Niemiłe złego początki
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Brian Azzarello, Garth Ennis, Warren Ellis – wkład tych panów w „Hellblazera” już znamy. Egmont wydał jak do tej pory sześć zbiorczych tomów tej serii - wybór zeszytów jest niechronologiczny, ale i nieprzypadkowy. To „runy” tych trzech twórców uznawane są za najlepsze. A skoro komiks przyjął się dobrze na polskim rynku, przyszła pora na kolejne tomy – następnym autorem jakiego poznamy będzie James Delano. Cofamy się w czasie do samego początku, do stycznia 1988 roku, kiedy to wyszedł pierwszy zeszyt „Hellblazera”.
Postać Johna Constantine’a pojawiła się po raz pierwszy w trzydziestym siódmym odcinku „Sagi o potworze z bagien” Alana Moore’a. Był czerwiec 1985 roku i nikt nie zakładał wtedy, że postać okultystycznego detektywa, ulicznego maga, nałogowego palacza i cwaniaczka w prochowcu dorobi się kiedyś własnej serii. A jednak – słynna redaktorka Detective Comics, Karen Berger, zleciła w dwa lata później utworzenie „Hellraisera”, nowego komiksu, do którego scenariusz napisać miał James Delano a narysować John Ridgway, czyli kolejni reprezentanci komiksowej „brytyjskiej inwazji na USA”. Jamesa Delano zaproponował Berger sam Alan Moore, wieloletni przyjaciel przyszłego scenarzysty komiksu. Na cztery miesiące przed premierą pierwszego odcinka zmieniono nazwę serii na „Hellblazer” – we wrześniu 1987 roku wszedł bowiem do kin „Hellraiser” na podstawie powieści Clive’a Barkera. Szkoda – pierwotny tytuł pasowałby idealnie.
Bo przecież John Constantine to właśnie „hellraiser” – gość nie stroniący od kieliszka, potrafiący zachowywać się naprawdę skandalicznie i stwarzać zagrożenie dla otoczenia. Ma wyjątkową zdolność do zrażania do siebie wszystkich, z którymi wejdzie w bliższą relację. Takiego typa poznajemy u Jamesa Delano – jakże inny jest to bohater niż ten elegancki facet z „Sagi o potworze z bagien” Alana Moore’a. Charakter całej opowieści Delano definiuje najlepiej jedno ze zdań jakie wypowiada John na samym początku pierwszego odcinka: „Samochody prawie się nie przesuwają, a tylne siedzenie taryfy trąci wczorajszym pawiem”. Londyn, Nowy Jork i wszystkie inne miejsca, które odwiedza John po prostu śmierdzą – zepsuciem, ludzką krzywdą i złem. On sam jest bardzo niejednoznaczną, wielowymiarową postacią, która ukrywa całkiem sporo przed czytelnikami. Ciągnie się za nim traumatyczne „wspomnienie z Newcastle”, o którym dowiadujemy się stopniowo coraz więcej i które chyba zdefiniowało osobowość Johna w największym stopniu. John Constantine właśnie za sprawą Jamesa Delano, stał się mocno doświadczonym przez życie i psychicznie poharatanym człowiekiem. Kolejni twórcy kontynuowali tę wizję zmieniając to i owo, ale bez wielkich rewolucji.
Pierwsze dziewięć odcinków „Hellblazera” to „Grzechy pierworodne” – początkowo luźne i niepowiązane odcinki łączą się stopniowo w jeden wątek fabularny. John stawia czoła afrykańskiemu bóstwu głodu, które postanowiło pobuszować w naszym zachodnim, cywilizowanym świecie; odkrywa spisek demonicznej finansjery z najgłębszych czeluści piekielnych i ratuje swoją siostrzenicę z łap zwyrodnialca, aby na końcu stać się (niemal) pionkiem w grze dwóch wielkich nadnaturalnych sił – niebiańskiej „Krucjaty zmartwychwstania” i piekielnej „Armii potępienia” dowodzonej przez Nergala, jednego z najważniejszych demonów z jakimi miał styczność John Constantine. Cały ten wątek zaczyna potem przeplatać się z fabułą wydawanej równolegle „Sagi o potworze z bagien”, którą po Alanie Moore przejął Rick Veitch. Wiąże się z tym zabawna historia – Veitch nie śledził za bardzo tego, co dzieje się w innych tytułach Detective Comics i nie wiedział nawet, że John Constantine dorobił się własnej serii. Pomyślał po prostu, że wróci do charakterystycznej postaci w prochowcu, którą wymyślił Alan Moore i znowu jej użyje w „Sadze…”. Gdy się okazało, że nie będzie to takie proste, Delano i Veitch musieli szybko uzgodnić swoje wersje i zrobić spójną opowieść tak, aby obie serie były sensownie poprowadzone. Po tym przypadkowym i nagłym „crossoverze” scenarzysta wrócił do rozgrywki z Nergalem i opowiedział w końcu, co wydarzyło się w Newcastle. Czteroczęściowe „Zło, które znamy” zamyka pierwszy zbiorczy tom „Hellblazera” Jamesa Delano i zapowiada kolejne, emocjonujące przygody – zostało jeszcze dwadzieścia pięć odcinków do „Ery Gartha Ennisa”, więc dwa grube tomy Delano prawdopodobnie przed nami. Początki przygód Constantine’a są zatem dość niemiłe, ale nikt chyba nie przypuszczał, że będą inne.
Angielski scenarzysta nigdy nie krył swoich politycznych sympatii. Był zagorzałym przeciwnikiem reform Margaret Thatcher i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Gdy pisał pierwsze odcinki „Hellblazera” Torysi wygrywali właśnie kolejne wybory parlamentarne i obejmowali władzę na trzecią (ostatnią, ale tego nikt wtedy nie przeczuwał) kadencję. Wątki społeczne, polityczne i wyraźna manifestacja poglądów autora jest widoczna w „Hellblazerze” tak, jak nigdy potem. Run Delano jest przez to nieco hermetyczny, ukierunkowany mocno na odbiorcę „z tamtych czasów” i nawiązujący do konkretnych wydarzeń. Autor, rozeźlony anarchista-lewicowiec, widzi jak Wielka Brytania skręca coraz mocniej w prawo i nie pozostaje obojętny. Krytykuje konsumpcjonizm, gonitwę za pieniądzem (londyńscy japiszoni to przede wszystkim demony lub ich pomiot), pisze o pogłębiających się nierównościach społecznych, biedzie, oszukańczych ruchach religijnych i kaznodziejach bezwstydnie drenujących portfele naiwnych wiernych, dostaje się też amerykańskiemu militaryzmowi i neonazistowskim bandom chuliganów-skinheadów wypatrującym wszędzie „żydków, czarnych, ciapatych i homosiów”.
„Hellblazer” jest zatem komiksem „swoich czasów” – choć nie tylko z powodu poruszanej tematyki. To typowy reprezentant starej szkoły komiksowej narracji, gdzie ilość tekstu przytłacza i rozlewa się często na obszar większy niż ten, który zajmują same rysunki. Całość trąci myszką również od strony graficznej. John Ridgway był zwykłym wyrobnikiem gwarantującym ilość, ale nie jakość. Co tu dużo pisać – słabo to jest narysowane, niedbale, bez żadnej konsekwencji, jeśli chodzi o tak podstawowe rzeczy jak chociażby rysy twarzy bohatera (Johna identyfikujemy po czuprynie i ubiorze – gdyby nie to nie rozpoznalibyśmy go za żadne skarby). Ale mimo tych wszystkich niezaprzeczalnych wad, mamy do czynienia z klasyką komiksową, którą szkoda byłoby pominąć. Osobom nie zaznajomionym z „typowym amerykańskim komiksem lat osiemdziesiątych” może być trudno – ale dla doświadczonych wyjadaczy to jest jednak rarytas. Chcę więcej.
Tytuł: Jamie Delano. Hellblazer. Tom 1
Scenariusz: Jamie Delano, Rick Veitch
Rysunki: John Ridgway, Alfredo Alcala, Rick Veitch, Tom Mandrake, Richard Piers Rayner,
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Hellblazer 1-13, Swamp Thing 76-77
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Detective Comics
Data wydania: czerwiec 2021
Liczba stron: 424
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328149311
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz