarzyści komiksowi przestają angażować ich w fabuły własnych komiksów. Autor robi tu już (nieświadome) przymiarki do swoich kolejnych wielkich projektów, czyli „Ostatniego kryzysu” i „Multiwersum” – wszak to właśnie w „JLA” tak często odwiedzamy „Zaświaty” (w jeszcze nie wyklarowanej ostatecznie formie – jako Phantom Zone, czy Strefa Duchów), czy nawet Niebo, Śnienie i Piekło. Pojawiają się takie smaczki jak Wolverine i Doktor Doom z Marvela, na których Hiperklan wykonuje wyrok śmierci. Morrison przepisuje na nowo niektóre stare zeszyty – robi na przykład „Avengers” numer 8 z 1964 roku w wersji dla DC Comics (patrz: awantura z Tomorrow Woman).
„JLA” jest również przez cały czas zgodna z ciągłością uniwersum. Superman w pierwszych dwóch tomach nosi dziwny niebieski kostium i włada energią elektryczną; miejsce zmarłej księżniczki Diany zajmuje jej matka (choć wiadomo, że w końcu oryginalna Wonder Woman wróci, wszak herosi DC są nieśmiertelni). Morrison zmuszony był zatem do uwzględnienia nie swoich pomysłów fabularnych we własnym komiksie, ale takie są zasady – skoro Neron spalił (!) duszę Wonder Woman w jej własnej serii, to fakt ten (i mnóstwo innych) musiał mieć odzwierciedlenie w „JLA”. Ale i tak omawiany dziś komiks wprost kipi od autorskich, nieszablonowych i czasem dziwnych pomysłów Szalonego Szkota. Księżyc opadający na Ziemię, przekrzywiony domek w Strefie Widmo, istoty ze zestalonego światła, Oddział Ultrażołnierzy napromieniowany Proteum, atak z piątego wymiaru – pomysłów jest mnóstwo, a wszystkie poupychane są na bardzo małej przestrzeni. Grant Morrison wyznawał zasadę, wedle której nie należy chomikować dobrych pomysłów w nadziei na późniejsze wykorzystanie – kto wie, czy w ogóle będzie na to szansa? Trzeba się ich pozbyć, uwolnić głowę, dać je czytelnikowi, a potem najwyżej wymyśli się nowe – dokładnie tak robił potem Gerard Way, wielki przyjaciel Granta Morrisona, autor „Umbrella Academy”, pozostający pod wielkim wpływem swego mentora. Zgodnie z niepisanymi zasadami komiksów lat dziewięćdziesiątych mamy mnóstwo akcji, przygody goniącej za nieustanną uwagą czytelnika, czyli założenia niejako idące zgodnie z linią bardzo ekspresyjnego fabularnie i narracyjnie wydawnictwa Image.
Run „JLA” Szalonego Szkota był inspiracją dla wszystkich późniejszych twórców przygód Ligi. Ten zespół jest mniej więcej taki, jakim wykreował go Morrison aż po dziś dzień – Zack Snyder jednoznacznie mówi o tym, skąd czerpał wenę podczas kręcenia swojej filmowej wersji „Ligi Sprawiedliwości”. „JLA” była motorem napędowym DC Comics w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych i pomogła wyjść wydawnictwu z kryzysu tamtych czasów. Dla fanów superbohaterszczyzny rzecz obowiązkowa.
Tytuł: JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Howard Porter, Ed McGuinness
Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
Tytuł oryginału: JLA 1-17, 22-26, 28-31, 34, 36-41; JLA. Secret Files; JLA. New Year’s Evil; JLA. Wild C.A.T.S.; JLA. 1000000; JLA. Classified 1-3.
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: styczeń 2016, maj 2016, wrzesień 2016, styczeń 2017
Data wydania oryginału: styczeń 1997 – maj 2000
Liczba stron: 256, 324, 256, 368
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328116122, 9788328116559, 9788328118102, 9788328118942
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz