niedziela, 28 stycznia 2024

Wolverine Epic Collection. Noce Madripooru

Kowboj i samuraj


Kto jest najpopularniejszym superbohaterem Marvela w Polsce? Obecnie odpowiedź nie jest oczywista, ale trzydzieści lat temu sprawa była jasna – TM-Semic wprowadziło na rynek „Spider-Mana” i „Punishera”, herosów bijących wówczas za oceanem rekordy popularności. Wtedy właśnie, w jednym z pierwszych odcinków „Pogromcy” pojawił się kudłaty, groźny, bezlitosny i naprawdę czadowy bohater – niejaki Rosomak!

Wydawnictwo Egmont rozpoczęło kilka lat temu wydawanie zbiorczych albumów opatrzonych wspólnym podtytułem – „Epic Collection”. I zgodnie z chyba jakąś niepisaną tradycją, albo po prostu odwołując się do czytelniczej nostalgii dzisiejszych czterdziestolatków, wystartowało ze „Spider-Manem” i „Punisherem”. A całkiem niedawno w „epickich kolekcjach” zagościł trzeci bohater. Kto? No właśnie Rosomak, Logan, Wolverine, Patch. Patch? Tak, to pod tym właśnie mniej znanym pseudonimem nasz bohater występuje w „Nocach Madripooru” – pierwszym tomie „Wolverine. Epic Collection” zbierającym prawie wszystkie najstarsze solowe przygody tego najsłynniejszego kanadyjskiego superbohatera. Prawie? To wymaga wyjaśnienia.


Logan Wolverine zadebiutował w 180 numerze „The Incredible Hulk” w lipcu 1974 roku. Bohater wymyślony naprędce, bez wielkich redakcyjnych planów i nadziei, już po roku dołączył do nowej drużyny mutantów w pierwszym odcinku „Giant Size X-Men” i z czasem zdobył wielką popularność. W roku 1982 dorobił się swojej pierwszej solowej serii. Limitowanej, czteroodcinkowej – ale zawsze. Scenariusz napisał coraz popularniejszy wtedy Chris Claremont a zilustrował to wszystko młody, gniewny i odważny Frank Miller. Obecnie są to już legendy amerykańskiego komiksu – wtedy byli dopiero na fali wznoszącej. Wolverine udał się do Japonii, gdzie wmieszał się w sprawy yakuzy, spotkał wielką miłość i omal nie umarł. Millerowi w to graj, to przecież klimaty podobne do pisanego przez niego równolegle „Daredevila”. Komiks był świetny i został przyjęty ciepło przez fanów, ale dopiero siedem lat później szefostwo Marvela dało zielony sygnał dla regularnej długodystansowej serii z Rosomakiem.


Najpierw trzeba było jednak wybadać grunt. We wrześniu 1988 wystartował dwutygodnik „Marvel Comics Presents” – komiksowa antologia prezentująca na łamach każdego numeru cztery odcinki przygód różnych bohaterów. Pierwszymi byli Wolverine, Man-Thing, Shang-Chi i Silver Surfer – krótkie ośmiostronicowe odcinki pojawiające się w kolejnych numerach antologii składały się na zamknięte historie. Wolverine zagościł w pierwszych dziesięciu zeszytach – nimi właśnie rozpoczynają się „Noce Madripooru”. Chris Claremont powraca – pisze nadal swoją słynną, flagową serię „Uncanny X-Men” ale bierze się również za solowe przygody Wolverine’a. Razem z rysownikiem, legendarnym Johnem Buscemą, tworzą „Ocalić Tygrysa”, czyli historię mającą na celu zbadać czytelnicze gusta, preferencje i potrzeby względem Rosomaka – kto wie, może warto uruchomić długą serię? Czas był bardziej niż odpowiedni. Wydarzenia ze stycznia 1988 roku, znane jako „Upadek mutantów” zakończyły się dość dramatycznie – X-Men, w tym oczywiście Wolverine, sfingowali własną śmierć, ukryli się przed światem na australijskim odludziu i działali incognito, próbując utrzymać swoje istnienie w tajemnicy przed światem.


Stąd nowy przydomek – „Patch”. Logan założył piracką opaskę na oko (casus Clarka Kenta – załóż okulary, zakręć loczka i już nikt nie rozpozna w tobie Supermana), zostawił kolegów z drużyny u ruszył ku przygodzie, udając się do Madripooru, „portowego miasta, stolicy niewielkiego księstewka na południe od Singapuru”. Madripoor to metropolia kontrastów – w górnym mieście, pełnym przepychu i drapaczy chmur, mieszka bogata arystokracja z Księciem Madripooru na czele, a w mieście dolnym, pełnym zbrodni i występku, biedota, przestępcy, złodzieje, przemytnicy narkotyków, handlarze ludzkim towarem i mordercy. Bazą wypadową Wolverine’a staje się bar „Princess” żywcem wyjęty z czarno-białych filmów noir, pełen papierosowego dymu i dźwięków pianina. Logan wplątuje się w porachunki gangów – niejaki Roche i jego ludzie polują na niejaką Tyger i jej ludzi a Patch wpada w sam środek awantury. Cały czas pilnuje, aby nie korzystać ze swoich słynnych adamantowych pazurów – jest w końcu Patchem a nie zmarłym niedawno Rosomakiem. Czytelnicy zagłosowali portfelami i listami do redakcji – pod koniec całej historii Wolverine mógłby wrócić do Australii, ale „problem w tym, że mu się spodobało”. Pod koniec 1988 roku wystartowała druga seria „Wolverine”, już nielimitowana, kontynuująca azjatyckie przygody bohatera.


W pierwszym tomie „Wolverine. Epic Collection”, znajdziemy szesnaście pierwszych odcinków tejże serii – początkowe dziesięć pisze Claremont, ostatnie sześć Peter David a wszystkie rysuje John Buscema. Start serii zbiegł się w czasie z początkiem kolejnego wielkiego eventu w dziejach mutantów Marvela, czyli „Inferno” – nikomu nie przeszkadza to, że Logan bierze w nim udział, przeżywając jednocześnie masę przygód ma Madripoorze. Może miał dobre połączenie samolotowe, kto wie? Rozpoczynamy od afery z Mieczem Muramasy, magicznym artefaktem niezwykle ważnym w przyszłości dla postaci Logana. W życiu bohatera pojawiają się kolejne kobiety – oprócz poznanej już wcześniej Tyger Tiger, przybywają Lindsay McCabe i Jessica Drew (ta druga to była Spider-Woman, zajmująca się teraz prywatnymi dochodzeniami i poszukiwaniem przygód). W kolejnych odcinkach znów dochodzi do walki o władzę w dolnym mieście i wpływy w górnym. Logan ściera się ponownie z masą bandziorów i typów spod ciemnej gwiazdy, ratuje koleżanki, poznaje Karmę z New Mutants i – uwaga – nawiązuje współpracę z Mr. Fixitem, „naprawiaczem” z Las Vegas – czyli dobrze nam znanym chociażby z „Amazing Spider-Man Epic Collection. Kosmiczne przygody” Szarym Hulkiem! Przezabawna jest to konfrontacja, czuć chemię między dwoma bohaterami, po prostu się dzieje.


Gdy po dziesiątym odcinku Chris Claremont odszedł, scenariusze zaczął pisać dobrze nam znany Peter David („Hulk. Koniec i inne opowieści”). Tu już zaczynamy latać po świecie, na przykład do San Francisco, gdzie mieszka brat jednego z towarzyszy Logana. W centrum fabuły leży tak zwany Kamień Gehenny, tajemniczy najprawdopodobniej (znów) magiczny artefakt, nadciągają złowieszczy kultyści i złowrogie wampiry. Rosomak czuje się jak ryba w wodzie, choć nadal udaje, że nim nie jest – z małym wyjątkiem pod koniec. Moment na rozpoczęcie solowej serii z jego przygodami był idealny, choć nie była to pewnie dokładnie taka seria, jakiej sporo czytelników mogło się spodziewać. Przede wszystkim nie był to komiks superbohaterski, choć kilka postaci z uniwersum Marvela się tu pojawiło. Wolverine jest tu zwykłym człowiekiem – silniejszym i wytrzymalszym niż ktokolwiek z nas, ale tylko człowiekiem. Na pewno nie jest superbohaterem.


Chris Claremont pisał, że jego celem była próba odtworzenia nastroju z „Terry and the Pirates” wymieszanego z klimatem „Conana” i szczyptą „Fu Manchu”. Złoczyńcy są przerysowani, śmiejący się w głos z własnych planów, prostolinijni i kampowi – trochę w stylu Srebrnej Ery Komiksu. Kobiety uwodzicielskie, przepiękne i zabójcze, miejsca egzotyczne, podejrzane i niebezpieczne. Wolverine jest o wiele dzikszy niż w „Uncanny X-Men”, nie hamują go reguły tamtego komiksu i kumple z drużyny. Flaki są wypruwane, trup ściele się gęsto i nikogo nie obchodzą zagadnienia poruszane przez Claremonta w „X-Men” – wykluczenie, prześladowania, czy relacja mutant-człowiek. Chodzi tylko o rozrywkę, przygodę, awanturę. Samotny rewolwerowiec w przeklętym mieście targanym nieustannymi wojnami dwóch wrogi grup, w tle wartościowe przedmioty, tajemnice, kobiety. Jak w Sergio Leone w „Za garść dolarów” lub Akira Kurosawa w „Straży przybocznej” – Wolverine to jest właśnie taki trochę kowboj, trochę samuraj (a raczej ronin, bo nie ma żadnego pana i nikomu nie służy). Brutalny, pewny siebie, zarozumiały antybohater z tamtych lat – popkultura wchodzi bardzo mocno. Grindhouse, blaxploitation, seriale sensacyjne z lat siedemdziesiątych, filmy kung fu, James Bond, „Casablanca”, „Drużyna A”, Indiana Jones.


Rysunki Johna Buscemy mocno retro, nawet jak na 1988 rok. Tak jakbyśmy cofnęli się do początku lat siedemdziesiątych, wszystko rysowane ręcznie, tuszowane również – przez kilku inkerów, między innymi Klausa Jansona i Billa Sienkiewicza, co tylko wzbogaca sztukę Buscemy. Starszy brat Sala („The Spectacular Spider-Man” od Muchy) to legenda Marvela, niemal tych gabarytów co Jack Kirby, czy Steve Ditko – w Polce znany (co jest nie bez znaczenia) z „Conana” od Hachette Polska. „Wolverine Epic Collection. Noce Madripooru” to komiks retro w pełnym znaczeniu tego słowa. Dla fanów starego Marvela, dla ludzi wychowanych na TM-Semic, będzie niesamowitą lekturą.



Tytuł: Wolverine. Epic Collection. Noce Madripooru
Scenariusz: Chris Claremont, Peter David
Rysunki: John Buscema, Gene Colan
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Tytuł oryginału: Wolverine. Epic Collection. Madripoor Nights
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 504
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328161337

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz