niedziela, 21 stycznia 2024

All-Star Superman

Nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Najwięksi herosi DC Comics mają swój kanon – historie, które dla większości fanów są najlepszymi i najbardziej znaczącymi opowieściami o ich ulubionych bohaterach. Najłatwiej chyba wymienić kanoniczne komiksy z Batmanem („Powrót mrocznego rycerza”, „Zabójczy żart”). A co z Supermanem? „All-Star Superman” Granta Morrisona – ot co.

Grant Morrison wiek dwudziesty zakończył w DC Comics (patrz: seria „JLA”, o której pisałem dwa miesiące temu) a dwudziesty pierwszy rozpoczął w Marvelu („The New X-Men”). Dan Didio, jeden z najważniejszych redaktorów DC, tak bardzo za nim tęsknił, że co chwila namawiał go do powrotu. A gdy już Morrison dał się namówić, wszedł w Uniwersum DC z takim impetem, że w latach 2005-2011 stał się jednym z najważniejszych i najbardziej rozpoznawanych scenarzystów wydawnictwa. „Siedmiu żołnierzy”, „52”, „Countdown to Final Crisis”, „Ostatni kryzys”, run „Batmana” – to jego najważniejsze dzieła z tego okresu. Powyższa lista jest niepełna bez „All-Star Superman”, dwunastoodcinkowej serii wydawanej równolegle z „Nieskończonym kryzysem” i jeszcze trochę potem (styczeń 2006 – październik 2008) – okrzykniętej jedną z najlepszych historii w dziejach z Człowiekiem ze Stali. Narysował ją w całości genialny Frank Quitely, którego współpraca z Morrisonem skutkowała zawsze niesamowitą synergią (przykładem jest chociażby starszy o dekadę „Flex Mentallo. Człowiek mięśniowej tajemnicy”).


Morrison miał wiele pomysłów na to, jak zrewitalizować postać Supermana i nadać jej nową jakość – zebrał je podczas pracy w Marvelu, w projekcie nazwanym roboczo „Superman Now”. Rysować miał to nawet sam Jim Lee, ale ostatecznie plany się pozmieniały – Morrison wykorzystał gros swoich pomysłów w nowej inicjatywie zaproponowanej przez włodarzy DC i nazwanej „All-Star”. Nazwa nawiązywała do antologii „All-Star Comics” z lat czterdziestych, w której debiutowała Wonder Woman i drużyna Justice Society of America – miał to być plac zabaw i laboratorium dla uznanych twórców, gdzie nie ograniczałoby ich obowiązujące kontinuum fabularne uniwersum i mogliby do woli eksperymentować. Dwóch ikonicznych twórców miało wziąć się za dwóch ikonicznych bohaterów i napisać dwa ikonicznie dzieła. Frank Miller zabrał się za Batmana i tak powstał średnio przyjęty „All-Star Batman and Robin, the Boy Wonder”. Autor „Sin City” skupił się na początkach kariery mrocznego rycerza, a autor „Animal Mana” … postanowił pokazać ostatnie dni obrońcy Metropolis.


Miał to być komiks „uniwersalny”, odpowiedni zarówno dla starych wyjadaczy DC, jak i dla tych, dopiero zaczynających swą czytelniczą przygodę. Miała to być również „epopeja godna greckich mitów”, w której Superman jest nie tylko nadczłowiekiem i herosem, ale wręcz bóstwem. I to nie byle jakim, bo bóstwem słońca, mesjaszem i prorokiem-nauczycielem jednocześnie. Grant Morrison już właśnie w „JLA” pokazał superbohaterów DC jako istoty ekstremalnie nadludzkie, potężne, ledwie dotykające ziemi swymi boskimi stopami – ta historia była wprawką do tematu mitologizacji i deifikacji najważniejszej postaci DC Comics. Ale nie tylko o to chodzi w „All-Star Superman”.


Celem Granta Morrisona było uczynienie z Supermana wiecznego, archetypicznego symbolu – pewnego popkulturowego moralnego ideału, do którego powinniśmy cały czas zmierzać. W jednym z wywiadów wspomniał, że „All-Star Superman” nawiązuje do teorii monomitu Josepha Campbella, autora słynnego „Bohatera o tysiącu twarzach”. Monomit Campbella jest szablonem narracyjnym używanym w kulturze od wieków. To wzorzec opowieści o bohaterze, który żyje w zwykłym, normalnym świecie i pewnego dnia odpowiada na wezwanie. Rusza w podróż, trafia do świata nadprzyrodzonego i niezwykłego, w punkcie kulminacyjnym toczy zwycięską walkę, zdobywa nagrodę, zostaje przemieniony i wraca do domu. Monomit jest modelem, na bazie którego ludzkość snuje mityczne historie pod każdą geograficzną szerokością i w każdej epoce. Superman wpasowuje się we wzorzec Campbella – sami zidentyfikujecie poszczególne etapy jego podróży.


Superman rusza na ratunek pierwszej załogowej misji na Słońce, ale udaje mu się wyjść z niej cało wielkim kosztem. Jego ciało, korzystające z energii słonecznej na co dzień, absorbuje gigantyczną dawkę promieniowania – moc Supermana rośnie do poziomu wręcz niewyobrażalnego. Podniesienie tryliona ton (!) staje się igraszką. Jednocześnie pojawiają się skutki uboczne – jego ciało broni się przed tą potęgą, zabijając komórki przesycone promieniowaniem. Superman ma dosłownie słonecznego raka i skazany jest na śmierć – jak wyjaśnia Doktor Quintum z laboratoriów P.R.O.J.E.K.T. (Morrisonowa wariacja na temat znanego wszystkim „Projektu Cadmus”), Człowiek ze Stali umrze, a jedynym pytaniem pozostaje „kiedy?”. Szybko okazuje się, że misję na szwank naraził agent Lexa Luthora, który wpadł w końcu na idealny plan zabicia Supermana, do czego zresztą dążył od momentu pierwszego pojawienia się Kryptończyka w Metropolis. Superman postanawia przed śmiercią uczynić tyle dobra, ile zdoła i pozostawić po sobie moralną spuściznę – udowodnić każdemu z mieszkańców Ziemi, że każdy może być Supermanem. Że „nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje” – jedna ze stron dziesiątego odcinka, uznana przez fanów za najpiękniejszą i najwspanialszą stronę w historii komiksów z Supermanem, ukazuje Człowieka ze Stali ratującego niedoszłą samobójczynię. Symbolika tego zdarzenia, dziejącego się podczas małej apokalipsy w Metropolis, jest nie do przecenienia.


Superman ma do wykonania dwanaście prac – niczym mityczny Herkules. Morrison wspomina o tym od czasu do czasu, ale nie mówi czytelnikowi, o jakie zadania dokładnie chodzi – to odbiorca sam powinien sobie to dopowiedzieć. Szalony Szkot wplątuje Kal-Ela w najróżniejsze awantury w ciągu wszystkich dwunastu odcinków – każe mu walczyć z mieszkańcami Podświata; stworzyć formułę, dzięki której każdy może być Supermanem przez jedną dobę; okiełznać faszystowskich przybyszy z jego własnej planety; rozwiązać ostatecznie sprawę miasta Kandor zamkniętego w butelce; powstrzymać potwora pożerającego czas (!), a także istotę o wielkości gwiazdy zmierzającą w kierunku Ziemi (o imieniu – uwaga – „Solaris”!) – ale i tak wiadomo, że ostateczny pojedynek Superman stoczyć będzie musiał z Luthorem. Jednak o wiele istotniejszą od tej szalonej, typowo Morrisonowej, warstwy przygodowej ma warstwa dostrzegalna dopiero potem – pokazująca nie jak Superman walczy, lecz co próbuje przekazać mieszkańcom naszej planety.


„All-Star Superman” już z założenia był komiksem zbierającym wszystkie kluczowe, powtarzające się motywy związane z tym bohaterem. Każdy z dwunastu odcinków wnosi coś ikonicznego, wybranego z wieloletniej historii Supermana i pokazuje to w nowym świetle. Morrison wymyślił pewien „komiksowy mit”, destylat wszystkiego, na czym bazuje istota Człowieka ze Stali – śledził bowiem jego historię od czasów Jerry’ego Siegela i Joe Shustera aż do pokryzysowej renowacji Johna Byrne’a i mocno uderzyło go to, jak bardzo podobne są pewne elementy owego mitu, jak wyraźnie zdefiniowaną duszę ma Superman. I nie chodzi tu o wyższość fizyczną czy intelektualną – to przecież widzi każdy gołym okiem. Chodzi raczej o wyższość moralną i mentalną cechującą postać Supermana postawionego w najbardziej ludzkich, prozaicznych i przyziemnych sytuacjach.

Kryptończyk zmuszony został zmierzyć się po raz pierwszy ze swoją śmiertelnością. Tak, dziesięć lat wcześniej była „Śmierć Supermana”, ale wtedy nie walczył sam ze sobą, nie był skazany na śmierć już na samym początku. U Morrisona wie, że idzie koniec, i musi (w sumie nie musi, ale bardzo chce) pozostawić coś po sobie – ma taki swój „bucket list” do wykonania. Superman jest tu niemal półbogiem, ale nie poprzez swoje przymioty fizyczne, lecz poprzez przymioty ducha – dobroć, altruizm, poświęcenie, odwagę, moc wybaczania, dawania otuchy. Robi to nawet jako Clark Kent (pokazany jak w żadnym innym komiksie – sprawdźcie sami), choć w ekstremalnie zakamuflowany sposób (każdy pozornie niezdarny ruch reportera-łamagi ma swój jasno sprecyzowany cel – przyjrzyjcie się dobrze). Lex Luthor wyrasta tu na jego całkowite przeciwieństwo i uosabia wszystkie złe ludzkie cechy – egoizm, pychę, zazdrość i zawiść.


Grant Morrison powiedział, że „All-Star Superman”, w przeciwieństwie do wielu jego prac dla DC Comics, nie miał być komiksem o komiksach – żadną tam metanarracją ani komentarzem do rynku wydawniczego czy rozważaniem o kondycji medium. To tylko (i aż) „próba syntezy ducha Supermana” poprzez podniesienie stawki. Każdy twórca zawsze szukał godnego przeciwnika dla Kal-Ela – takiego, aby był godzien mierzyć się z symbolem. Morrison uczynił Supermana potężniejszym niż kiedykolwiek i od razu skazał na śmieć – to samo ciało superbohatera jest tu jego największym wrogiem. O jego sile bowiem nie świadczy fizyczność, ale to jak żyje w ludzkiej świadomości. Ludzie nigdy nie pozwolą odejść Supermanowi, a w sytuacji, gdyby go nie było, stworzyliby go sobie. Grant Morrison wali w pewnym momencie z naprawdę grubej rury – Superman, aby sprawdzić, czy nasza cywilizacja poradzi sobie bez niego, używa swych nadludzkich mocy i dosłownie tworzy nowy mikrowszechświat i w przyspieszonym tempie ogląda jego rozwój. Co się okazuje? Superman Morrisona stworzył… naszą rzeczywistość, czytelniku – świat bez superbohaterów. W świecie tym, w roku 1938 niejacy Joe Shuster i Jerry Siegel wymyślili postać przybysza z umierającej planety Krypton – Człowiek ze Stali miał podnosić na duchu, być wzorcem do naśladowania, bawić oraz uczyć. A więc według wykładni „All-Star Superman” jesteśmy światem-eksperymentem dowodzącym konieczność istnienia idei nadczłowieka-boga – wynikającej ze zmodyfikowanej nieco filozofii Fryderyka Nietzschego. Bóg nie umarł, on od początku był nadczłowiekiem. Takim niedoścignionym ideałem nadającym sens i kierunek naszym działaniom. W przyszłości pokonamy kolejne granice, ale nie możemy zapomnieć i porzucić moralności.


W 2011 roku nakręcono film animowany będący dość wierną adaptacją komiksu. Należał on do serii „DC Universe Animated Original Movies”. Został przyjęty całkiem nieźle, nawet przez samego twórcę oryginału. Grant Morrison ma zupełnie inne podejście do pomysłu przenoszenia swych komiksów na ekran niż Alan Moore – jak mówi „zawsze podchodzi do tematu z optymizmem i entuzjazmem”. Nadludzie obydwu autorów również różnią się bardzo istotnie - porównajcie omawiany dziś komiks z „Miraclemanem”, również wspominającym tezy autora "Tako rzecze Zaratustra".

Dobrze jest przecież czasem usłyszeć, że „nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje”, prawda? Idea Supermana jako moralnej latarni morskiej jest chyba jedną ze stałych w uniwersum DC. „Ostatni kryzys” Morrisona czy „Zegar zagłady” Geoffa Johnsa to tylko dwa przykłady z wielu – świat DC jest wręcz upleciony wokół Kal-Ela. A „All Star-Superman” to perfekcyjnie napisana i narysowana, sfabularyzowana charakterystyka tej postaci. I rzeczywiście jeden z najlepszych komiksów z Supermanem, jakie kiedykolwiek wymyślono.



Tytuł: All-Star Superman
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Frank Quitely
Tłumaczenie: Michał Zdrojewski
Tytuł oryginału: All-Star Superman #1-12
Wydawnictwo: Mucha Comics
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: czerwiec 2012
Data wydania oryginału: styczeń 2006 – październik 2008
Liczba stron: 304
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788361319290

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz