Piekielne lata Todda McFarlane'a
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
McFarlane od zawsze wszędzie, gdzie się pojawiał, robił wielki szum. Kanadyjski rysownik wprowadził Spider-Mana w lata dziewięćdziesiąte – w trakcie owych „pajęczych lat” sprzedaż tego tytułu wzrosła kilkukrotnie. W sierpniu 1990 roku dostał własną serię zatytułowaną po prostu „Spider-Man”. Jej pierwszy odcinek, otwierający kilkuczęściowy „Torment”, sprzedał się w nakładzie dwóch i pół miliona egzemplarzy i symbolicznie rozpoczął w Marvelu ostatnią, szaloną i przeszarżowaną dekadę dwudziestego wieku. McFarlane bardzo poważnie naruszył wieloletnie status quo komiksów z człowiekiem-pająkiem, zburzył pomnik postawiony przez dwóch panów o tym samym imieniu i nazwisku – Johna Romitę Seniora i Juniora. Włodarze Marvela byli niezadowoleni – te wszystkie nienaturalne i urągające anatomii pozy przyjmowane przez Spider-Mana, sieci „spaghetti”, wychodzenie poza kadr, wielkie oczy na masce czy karykaturalne twarze były im solą w oku. A to był dopiero przedsmak tego, co Todd zaprezentował amerykańskim czytelnikom już dwa lata później. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Czara goryczy przelała się jesienią 1991 roku przy okazji szesnastego (charakterystycznie obróconego o dziewięćdziesiąt stopni w stylu naszego „Tytusa”) numeru „Spider-Mana”. Todd postanowił, że Juggernaut dostanie kosę w oko. Marvel powiedział, żeby wybił to sobie z głowy. Odcinek kończy się wymownym wpisem autora: „Dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy byli ze mną przez te kilka lat! Było szałowo!” – McFarlane odszedł nie tylko z Marvela, ale i z komiksu w ogóle. Nie mógł znieść tego, że dwa molochy (gigantyczny wówczas Marvel i o połowę mniejsze DC Comics) zawłaszczały całą pracę swych scenarzystów i rysowników, odbierały im prawa autorskie i poważnie ograniczały swobodę twórczą. Todd McFarlane potrzebował kontroli nad swą kreacją, chciał pełnej wolności, a i aspekt finansowy był nie bez znaczenia. Na początku 1992 roku wybuchła bomba – siedmiu najpopularniejszych rysowników Marvela rzuciło papiery i założyło własne wydawnictwo o nazwie Image. Stało się ono bardzo szybko trzecią siłą na rynku amerykańskim – i pozostaje na ostatnim miejscu podium do dziś.
Zasady były proste – każdy z siedmiu założycieli miał pełne prawa do wymyślonych przez siebie postaci, podczas gdy samo Image jako instytucja nie dostarczało i nie posiadało nic poza logo i potęgą marketingową. Żaden z członków nie mógł ingerować w prace kolegi i każdy zarabiał tylko na sprzedaży własnego tytułu. Ba, każdy z nich założył własny „imprint” w ramach Image, wydawnictwo-dziecko – tak, aby prawnie wszystko było jasne i klarowne. Rob Liefeld, koleś, którego pierwszy odcinek „X-Force” przebił sprzedażowo nawet „Spider-Mana” McFarlane’a, wystartował z serią „Youngblood” wydawaną w ramach własnego Extreme Studios. Drugi był nasz Todd i jego „Spawn” (bo w końcu to o nim jest ten artykuł) należący do McFarlane Productions. Mark Silvestri założył Top Cow, które wydawało „Cyber Force”, a Erik Larsen Highbrow Entertainment wydające słynnego i obecnego do dziś „Savage Dragona”. Był też Joe Valentino – jego Shadowline dostarczyło „Shadowhawka” – no i oczywiście legendarny Jim Lee z najsłynniejszym chyba imprintem o nazwie Wildstorm (Lee pisał i rysował „Wild C.A.T.S.”). Ostatnim twórcą był Whilce Portacio, ale ten akurat nie dorobił się własnej minifirmy i szybko odszedł z powodów osobistych – jego „Wetworks” ukazywało się w ramach Wildstormu Lee. Do dzisiaj przetrwały tylko dwa tytuły – „Spawn” z ponad trzystu pięćdziesięcioma zeszytami i „Savage Dragon”, który ma mniej więcej o sto mniej. Ten drugi tytuł stanowi przypadek szczególny i niespotykany na skalę światową. Każdy odcinek od początku do końca napisał i narysował jeden twórca – Erik Larsen. Szkoda, że „Savage Dragon” nigdy nie trafił do Polski. Trafił za to „Spawn” – zajmijmy się może w końcu tym właśnie tytułem.
TM-Semic wydawało „Spawna” od początku roku 1997 do kwietnia 2001 – wyszły dwadzieścia cztery podwójne zeszyty zawierające oryginalne numery od 1 do 49 bez odcinka numer 10. Wszystkie wydawane były w USA od maja 1992 do maja 1996 roku – był to okres największej popularności tego tytułu i największej prosperity McFarlane Productions. Gdy TM-Semic ostatecznie upadło, trzeba było poczekać do grudnia 2003 – niezapomniana Mandragora kontynuowała „Spawna” od numeru pięćdziesiątego, ale już w zeszytach pojedynczych. „Spawn” zakończył swój żywot w Polsce trzy lata później – w grudniu 2006 roku wyszedł ostatni odcinek (sześćdziesiąty ósmy w USA, wydany w styczniu 1998 roku). I tyle, więcej „Spawna” w Polsce nie było, jeśli nie liczyć crossovera z Batmanem.
Todd McFarlane wymyślił tę postać już w wieku szesnastu lat. Fanom powtarzał zawsze, że inspiracją była jego ówczesna dziewczyna (!), obecnie żona – Wanda (o swojsko brzmiącym nazwisku – Kołomyjec). Dziewczyna?! No tak, a właściwie wielka miłość do niej. Spawn jest bowiem bohaterem powracającym do świata żywych po śmierci nie z powodu planowanej zemsty, lecz z powodu miłości. Spawn szesnastoletniego Todda był kosmitą, a cała estetyka ciążyła mocno ku „Star Wars” – była w końcu druga połowa 1977 roku, czego się spodziewaliście? Todd schował swego Spawna głęboko do szuflady, ale zawsze marzył, że będzie to bohater, który przeżyje swego stwórcę, tak jak Superman przeżył Siegela i Schustera. Na początku 2024 roku wyszedł „Spawn” #350 – i Todd jest przekonany, że wyjdzie kiedyś siedemsetny, ale już go wtedy nie będzie wśród żywych. Sam autor powtarza, że wie dokładnie, jak zakończy się seria, nie wie tylko kiedy. I nie chce jeszcze pisać tego odcinka, bo oznaczałoby to koniec drogi twórczej, którą podąża już ponad trzy dekady – pomysł ten będzie musiał trafić chyba do jakiegoś testamentu, innego wyjścia nie ma.
Kim jest Spawn? Al Simmons był żołnierzem, a potem najemnikiem – członkiem tajnej i nie do końca legalnej komórki CIA o nazwie „U.S. Security Group”. Zabójstwa na zlecenie, ekstremalnie trudne misje na całym świecie i narastający konflikt z przełożonym – potężnym i wpływowym Jasonem Wynnem. Wynn w końcu nie wytrzymuje – w 1987 roku zleca zabójstwo Simmonsa podczas misji w Botswanie. Simmons trafia na dno Piekieł, gdzie zawiera pakt z „Władcą Ósmego Kręgu”, demonem Malebolgią. W zamian za umożliwienie zobaczenia swej ukochanej żony Wandy po raz ostatni (rozumiecie – nie powrót na stałe, zemsta na Wynnie czy jakieś bogactwa), Simmons zgadza się zostać „Hellspawnem”, czyli oficerem Malebolgii, który wysłany do świata żywych ma przetestować swe potężne, choć ograniczone moce. Simmons jest idealnym kandydatem – jako były żołnierz umie wykonywać rozkazy, walczyć i jest bezwzględnym egzekutorem. Ciało Simmonsa spoczywa oczywiście w grobie, a sam Hellspawn (nazywany po prostu „Spawnem”) zbudowany jest całkowicie z tak zwanej „nekroplazmy”. Piekielna substancja gwarantuje mu wielkie i często absurdalne moce – latanie, telekinezę, zmiennokształtność, superszybkość, emisję zabójczej energii, nadludzką wytrzymałość, błyskawiczną regenerację, a nawet – uwaga – możliwość odkształcania rzeczywistości, przekształcania swego ciała w dowolny rodzaj broni, jak również sterowanie zwierzętami. Nekroplazmę, tworzącą ciało Spawna, ogranicza jego kostium – maska, gigantyczna peleryna i kołnierz, mnóstwo ćwieków, łańcuchów, kieszonek – mamy lata dziewięćdziesiąte, tak się wtedy ubierali herosi! Kostium sam jest żywym, symbiotycznym tworem (tak jak u Venoma) zespolonym z ośrodkiem nerwowym Spawna. Zasoby nekroplazmatycznej energii są ograniczone – zagadkowy licznik pojawiający się od czasu do czasu na stronie odlicza do zera. Po wyczerpaniu zasobów nekroplazmy każdy Hellspawn musi wrócić do Piekła.
Spawn ma cechy wielu ówczesnych antybohaterów komiksowych. Tak jak Punisher, który w tym okresie był u szczytu popularności, działa poza systemem i nie boi się ubrudzić sobie rąk. Przypomina również inne topowe wówczas postacie Marvela – Ghost Ridera, Deadpoola, Venoma, a nawet nieco mniej znanego Prowlera z „The Amazing Spider-Man” (który w zasadzie sam był inspirowany nieco tym starym „prywatnym” Spawnem z roku 1977, leżącym na dnie szuflady w biurku McFarlane’a). Jednak same początki egzystencji naszego bohatera po powrocie na Ziemię dalekie są od jakiejkolwiek superbohaterszczyzny. Spawn musi ustalić, gdzie jest, kim jest, co się w ogóle stało i co dalej począć. Malebolgia przywrócił go bowiem do życia pięć lat po śmierci i zaserwował mu niemal całkowitą amnezję. „To śmieszne, jak bycie żywym trupem może skomplikować ci życie” – mówi Spawn i odtwarza swą przeszłość ze znajdowanych co chwila kawałków układanki.
Pierwsze odcinki „Spawna” były absolutnymi hitami i szaleństwem sprzedażowym. Przyczynił się do tego również dziwaczny trend spekulacyjny na rynku – fani kupowali po kilka, kilkanaście zeszytów naiwnie wierząc, że kiedyś po latach uzyskają jakąś stopę zwrotu ze sprzedaży komiksu wydanego w rekordowej liczbie egzemplarzy (pierwszy „Spawn” osiągnął największy wynik w historii komiksu niezależnego – 1,7 miliona zeszytów). Bańka pękła w drugiej połowie dekady, o czym jeszcze wspomnę, ale w 1992 roku to była prawdziwa komiksowa kura znosząca złote jajka. Pierwsze siedem zeszytów napisał i narysował sam McFarlane, w swoim charakterystycznym, rozbuchanym, przeładowanym tekstową narracją stylu – Spawn dowiaduje się, że jego żona wyszła po raz drugi za mąż, a jej wybrankiem jest ich wspólny przyjaciel, Terry Fitzgerald. Ba, mają nawet córkę, półtoraroczną Cyan. W Nowym Jorku pojawia się przerażający clown, który potem okaże się wysłannikiem samego Malebolgii – demonem Violatorem, mającym za zadanie odpowiednio nakierowywać zagubionego Spawna. Poznajemy też dwóch detektywów – Sam Burke i Twitch Williams to jedne z najbardziej charakterystycznych postaci uniwersum. To oni muszą rozwikłać zagadkę brutalnych morderstw członków mafijnych rodzin – wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. A sam Spawn staje się czymś w rodzaju „boogeymana”, miejską legendą, stałym bywalcem „Rat City”, czyli slumsów zasiedlonych przez całe rzesze bezdomnych. Kamieniem milowym kariery naszego bohatera staje się sprawa pedofila i mordercy dzieci – niejakiego Billy’ego Kincaida. Spawn robi z nim porządek – skoro policja, sądy i system nie potrafią, to ktoś musi.
„Nikt nie powiedział, że bycie martwym będzie łatwe, Al!” – Spawn dobrze wie, co to oznacza. Todd McFarlane zgotował mu dosłownie piekło na Ziemi, a sam Nowy Jork zaczynał przypominać groteskową, przerażającą krainę koszmarów. „Herosi! Demony! Klauny! Nie wiem, co się dzieje z tym przeklętym miastem, ale lepiej niech się trzyma z dala ode mnie!” – krzyczy don mafii, Antonio Twistelli i poszukuje „zaułkowego pasożyta”, jak ochrzciły Spawna media. McFarlane’owi zarzucano brak umiejętności pisania scenariuszy – aby zatem podnieść jakość serii, do odcinków 8-11 zatrudnił czterech słynnych tekściarzy, zajmując się tylko rysunkiem. Alan Moore, Neil Gaiman, Dave Sim i Frank Miller dostali czeki na sto czy dwieście tysięcy dolarów i napisali po jednym odcinku – w przypadku Moore’a i Millera wszystko poszło ok, ale przy Gaimanie i Simie warto się na chwilę zatrzymać.
Gaiman rozszerzył nieco świat przedstawiony – wymyślił takie postacie, jak anielicę o imieniu Angela (!), byłego Hellspawna ukrywającego się wśród bezdomnych o imieniu Cogliostro i tak zwanego „średniowiecznego Spawna” walczącego osiemset lat temu z Angelą właśnie. Bardzo fajnie się to wszystko zaczęło powiększać – niestety po kilku latach Gaiman i McFarlane weszli na drogę sądową w procesie o prawa do postaci. McFarlane zaprzeczył idei Image i rościł sobie prawa do całej trójki, tłumacząc to zapisami w kontrakcie, Gaiman z kolei chciał dodatkowe wynagrodzenie i stałe tantiemy. Ostatecznie „średniowieczny Spawn” i Cogliostro zostali w Image, ale Angela stała się własnością Gaimana, który od razu to spieniężył, sprzedając postać Marvelowi! Obecność Dave’a Sima z kolei była niezwykle symboliczna. Sim był autorem najdłużej wydawanego autorskiego komiksu niezależnego – jego „Cerebus the Aadvark”, ukazujący się od 1997 do 2004, liczył aż trzysta odcinków. „Spawn” pobił ten rekord w październiku 2019 roku, ale wtedy, w maju 1993 roku, nikt się nie mógł równać z „Cerebusem”. Dave Sim napisał najbardziej metatekstualny odcinek „Spawna” w historii – nasz bohater spotyka mnóstwo postaci z DC lub Marvela (oczywiście w zawoalowanej formie, żeby nie było) uwięzionych przez sztywne zasady panujące w branży. Ba, na okładce pojawia się sam Cerebus Sima! Ten odcinek został „wyklęty” w środowisku, nie można było włączyć go do żadnej kolekcji ani sprzedawać ponownie – to dlatego nie znajdziemy go również w edycji TM-Semic. Prawne batalie o kolejne prawa do postaci chyba w końcu przerosły nawet Todda.
Kolejne odcinki „Spawna” doprowadzają bohatera w końcu tam, gdzie jego miejsce. Uzupełniona pamięć, pogodzenie z losem, kurs na karierę antybohatera Nowego Jorku, kolejni wrogowie – Violator, nadludzie, mafia i organizacja Jasona Wynna. A Sam i Twitch wyrastają na najfajniejszych nowojorskich gliniarzy w historii komiksu. Kwestią czasu zatem był crossover „Spawna” z jakimś innym tytułem spoza Image – i wiadomo, że z DC, a nie Marvelem! W 1994 roku wychodzą dwa pojedyncze albumy, które ostatnio wznowił Egmont w jednym wydaniu. Image wydaje „Spawn/Batman” a DC Comics „Batman/Spawn”. Nie były to zbyt dobre komiksy – szczególnie ten od Image (ale za to jak narysowane!). W dwudziestym odcinku „Spawna” mamy rozbrajające nawiązanie. Któryś z bezdomnych kompanów Spawna ceruje mu twarz brudnym sznurowadłem – jeden z shurikenów Batmana przeciął ją idealnie na pół (to sznurowadło stanie się po czasie kolejnym symbolem). A Todd McFarlane podjął w końcu dość ważną decyzję – z powodu natłoku zadań i nowych perspektyw biznesowych postanowił od numeru szesnastego nie rysować już „Spawna” i zająć się – po krótkiej przerwie – tylko pisaniem scenariuszy i zarządzaniem swym nowym przedsięwzięciem – firmą produkującą zabawki (a dokładnie niezwykle popularne wtedy „action figures”) oparte na postaciach z uniwersum „Spawna”. McFarlane Toys istnieje zresztą do dziś – jest udanym i przynoszącym znaczne dochody projektem o zdecydowanie szerszej ofercie niż na początku.
Wspomnianą przerwę wypełnił sam Grant Morrison, który wymyślił zwariowaną, niezwykłą (jak to on) fabułę odcinków 16-18. Czego tu nie było – miasteczko zbudowane z „psychoplazmy”, czyli kolejnej piekielnej substancji kształtowanej myślą, postać „Anty-Spawna”, czyli niebiańskiego odpowiednika naszego bohatera, Jason Wynn z nadludzkimi mocami, nuklearne zagrożenie i magia. Rysuje znany nam dobrze Greg Capullo („Batman. Ostatni rycerz na Ziemi”), godny następca McFarlane’a, świetnie nawiązujący do jego stylu i ciągnący go w mniej „cartoonowe”, a bardziej mroczne rejony. Capullo narysował ostatecznie więcej odcinków niż sam McFarlane – w czasach, gdy Mandragora kończyła wydawanie „Spawna”, był on nadal głównym rysownikiem serii. Kolejne odcinki „Spawna” trzymają się raczej ustalonego schematu – wprowadzają nowe postacie, wątki i wydarzenia, ale wszystko kręci się wokół niejasnej roli głównego bohatera w nadchodzącym, nieuniknionym Armagedonie.
Seria „Spawn” jest oczywiście dzieckiem swoich czasów, mogła powstać tylko wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych. Przesadzone kostiumy, peleryny, groteskowa przemoc, ekstremalny seksapil, kosmiczne spluwy większe od tułowia, teatralne pozy i wielkie dwustronicowe kadry. Wszystkie komiksy Image były dokładnie takie, co było z kolei przedłużeniem marvelowskiej estetyki tych czasów – „Spider-Mana” McFarlane’a i potem Larsena, „X-Force” Liefelda, „X-Factor” Silvestriego czy „X-Men” Lee. „Spawn” fajnie łączy wszystkie te cechy dodatkowo z religijną (choć raczej scenograficzną niż ideową) mitologią. Niebo i Piekło Image są zaskakująco zbliżone do odpowiedników z DC Vertigo („Lucyfer” Mike’a Careya) – ale pozbawione jakiejkolwiek głębi filozoficznej i wypełnione w zamian szaloną estetyką. Każdy człowiek jest tu tylko małym, nic nieznaczącym pionkiem w rękach mocy przekraczających nasze zrozumienie. A Spawn rzuca wyzwanie im obu.
Jednym z najczęstszych (słusznych) zarzutów, z jakimi spotkał się McFarlane, jest przesada narracyjna. Todd zawsze był gadatliwym typem (obejrzyjcie dowolny wywiad), ale w „Spawnie” idzie na rekord. Wewnętrzne monologi postaci, gadulstwo trzecioosobowego narratora, całe ściany tekstu – to często nic nieznaczący, udający mrok i powagę, słowotok, którego redukcja o połowę przyniosłaby tylko korzyści. Sam McFarlane przyznawał się do swego rodzaju nadopiekuńczości – mocno ingerował w pracę scenarzystów i Grega Capullo, co – znów – było niejako zaprzeczeniem idei Image. Oceany tekstu były chyba ciągłym upewnianiem się, że każdy wie, o co chodzi i zna założenia świata, ale niestety nigdy nie wychodziło to serii na dobre. McFarlane lubi kręcić się w kółko – często zapowiada wielkie wydarzenia, do których nigdy nie dochodzi i nie jest w stanie zgrabnie i klarownie poprowadzić fabuły. Omawiany dziś komiks jest ekstremalnym przykładem „art driven comic”, czyli rzeczy, w której od fabuły ważniejszy jest rysunek. A ten, moi drodzy, jest wprost obłędny.
To, czego czepiali się włodarze Marvela w czasach „Spider-Mana”, tu wręcz eksploduje. Właściwie całkowicie brakuje standardowego kadrowania, wszystko przechodzi z panelu na panel, każda strona wygląda inaczej i bardzo (jak to podkreśla autor) „seksownie”. McFarlane (zresztą Capullo również) dopracowuje tu do ekstremum graficzną metodę „cross-hatching”, czyli niezwykle pieczołowite kreskowanie – jak u Berniego Wrightsona i Andreasa Martensa. Wygląda to niesamowicie, zarówno w przypadku scenografii, jak i samych postaci. A tych mamy naprawdę pod dostatkiem. Violator/Clown, czyli absurdalny demon; Sam i Twitch, gliniarze zmęczeni robotą, ale niepotrafiący bez niej żyć; Jason Wynn, makiaweliczny, wysoko postawiony łotr; Tony Twist, mafioso wzorowany na prawdziwym kanadyjskim hokeiście, który z tego powodu wytoczył kolejny pozew McFarlane’owi (!); Cogliostro, były Hellspawn; Angela i jej pobratymcy z Niebios; Tremor, Anty-Spawn, Chapel, Klątwa i wielu innych z Malebolgią na czele. Ogólnie zaszeregować można ich wszystkich do czterech kategorii – superseksowne babki, wielkie chłopy uzbrojone po zęby, chichoczące „freaki” i skryci w mroku oficjele/ultramafiosi.
Spawn jest anty(super)bohaterem walczącym ze złem nie tylko na Ziemi, ale i w zaświatach. Wiadomo – jest mafia, CIA, złe korporacje, mordercy, rząd i różnej maści zwyrole – ale w tle musi być coś większego, jakaś zdecydowanie większa próba sił. Ostateczne zło w postaci Malebolgii i jego piekielnych zastępów ściera się z ostatecznym dobrem, reprezentowanym przez Niebo. W świecie Spawna obie siły nie różnią się od siebie za bardzo – tak samo chcą zniewolić ludzkość i ukarać nieposłusznych. Ideą „Spawna” jest uwolnienie od obydwu potęg i uczynienie człowieka panem własnego losu, popełniającym błędy i uczącym się na nich. Przypomina to trochę „Niewidzialnych” Morrisona, choć – wiadomo – to nie ta głębia filozoficzna, nie ta intertekstualność.
Obecnie nie można już mówić o „Spawnie” jako tylko o serii komiksowej. Od roku 1997 jest to już całe uniwersum. W maju 1997 wystartował serial animowany „Spawn. The Animated Series”, w którym palce maczali twórcy starszego o pięć lat, kultowego „Batman. The Animated Series”. Wyszły trzy sezony po sześć odcinków, a serial, choć z popularnością „Batmana” nie mógł się mierzyć, okazał się całkiem udany. Co innego kinowa ekranizacja w reżyserii Marka A.Z. Dippé z Michaelem Jai White’em, która trafiła na wielki ekran w sierpniu tego samego roku. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że była to jedna z najgorszych adaptacji komiksu w historii i na tym poprzestanę. Nic nie ratuje tej produkcji, nic nie usprawiedliwia jej beznadziei. Rok 1997 jest uznawany za ten moment w historii amerykańskiego komiksu, w którym wspomniana już wielka bańka spekulacyjna pękła ostatecznie z wielkim hukiem. Todd McFarlane spadł na cztery łapy z powodu innych biznesów niż komiksowy. Jego McFarlane Toys dywersyfikowało ofertę, rozszerzając ją o figurki spoza branży komiksowej, czyli filmy akcji, horrory, a nawet… postacie ze świata sportu – hokej, amerykański futbol czy baseball. W latach dziewięćdziesiątych zaczynają wychodzić liczne spin-offy „Spawna” – „Violator”, „Angela”, „Curse of the Spawn”, „Spawn. Blood Feud”, a także „Sam & Twitch” i wiele innych. Spawn istnieje też w branży gier komputerowych – w 2019 roku pojawił się nawet jako zawodnik w „Mortal Kombat 11”.
„Spawn” liczy już ponad 350 odcinków i ma się dobrze. Ekspansja jest nadal planowana – może w końcu powstanie dobra ekranizacja (na przykład z Jamiem Foxxem w roli głównej, o którym wspomina co jakiś czas McFarlane). Może kiedyś wyjdą w Polsce edycje zbiorcze, choć to pomysł ryzykowny – przecież to aż 350 zeszytów. Dla porównania – 144 odcinki „Invincible” (od Image – notabene) wyszły w dwunastu tomach zbiorczych, tu musiałoby być z trzydzieści, a i tak na pewno nie wszystkie odcinki są godne uwagi. Piekielne lata Todda McFarlane’a ciągle trwają – polecam sprawdzić osobiście, jak to się wszystko zaczęło.
Tytuł: Spawn
Scenariusz: Todd McFarlane, Grant Morrison, Tom Orzechowski, Andy Grossberg, Alan Moore, Neil Gaiman, Dave Sim, Frank Miller
Rysunki: Todd McFarlane, Greg Capullo, Mark Silvestri, Tony Daniel
Tytuł oryginału: Spawn
Wydawnictwo polskie: TM-Semic, Mandragora
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania: maj 1992 – obecnie (ponad 350 odcinków)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz