czwartek, 10 sierpnia 2023

Dziwne fikcje. Słowem wstępu

New Weird - co to, dlaczego i po co?


Tekst powstał przy współpracy z portalem Esensja i został tam pierwotnie zamieszczony.


W 2006 roku wydawnictwo Mag zaprezentowało polskim czytelnikom „Wieki światła” Iana R. MacLeoda. Była to pierwsza powieść z cyklu „Uczta wyobraźni” – wydawanego do dziś, choć już nie z taką częstotliwością jak w pierwszych kilku latach. Mag wznawia co jakiś czas niektóre pozycje – rzeczone „Wieki światła” ukażą się ponownie już za trzy tygodnie. Start „Uczty wyobraźni” w połowie pierwszej dekady obecnego wieku był symptomatyczny – jego początek kojarzony jest bowiem w literaturze fantastycznej z ruchem „New Weird”. I to właśnie tego rodzaju fantastyka (choć nie tylko) zdominowała „Ucztę…” – taki oto znak czasów.

„New Weird” nie jest gatunkiem literatury fantastycznej. Jest raczej ruchem literackim istniejącym (albo raczej kształtującym się) już wcześniej, ale dopiero w 2002 roku użyto tego określenia po raz pierwszy. Zrobił to M. John Harrison we wstępie do nowelki „The Tain” autorstwa Chiny Mieville’a (w Polsce znajdziemy ją w znakomitym zbiorze „W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania” jako – przerażające – „Lustra”). Wydana dwa lata wcześniej powieść Mieville’a zatytułowana „Dworzec Perdido” uznana została post factum za „powieść założycielską nurtu”, a sam Mieville za jego głównego reprezentanta. Zaraz potem pojawili się kolejni – wspomniany Ian MacLeod, Stepan Chapman, Jeffrey Ford, Steph Swainston, Hal Duncan, Christopher Priest, K.J. Bishop, Catheryne M. Valente i przede wszystkim Jeff Vandermeer. Część z nich publikowała już wcześniej, część zaczynała dopiero na przełomie wieków – to jest baza początkowego okresu magowej „Uczty wyobraźni”, ale i poza tym cyklem możemy znaleźć tych autorów w Polsce (na przykład „Miasto szaleńców i świętych” Vandermeera i „Fizjonomikę” Forda, wydane w tym samym czasie przez Solaris, lub powieści Mieville’a, zmonopolizowanego przez „Zysk i S-ka”). Ba, nawet nasz Jacek Dukaj pisał „New Weird” – genialne „Inne Pieśni” napisane w czasie boomu tego ruchu to jego wręcz podręcznikowy przykład.


Za protoplastów tego rodzaju literatury uznać można Mervyna Peake’a, Michaela Moorcocka, Jacka Vance’a, Gene’a Wolfe’a, Michaela Swanwicka czy wspomnianego już M. Johna Harrisona (ale pewnie też i kilku innych). Wspomniani panowie pisali fantastykę dość mocno wychodzącą poza schematy i nie trzymającą się gatunkowych ram. Gdy na początku XXI wieku na raczkujących wtedy anglojęzycznych forach internetowych wybuchały co chwilę dyskusje o tym, czym właściwie „New Weird” jest, a czym nie jest (i czy w ogóle musi „jakoś” być) – jedna z autorek napisała, że jest to takie fantasy, jakie dominowałoby na świecie, gdyby to nie J.R.R. Tolkien, lecz Mervyn Peake był jego ojcem chrzestnym („Tytus Groan” Peake’a wydany został między „Hobbitem” a „Drużyną Pierścienia” – więc jak najbardziej mógłby nim być).



Co to w ogóle jest – „weird”? I dlaczego „new”? Słówko „weird”, według wykładni M. Johna Harrisona (co w sumie potwierdza też sama twórczość wymienianych autorów) więcej ma wspólnego z magazynem „Weird Tales” niż stricte z literaturą weird fiction. Magazyn ów ma już sto lat (jubileusz świętowano pod koniec zeszłego roku) i wydawany jest do dziś. „Weird Tales” to była głównie pulpa, prosta fantastyka naukowa, sword & sorcery (Robert E. Howard), a przede wszystkim groza (wspominany już Lovecraft) – mieszanka stylów i estetyk. „New Weird” było nurtem również mieszającym gatunki fantastyki, ale – po „nowemu” – podchodzącym do literatury dość postmodernistycznie i bardzo świadomie. Autorzy budowali światy oparte na dowolnych, ale spójnych założeniach, miksując science fiction, fantasy, horror, steampunk, urban fantasy i dorzucając często sporą dozę surrealizmu. „Nowe dziwne” miało odróżniać się od starego jeszcze jednym – jakością i wartością literacką, stanowiąc niejako pewne wyzwanie dla czytelników i dzieląc ich na tych szukających prostej rozrywki oraz tych szukających ambitnej literatury (taka chociażby dwuczęściowa „Księga wszystkich godzin” Hala Duncana robi to bezlitośnie). Jak się później okazało, etykietka „New Weird” pomogła tym powieściom również w sposób marketingowy – bo ukierunkowywała odbiorcę.



Ale pewien wspólny obszar „New Weird” i weird fiction istnieje – i jest on całkiem spory. Nie leży on jednak w pesymizmie, kosmicyzmie, antynatalizmie, mrocznym oświeceniu czy negowaniu ludzkiej podmiotowości. Poczucie nierealności otaczającego świata, jego ontologiczna niepewność i niejednoznaczność, symbolizm, pojawiający się często niewiarygodny (nawet piszący w trzeciej osobie!) narrator i ciągłe zmuszanie odbiorcy do czytania między wierszami – oto cechy wspólne. Nie spotkamy w „New Weird” grozy tak dosadnej jak w horrorze gatunkowym – raczej właśnie taką subtelną (co nie znaczy mniej oddziałującą) jak u Ligottiego, Slatsky’ego, Kiernan albo Guni, Kaina i Bielawskiego.

Nie ma już „New Weird” – meteor spadł, błysnął i spłonął. A może nadal jest? Może pewne zasady się przyjęły, są stosowane – tylko po tych kilkunastu (albo i kilkudziestu) latach nikt już tego tak nie nazywa? Wróćmy do tych lektur, przypomnijmy sobie, co w nich można było znaleźć. Zajrzyjmy też do protoplastów, starszych „dziwnych fikcji”, które utorowały miejsce nowym. Nie będzie po kolei, nie będzie regularnie – ale poopowiadamy sobie trochę. Pierwszy przystanek – Ambergris, „Miasto szaleńców i świętych”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz