czwartek, 5 października 2023

Moon Knight, vol. 6

Cztery osobowości są, ale piątej klepki brak


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Najbardziej szalony superbohater Marvela powraca. Za oceanem wychodzi już dziewiąta seria z jego przygodami, my nadrabiamy dopiero te najlepsze z wcześniejszych. Marc Spector, alias Moon Knight, spróbuje oczyścić Los Angeles z wszelkiej zbrodni – Brian Michael Bendis (scenariusz) i Alex Maleev (rysunek) opowiadają, jak się za to zabrali i czy im się udało.

Siódma i ósma seria jest dostępna w naszym kraju. W siódmej Warren Ellis, Brian Wood i Cullen Bunn przedstawili nową osobowość Spectora – Mistera Knighta odzianego w nieskazitelnie biały garnitur i siejącego postrach wśród przestępców. W ósmej Jeff Lemire zamknął Spectora w wariatkowie i wszedł tak głęboko do jego umysłu, jak nikt przedtem. Obie serie potwierdziły to, co sugerowały piąta i szósta – Marc Spector jest kompletnym wariatem. Dziś czytamy jedną z nich, dwunastoodcinkową serię szóstą, wydaną między majem 2011 a kwietniem 2012 roku. Już w pierwszym odcinku widzimy Marca rozmawiającego z trzema swoimi wyodrębnionymi jaźniami. Zazwyczaj kwartet ten stanowił Marc Spector, Pięść Khonshu (awatar egipskiego boga, który – podobno – obdarzył go mocami podczas jednej z akcji w Egipcie), Mister Knight i Moon Knight. Czekaj, nie tak szybko. Bywało też tak, że do czterech osobowości należeli Marc Spector, Steven Grant, Jake Loxley i znowu – Moon Knight.


A jaki teraz kwartet znajdziemy w pokręconym umyśle głównego bohatera? Brian Michael Bendis każe mu rozmawiać z Kapitanem Ameryką, Wolverine’em i Spider-Manem. Spector nie wie, że gada sam do siebie, ukrywając w jednym rękawie metalowe pazury, w drugim sieć pająka a za pazuchą podróbkę tarczy Kapitana. Chociaż czasami wie, bo wciela się w ich postacie i zleca wykonanie lub naprawę niezbędnych gadżetów swojemu nowemu współpracownikowi, Buckowi Lime’owi. Batman miał Luciusa Foxa, Moon Knight (nazywany czasem Batmanem Marvela, tylko że ubranym na biało i tylko trochę bardziej chorym na umyśle) ma Bucka. Jako Marc Spector mieszka w Los Angeles i jest producentem serialu „Legendy Khonshu”, w którym opowiada o powstaniu i wczesnych przygodach Księżycowego Rycerza. Jako Moon Knight bierze się za sprawę niejakiego „Kingpina L.A.”, tajemniczego masterminda pragnącego zostać królem zbrodni zachodniego wybrzeża. Oprócz trójki wyimaginowanych przyjaciół i zdecydowanie rzeczywistego speca od technologii Spectorowi pomaga dopiero co poznana agentka S.H.I.E.L.D. o pseudonimie „Echo” (poznaliśmy ją niecałe dwa lata temu w serialu „Hawkeye”, a już na początku 2024 roku będzie miała własny serial). Marc, niezdara i raptus, zepsuł jej przykrywkę i teraz, chcąc nie chcąc, razem próbują odkryć tożsamość potężnego przeciwnika i co najważniejsze – wybić mu z głowy jego złowieszcze plany.


Nie jest to niestety najlepsza z trzech wydanych po polsku serii „Moon Knighta”. Śmiem twierdzić, że jest najsłabsza. Bendis opowiada historię tak prostą, pozbawioną jakichkolwiek niuansów czy niedopowiedzeń, że spokojnie zmieściłaby się nie w dwunastu, lecz czterech odcinkach. Tu tak naprawdę nie dzieje się nic poza szybkim odkryciem wszystkich kart („fantomowy” charakter trzech towarzyszy wychodzi na jaw już w pierwszym odcinku, a demaskacja i rozstawienie na szachownicy wszystkich postaci wraz z głównym wrogiem na czele dosłownie dwa-trzy odcinki później) i powolnym snuciem, ciekawej co prawda, ale zupełnie niezaskakującej historii. Bendis zamiast na akcji i narracji skupił się raczej na chorobie psychicznej Marca Spectora. Tylko, że skoro już zdecydował się na taki ruch, to powinien przynajmniej spróbować oddać jego szaleństwo tak, aby czasem wpędzić czytelnika w konfuzję i wprowadzić trochę głębiej do umysłu bohatera. Nie mówię już o tym, co kilka lat później zrobił w ósmej serii Jeff Lemire – to było znakomite, mocarne i dające do myślenia. „Moon Knighta” Lemire’a trzeba przeczytać dwa razy – przynajmniej. A „Moon Knighta” Bendisa przeczytamy raz, odłożymy na półkę i być może za kilka lat wrócimy, ale bez entuzjazmu.


Szósta seria jest najbardziej superbohaterstka z tych dostępnych w Polsce. Nie znajdziemy tu elementów grozy, horroru czy dziwacznej psychodeli i tajemniczości. Bendis zrezygnował z wszystkich wykorzystywanych wcześniej (i później) osobowości Księżycowego Rycerza – najbardziej rzuca się w oczy brak niepokojących dialogów z pojawiającym się znienacka bogiem Khonshu. Są po prostu halucynacje na temat trzech kolegów w kostiumach, rewelacyjne postacie Echo, Snapdragona i – przede wszystkim – morderczej Madame Masque. „Moon Knight” Bendisa i Maleeva klimatem przypomina bardzo mocno „Daredevila nieustraszonego” z początku obecnego wieku, autorstwa – notabene – właśnie tych obydwu panów. Miejska, superbohaterska akcja i sensacja – rysunki Maleeva, bardzo chropowate i poszarpane, mocno szkicowe, pozornie niedopracowane, zalane czernią i czasem chaotyczne (przychodzi na myśl Jock albo Mitch Gerads) wykrzywiają nieco czytelniczą percepcję – podkreślają, że Marc Spector naprawdę nie ma piątej klepki i siłą rzeczy budują dystans poznawczy.


Komiks niezły, choć z tym bohaterem czytałem lepsze. Mimo tego poczytałbym więcej, więc trzymam kciuki za serię piątą – może kiedyś zostanie wydana również.


Tytuł: Moon Knight
Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Alex Maleev
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Moon Knight. Volume 6. #1-12
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: sierpień 2023
Liczba stron: 288
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328161252

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz