Myślę, więc jestem – tym, kim myślę, że jestem
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
W pierwszej połowie 1999 roku, w bardzo krótkim odstępie czasu, pojawiły się w kinach trzy znakomite filmy z fabułą osadzoną w wirtualnych, wyimaginowanych rzeczywistościach. „Matrix”, „eXistenZ” i „Trzynaste piętro” – bohaterowie stopniowo odkrywali prawdę nie tylko o tym, że otaczający ich świat jest ułudą, ale i o tym, że nie są w nim bezpieczni. A jeszcze wcześniej, bo w 1995 roku, oglądaliśmy przygody Johnny’ego Mnemonica. Popkulturowe niepokoje końca wieku? Być może – jeśli tak, to zaniepokojony był również niemiecki twórca komiksowy, Andreas Martens.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Andreas zarobiony był po uszy. Dopiero co skończył „Rorka” i bardzo wymagający artystycznie drugi tom „Cromwell Stone” a od razu wystartował z dwiema bardzo złożonymi narracyjnie i graficznie seriami. W 1996 roku ukazał się pierwszy odcinek „Koziorożca” a rok później wystartowała seria „Arq”. O pierwszym tytule już pisaliśmy – teraz przyszła pora na drugi. W obydwu mamy tak naprawdę ten sam sposób na komiks, zarówno pod względem narracyjnym (rysunek mówi zazwyczaj więcej niż tekst) i graficznym (porzucenie wczesnej fascynacji Berniem Wrightsonem i wypracowanie tego jakże charakterystycznego, choć lekko uproszczonego, stylu „późnego Andreasa”). „Koziorożec” był bardzo skomplikowany i wymagający, prawda? Z „Arq” jest podobnie, jeśli nie „bardziej”.
Geneza powstania komiksu i „narodziny idei” nie są do końca jasne. Andreas nigdy się z tego specjalnie nie tłumaczył – po prostu usiadł i zaczął pisać i rysować. Seria „Arq” składa się z osiemnastu odcinków, podzielonych na trzy sześcioczęściowe „podserie”, wydanych między 1997 a 2015 rokiem. Jak nietrudno zauważyć odcinki wychodziły mniej więcej co rok, co jest standardem nie tylko u Andreasa, ale i w całym komiksie europejskim (mówimy tu o „dłuższych” seriach, złożonych z kilkunastu i więcej albumów). W Polsce wyszły trzy albumy zbiorcze, kolejno w 2009, 2010 i 2016 roku – wszystkie nakładem Egmontu. Dwa pierwsze w standardowym, „europejskim” formacie i w kolorze. Trzeci, ostatni (zgodnie z zamysłem autora) jest nieco wyższy, nieco węższy i czarno-biały (idealnie byłoby, gdyby tom drugi również nawiązywał do oryginału, który był po prostu kwadratowy, ale nie ma to większego znaczenia). No to teraz – czym lub kim jest „Arq”?
Na początku poznajemy pięcioro bohaterów. Julian Joyce, ksywa „Shorty” albo „Frankenstein cybernetyki”, jest genialnym, młodym informatykiem, uzależnionym od narkotyków i ze skłonnościami samobójczymi. Pascoe Montana, a tak naprawdę Robert Thorne, cyngiel do wynajęcia, który w celu uniknięcia kary poddał się operacji plastycznej i przez niemal całą fabułę ukrywa twarz za bandażami niczym w powieści Herberta G. Wellsa. Niewidomy profesor Travis Black, który podczas II wojny światowej stracił wzrok, ale uzyskał zdolność „widzenia więcej”, czyli kwestionowania prawdziwości otaczającej go rzeczywistości. Alanna Morrisson-Black, żona profesora Travisa, młodsza od niego o półwiecze jego własna studentka. I wreszcie Laura Sands – prostytutka, która zabiła własnego alfonsa w obronie własnej, co rozpoczęło tak naprawdę fabułę komiksu. Traf chciał, że cała piątka znalazła się w tym samym miejscu i w tym samym czasie – w jednej chwili przeniesieni zostają do fantastycznego świata, zamieszkałego przez dziwaczne istoty i pokrytego pustyniami, morzami i wulkanicznymi, nieurodzajnymi obszarami. Oto świat zwany Arq!
Skrajnie nieprzyjazna jest to rzeczywistość. Żużel, pył, pustkowia, chmury pełne żrącego kwasu (!), bezkresne podziemia. Żyją tu różne plemiona humanoidalnych istot – Demici, oczekujący swego zbawiciela; skrzydlaci Limisaje mieszkający w podniebnych, latających konstrukcjach; bezimienne podwodne stwory czy dziwny lud żyjący w potężnej Cytadeli i rządzony przez dyktatora Rackena. W jednej z jaskiń mieszka niejaki Noonac, „Władca Umysłów, bez którego nie może istnieć żadna żywa istota”. Nie ma tu dnia ani nocy, nie ma słońca ni księżyca – jest po prostu „w miarę jasno”. Sam świat Arq okazuje się „zapętlony” – gdy zejdziesz dostatecznie głęboko pod ziemię i wpadniesz do dziury to wylecisz wysoko nad chmurami kwasu i będziesz spadał w dół. Bohaterowie komiksu są na początku typowymi przykładami zabiegu znanego w popkulturze jako „fish out of water” – niczym ryby wyjęte z wody resztką sił próbują przetrwać w szokującej i nieznanej rzeczywistości. Sytuację pogarsza fakt, że na samym już starcie zostają rozdzieleni i błąkają się po Arq wpadając w większe lub mniejsze tarapaty. Kluczowe wydają się tu przygody Juliana i Travisa, które jednoznacznie sugerują, że świat Arq, do którego trafili nie jest rzeczywisty.
Problem w tym, że ten, z którego trafili, również nie jest prawdziwy. Ba, sami bohaterowie są tylko symulacjami, mózgami w słojach połączonymi z „mózgiem” człekokształtnej postaci, wyłowionej z dna morza i nazwanej „Arq”! „American Torch”, czyli wielki koncern naftowy i technologiczny, wykupił ośrodek badawczy w Newadzie o nazwie „White Dust” i rozpoczął szeroko zakrojone „badania nad węglowodorami” a w rzeczywistości eksperymenty na tajemniczym znalezisku. Z fragmentów DNA prawdziwych dawców, wyhodowano pięć embrionów o nienaturalnie rozrośniętych mózgach. Wykreowano sztuczne biografie prostytutki, studentki, naukowca, informatyka i zabójcy a następnie tożsamości te przeniesiono do jaźni Arq. Badania prowadzi doktor Arthur Gilpatric, pojawiający się w różnych wersjach w sztucznych życiach piątki bohaterów – były pracownik Pentagonu od lat funkcjonujący poza marginesem środowiska naukowego. „White Dust” zostaje w pewnym momencie zaatakowany przez faszystowskie bojówki „True Americans” sponsorowane przez tajemniczą sektę o nazwie „Lord’s Light” – stojący na jej czele przerażający „Zbawiciel” ma swoje własne cele związane z mózgami zamkniętymi w słojach. Gilpatric i jego ekipa muszą opuścić ośrodek oddając go w ręce wojskowych – sytuację komplikuje fakt, że sam Arq budzi się z letargu i ucieka z laboratorium. Razem z nim pięć uwięzionych w nim jaźni – od tego momentu wewnętrzny wszechświat Arq zaczyna ulegać drastycznym przeobrażeniom. A to tylko jedna trzecia całej opowieści.
Andreas stopniowo odkrywa przed czytelnikiem kolejne karty. Dowiadujemy się, że Arq ma już czterysta tysięcy lat i powstał w okresie „eksplozji inteligencji i samoświadomości” jaka dotknęła żyjący wówczas przedludzki gatunek człekokształtnych. Poznajemy pewną niezwykle istotną opowieść z czasów wypraw krzyżowych, podczas których doszło do pierwszego przebudzenia Arq i jego interakcji z rodzajem ludzkim. Zaczynamy zauważać pewne zaskakujące analogie między rzeczywistością Arq a światem zewnętrznym, który z odcinka na odcinek wydaje się co raz bardziej „podejrzany ontologicznie”. I wreszcie wybucha bomba – w pewnym momencie doktor Gilpatric zdaje sobie sprawę, że jego rzeczywistość również nie jest prawdziwa! Że sam żyje w świecie wykreowanym przez nieznane istoty z wyższego poziomu egzystencji. Oto pojawia się kolejny poziom fikcji, nazwany przez jednego z asystentów doktora „rzeczywistością AZS” – jest to rzekomo świat, w którym żyją tylko kobiety. Wybrane z nich „śnią” w inkubatorach realia „American Torch”, „True Americans” et cetera – w końcu, „kto o zdrowych zmysłach uważałby świat, w którym istnieje podmorska istota zbudowana z kryształów i zawierająca wewnątrz cały wszechświat, za prawdziwy?!”. Ale to nie wszystko – mieszkanki AZS są świadome z kolei własnej „umowności” i nierealności – czy jest zatem jakakolwiek szansa na dotarcie do rzeczywistości pierwotnej, oryginalnej? Czytelnicy już od pierwszego albumu skonsternowani są pojawiającymi się w każdym odcinku czarnobiałymi stronami, na których Andreas snuje opowieść o dwóch braciach – Amosie i Mike’u. W tomie trzecim to właśnie ten plan narracyjny wysuwa się na czoło – ale czy mamy jednoznaczne przesłanki ku temu, aby stwierdzić, że jesteśmy w końcu na szczycie piramidy wszechświatów? Otóż nie. Pewni jesteśmy tylko jednego – wszystkie rzeczywistości „Arq” są fikcyjne. Powstały przecież w umyśle Andreasa Martensa i przelane na białe kartki papieru – to komiks, nazwany notabene właśnie „Arq”, jest zbiornikiem na wszystkie fabularne fikcje – i to ułożone niekoniecznie na drabinie, lecz w kalejdoskopie poziomów egzystencji.
Przenikające się rzeczywistości, gradacja bytów, wirtualne światy – dziś nie są to już tematy nowe. Od czasów „Matrixa” (który też przecież nie wchodził na niezbadany wcześniej teren) popkultura przeorała te zagadnienia wzdłuż i wszerz. Andreas porusza się jednak tu z wielką swobodą i pokazuje, że można wycisnąć z tematu całkiem sporo ciekawych rzeczy. Podobnie jak Stanisław Lem, Adam Wiśniewski-Snerg i Philip K. Dick (między innymi) zadaje pytanie: „Skąd wiemy, że coś jest rzeczywiste?”. Co to właściwie oznacza? Skąd w ogóle przeświadczenie, że istnieje jakaś „prawdziwa i obiektywnie istniejąca” rzeczywistość? Pojawienie się ludzkiej świadomości, intencjonalnej interpretacji rzeczywistości, umiejętności myślenia abstrakcyjnego i w końcu konkluzja, że nie jest to na wieki przyniosło ludziom wielki ból głowy. Wszystko zaczęło się w czasach, gdy „stada zaczęły zamieniać się w plemiona”. W tym dokładnie momencie rzeczywistość straciła swoje obiektywne właściwości, a właściwie zaczęła istnieć w drugiej równoległej formie – jako „produkt” ludzkiego umysłu. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa egzystencjalna męka.
Bohaterowie „Arq” uświadamiają sobie coś jeszcze o wiele bardziej przerażającego. Nie tylko rzeczywistość, w której przebywają nie jest prawdziwa, ale i oni sami. Są tylko fikcją i wszystko co robią i myślą zdaje się być zaprogramowane. Pojawia się groza podległości komuś innemu, myślenia „nie swoich myśli”, istnienia tylko jako mózg w słoju, z którego nie ma innej ucieczki jak tylko w niebyt. Ale czy aby na pewno jest się czego bać? Okazuje się bowiem, że światy zamieszkałe przez bohaterów są bardzo podatne na kształtowanie wedle ich woli. Cała piątka trafiła do Arq, bo tak naprawdę poza nim nie panowała nad własnym życiem. Niewolnik narkotyków, niewolnica sutenera, niewolnik naukowych złudzeń, niewolnica własnych wyobrażeń o związku idealnym i w końcu niewolnik niebezpiecznych żądz. W Arq żyją tak jak chcą, jak nie mogli w „realu” – i nie ma tu znaczenia, że tak naprawdę nie istnieją (podobnie zresztą wszystkie inne poziomy rzeczywistości).
Bohaterowie mówią o sobie, że są workami treningowymi wyższych sił, „historiami, które się nie wydarzyły”. Ale z drugiej strony są też „wolą w rzeczywistości, która nie istnieje”. Są ideami, impulsami elektrycznymi w czyimś mózgu (przede wszystkim Andreasa), ale wciąż mają władzę nad sobą. Sami mogą o sobie stanowić – istoty zależne i „wyprodukowane” w jednym świecie, uczą się jak być niezależnymi i niepodległymi w drugim. Cały komiks mówi o wyrywaniu się na wolność spod wpływu innych ludzi, wpływu okoliczności i kształtowaniu się według własnych upodobań. Myśl kreuje rzeczywistość – myślę, więc jestem tym, kim myślę, że jestem. A samo projektowanie rzeczywistości (na wszystkich zazębiających się poziomach) przypomina trochę zabiegi fabularne znane chociażby ze znakomitego filmu „Podejrzani” Bryana Singera lub genialnego komiksu Regisa Loisela, o którym już opowiadałem.
Andreas znów rysuje znakomicie – mamy tu dokładnie tę samą metodę, co w „Koziorożcu”. Niestandardowe kadrowanie, rzuty z dziwnych i niecodziennych kątów, filmowa narracja wiodąca czasem oko czytelnika na manowce i odwracająca uwagę. Opowiadanie obrazem jest u Andreasa jak zwykle ważniejsze niż tekstem – Niemiec jest mistrzem kompozycji, maniakiem szczegółu i kontrolowanego chaosu. I jest to „Andreas późny” pełną gębą, taki jak w „Coutoo” i „Cyrrus. Mil” – trochę prostszy niż ten barokowy szaleniec z początków „Rorka” czy „Cromwell Stone”.
Jak zwykle znajdziemy w komiksie sporo niespodzianek. Mamy tu dziwne, nieznane języki, które okazują się zakodowanym angielskim (w wydaniu Egmontu rzecz jasna polskim). Rozejrzyj się uważnie po komiksie a znajdziesz klucz do szyfru. Imiona postaci i nazwy obiektów z jednej rzeczywistości mają swoje odpowiedniki w innej (jak chociażby Mike i Amos kontra Akim i Some), co daje naprawdę szerokie pole do interpretacji. Czy właściwej, czy błędnej musimy ocenić już sami – Andreas nie zwykł ujawniać swych tajemnic. Kluczy i podpowiedzi w fabule znajdziemy jeszcze więcej – bez żadnej wskazówki co do ich wagi i znaczenia. Sami musimy zatem ocenić co jest ważne a co tylko zmyłką, białym szumem.
„Arq” to osiemnaście lat pracy komiksiarza. To bardziej spójna fabuła niż w „Koziorożcu” ale i tak przeznaczona tylko dla cierpliwego, uważnego i mocno skupionego czytelnika. Czasami narracja komiksu jest zbyt intensywna i angażująca percepcyjnie, nie dająca chwili oddechu i nakazująca cały czas analizować głęboko przyswajaną treść. To jest wyzwanie – co do tego nie ma wątpliwości. Andreas Martens mocno wierzy w inteligencję czytelnika – niestety łatwo się zgubić w jego opowieści, jeśli czytamy z doskoku lub mocno rozkojarzeni. Czasami mamy również wrażenie, że autor przeholował, sam się pogubił w swojej opowieści i zostawił mnóstwo dziur. A może właśnie o to chodzi?
Tytuł: Arq
Scenariusz: Andreas
Rysunki: Andreas
Tłumaczenie: Małgorzata Wróblewska (tom 1), Elżbieta Żbik (tomy 2 i 3)
Tytuł oryginału: Arq
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Delcourt
Data wydania: luty 2009, sierpień 2010, grudzień 2016
Lata wydania oryginału: 1997 – 2015
Liczba stron: 288, 288, 304
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 215 x 295
Wydanie: I
ISBN: 9788323725084, 9788323746133, 9788328116177
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz