Grzechy młodości
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Pod koniec ubiegłego roku Egmont sięgnął po klasykę chyba największego kalibru. „Przygody Tintina” Georgesa Prospera Remiego to komiksowe stare kino, archeologia, muzeum i podróż w czasie w jednym. 10 stycznia minęło dokładnie dziewięćdziesiąt pięć lat od debiutu postaci zabawnego belgijskiego reportera na łamach „Le Petit Vingtième”, młodzieżowego dodatku do gazety „Le Vingtième Siècle”. Przeczytajmy trzy pierwsze opowieści o jego przygodach.
Chyba każdy fan komiksu przynajmniej słyszał o Tintinie. Wymyślił go belgijski grafik, wspomniany Georges Prosper Remi, pseudonim „Hergé” – od zamienionych miejscami inicjałów swego pierwszego imienia i nazwiska. Właściciel prawicowej, katolickiej gazety „Le Vingtième Siècle” postanowił dołączać w czwartki specjalny dodatek dla młodzieży, którego redakcję powierzył właśnie Hergé’owi – dominować miały w nim obrazkowe historie „edukujące” w pewien sposób młodych odbiorców. Pojęcie „komiksu” nie było w 1929 roku sprecyzowane i jasno zdefiniowane, były to takie tam obrazki ze śmiesznymi gagami, bez trzymania się logiki czy sensu – zatem było to medium wdzięczne do tego celu. Tintin, dwudziestoletni (mniej więcej) młody mężczyzna i jego przezabawny pies Miluś (Milou) pojawiali się na łamach „Le Petit Vingtième” przez cały rok 1929 i początek 1930, aby doczekać się w końcu zbiorczego wydania pod tytułem „Tintin au pays des Soviets”, czyli „Tintin w kraju Sowietów”. Wydawnictwo Egmont zamieściło w pierwszym zbiorczym tomie „Przygód Tintina” tę właśnie opowieść oraz dwie kolejne, równie głośne co kontrowersyjne – „Tintin w Kongo” i „Tintin w Ameryce”. Tak, kontrowersyjne, ale – co niezwykle istotne – niekoniecznie reprezentatywne, jeśli chodzi o całość serii liczącej łącznie dwadzieścia cztery albumy.
Tintin jedzie na wschód, aby przybliżyć młodym belgijskim czytelnikom realia w dopiero co powstałym Związku Radzieckim. Agenci GPU, wysłani przez sowieckie władze w celu powstrzymania Tintina, nie mogą dopuścić, aby jego relacja ujrzała światło dzienne, a prawda o życiu w komunistycznym kraju wyszła na jaw. Tintin co chwila pojedynkuje się z podejrzanymi typkami, ląduje w więzieniu, potem ucieka i przygląda się niedoli mieszkańców Kraju Rad, później znowu walczy, ucieka, wpada w pułapki, aż w końcu bez żadnej wyraźnej puenty wraca do Belgii i witany jest na lotnisku przez rozemocjonowane tłumy. Hergé bardzo chciał potem wysłać Tintina na przeciwną stronę barykady, ale zrobił to dopiero w odcinku trzecim. Wcześniej jego przełożony zlecił mu napisanie zestawu historyjek o podróży nieustraszonego reportera do Konga Belgijskiego, będącego jeszcze dwadzieścia lat temu prywatną własnością króla Leopolda II i zaludnioną przez kilka milionów niewolników. „Tintin w Kongo” miał uzasadnić i nieco ocieplić wizerunek Belga-kolonisty, słynącego przecież z wyjątkowego okrucieństwa wobec podbitych obszarów. Tintin i Miluś motywują leniwych tubylców do pracy, polują na zwierzęta, odwiedzają misyjną szkołę i próbują odkryć tożsamość śledzącego ich podejrzanego typa. No a w trzeciej części trafiamy w końcu do Ameryki epoki Ala Capone. Tu również ma zadanie do wykonania – rozpracować chicagowską mafię i pomóc bezradnej amerykańskiej policji schwytać przestępców. I znowu mamy znany schemat – dziwne typki śledzą naszych bohaterów i zastawiają na nich pułapki, ci z nich uciekają, pokonują co chwila kolejnych mafiosów-kretynów, a nawet w międzyczasie rozprawiają się z niecnymi czerwonoskórymi dybiącymi nieustannie na życia białych ludzi.
Ja to wszystko piszę celowo z przekąsem. Znane są kontrowersje wokół komiksów z Tintinem, zwłaszcza te dotyczące właśnie trzech pierwszych albumów. Powszechnie przyjęło się mówić, że „Tintin” był narzędziem propagandy i trudno odmówić temu stwierdzeniu racji. Bolszewicy to bez wyjątku albo debile, albo zdecydowanie źli ludzie. Kongijczycy to śmierdzący lenie, idioci mówiący tylko bezokolicznikami i patrzący maślanymi oczyma na białego pana. Taka bezosobowa, czarna masa pełna rąk i nóg, jaką widzieli Europejczycy w „Jądrze ciemności” Conrada, czyli bardzo ostrej rozprawie z belgijskim kolonializmem. Amerykanie to przestępcy, drapieżni kapitaliści i oszaleli konsumpcjoniści. A Indianie są jak jeden mąż wrogo nastawieni. Ba, warto zwrócić uwagę na samą postać Tintina, Europejczyka, Belga. Jest niby bez wad – człowiek o wielu talentach, niepokonany mistrz walki wręcz, spec od techniki i pojazdów wszelakich, strzelec wyborowy, genialny naukowiec, nadzwyczaj sprawny sportowiec, dobroczyńca, silny, mądry, nadzwyczaj inteligentny. Jednocześnie jest mało empatyczny (przynajmniej wobec afrykańskich tubylców), gruboskórny, zabija zwierzęta bez opamiętania, obdziera małpy ze skóry, traktuje innych z nieustającą wyższością. Tintin taki właśnie jest w pierwszych trzech albumach – ale przede wszystkim jest mało realny, bardzo papierowy i zdecydowanie umowny. Jak o rok starsza od Tintina Myszka Miki.
Czy zatem „Przygody Tintina” to głównie dziecko propagandy? Tak, ale nie do końca. Wielce krzywdzącym byłoby postrzeganie pierwszych opowieści o przygodach młodego reportera tylko przez ten pryzmat. Jest to głównie dziecko swoich czasów, panujących stereotypów, powierzchowności, młodości, braku doświadczenia i świadomości. Hergé nie robił gruntownego researchu, nie pojechał do Związku Radzieckiego, Konga czy Stanów Zjednoczonych. Miał ledwo dwadzieścia dwa lata, czytał to, co miał pod ręką albo to, co wskazywał mu przełożony, wyobrażał sobie sytuacje w opisywanych krajach tak, jak każdy inny Europejczyk pozbawiony szerokiej wiedzy. A w niektórych przypadkach wcale daleko nie odbiegał od prawdy – mimo wyraźnej przesady, wyolbrzymienia i karykatury bardzo celnie trafiał w Sowietów (głównie) czy Amerykanów (już mniej). Trudno jest zarzucać Hergé’owi złą wolę.
Żaden z trzech pierwszych albumów nie miał scenariusza, pisany był naprędce, na zasadzie cotygodniowej improwizacji. Wszystko to jest oczywiście jeszcze bardzo naiwne, tendencyjne, pozbawione realizmu i logiki, ale zaskakująco dobre, jeśli chodzi o typowo slapstickowe podejście. Kopniak w tyłek, bomba pod krzesłem, kolizja z pociągiem, ucieczka przed płonącym paliwem, przebieranki, bijatyki, upojenie niedźwiedzia, zapalone cygaro w pomieszczeniu pełnym dynamitu. Hergé siadał w weekend przed nadchodzącym czwartkiem i coś tam na szybko wymyślał. Rysował szybko i w charakterystyczny sposób. W pierwszym, czarnobiałym i nigdy niepokolorowanym odcinku widać, że jest początkującym rysownikiem. Szczątkowe tła, wielkie uproszczenia i spore niekonsekwencje graficzne stopniowo zanikają w kolejnych albumach. To wtedy właśnie Hergé wypracował swoją graficzną metodę, nazwaną potem „ligne claire”, czyli „czysta linia”. Wyraźne, mocne kontury, bez kreskowania, cieniowania i kontrastu. I nie była to tylko fantazja Hergé’a – tę metodę wymusiła również specyfika druku. Duże ilości tuszu nie drukowały się wtedy dobrze, rozmazywały się po arkuszu – stąd konieczność stosowania precyzyjnych, wyraźnych linii.
Autor nazywał trzy pierwsze odcinki „grzechami młodości”. Przerysowywał je też i korygował – na przykład „Tintin w Kongo” w wydaniu Egmontu jest już poprawiony i nie znajdziemy tam pewnych jeszcze bardziej kontrowersyjnych treści, które były w oryginale. W drugim tomie, wydanym – ciekawostka – jednocześnie z pierwszym, znajdziemy cztery kolejne przygody Tintina. I znów będziemy podróżować po całym świecie. No i czekają nas już wyraźnie lepsze odcinki.
Tytuł: Przygody Tintina. Tom 1
Scenariusz: Hergé
Rysunki: Hergé
Tłumaczenie: Daniel Wyszogrodzki
Tytuł oryginału: A
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Petit Vingtième
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 272
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 285
Wydanie: I
ISBN: 9788328170216
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz