Coś kontra nic
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Egmont wydał niedawno trzeci, zbiorczy tom „Lucyfera” autorstwa Mike’a Careya. Magiczna opowieść o Gwieździe Zarannej zmierza powoli ku końcowi. Ale tak naprawdę powoli – wszak mamy do czynienia z kolejnym „omnibusem”, albumem liczącym sobie siedemset stron wypełnionym po brzegi fantastyczną fikcją. Niełatwą w lekturze – zaznaczmy.
Cała seria o Lucyferze, autorstwa Mike’a Careya liczy sobie siedemdziesiąt pięć odcinków, podzielonych na trzy tomy o podobniej (mniej więcej) objętości. Tom drugi, zakończył się w sposób zapowiadający naprawdę emocjonujące wydarzenia. Lucyfer uratował duszę Elaine Belloc, wnuczki samego Boga i własnej bratanicy, puszczając z dymem Dworce Ciszy i miliardy ich mieszkańców. Postanowił też przepędzić ze swojego wszechświata wszystkie bóstwa, bożków i inne nadnaturalne istoty, aby raz na zawsze zapobiec powstawaniu tam jakichkolwiek kultów. Zapomniał niestety o matce Mazikeen, Lilith, władczyni istot pozostających w odwiecznym konflikcie zarówno z Niebem jak i Piekłem. W Piekle włada człowiek, niejaki Christopher Rudd, który zlikwidował miejsca wiecznych kaźni i chce humanizować demony. Ojciec Elaine, Archanioł Michał, postawił się w końcu własnemu ojcu i podobnie jak Lucyfer postanowił wyrwać się z kajdan narzuconego przez Boga determinizmu. Sam Stwórca z kolei opuścił Srebrne Miasto, porzucił Niebo i nikt nie wie, gdzie przebywa. Zagubione anioły przeczuwają, że teraz nad Niebem zawiśnie prawdziwe niebezpieczeństwo.
Trzeci tom zamyka tę całą epicką opowieść. Po odejściu Jahwe całemu istnieniu zagraża unicestwienie i to z bardzo prozaicznego, wręcz „fizycznego” powodu. Mike Carey robi jedno, bardzo proste i jakże fascynujące założenie – na początku było „Słowo”. Dokładnie tak! Gdy Boga zabrakło, jego Logos zaczyna blaknąć, moc spajająca całą rzeczywistość słabnie, a ona sama zaczyna się kruszyć. Wszyscy mieszkańcy, wszystkich miejsc we wszechświecie zaczynają doznawać dziwnej apatii, rośnie marazm, gasną uczucia, nadchodzi (dosłownie i w przenośni) Nicość. Świat się kończy, ale nikt się tym nie przejmuje. Dawne moce, od zawsze pragnące upadku świata stworzonego przez Jahwe zaczynają wyłaniać się z mroku. Lilith i jej oddziały szykują się do ataku na Srebrne Miasto i tylko sojusz Nieba i Piekła, wydarzenie bezprecedensowe na skalę wszechświata, może zapobiec nie tylko upadkowi Miasta, ale i anihilacji całej rzeczywistości.
Mike Carey docisnął gaz do dechy – bez wahania. „Lucyfer” od zawsze był przeładowany wątkami pobocznymi i mnóstwem postaci, które pojawiały się znikąd i tak samo donikąd odchodziły w najmniej spodziewanym momencie. Trzeci tom wzmaga tylko wrażenie narracyjnego nadmiaru i chaosu (stąd moja uwaga o niezbyt łatwej lekturze), który osoby trochę bardziej rozkojarzone lub o słabszej pamięci może zwyczajnie sfrustrować. Ale całość spina się naprawdę całkiem zgrabnie i sensownie, choć warto przypomnieć sobie dwa pierwsze tomy przed lekturą trzeciego. Wrażenie bałaganu potęgowane jest też przez konsekwentny brak spójności graficznej. Oczywiście najważniejszymi rysownikami „Lucyfera” są od samego początku Ryan Kelly i Peter Gross i to oni nadają ton i ustanawiają pewne standardy. Wraca też Dean Ormston ze swoim specyficznym, karykaturalnym stylem. Ale jest też sporo innych ilustratorów, bardzo odmiennych estetycznie – no i cóż, trzeba się po prostu przyzwyczaić.
Mike Carey opowiada w „Lucyferze” o ostatecznej wojnie w dziejach. Jest to starcie „czegoś z niczym”, pustki z istnieniem, bytu z niebytem. Jedynym słusznym postępowaniem w obliczu takiego konfliktu jest opowiedzenie się za „czymś”, nawet jeśli na skalę wszechświata „coś” jest mało znaczącym i mikroskopijnym pyłkiem. Wszystkie wydarzenia opisane w „Lucyferze” służą do fabularyzacji autorskich rozważań i przemyśleń o zasadności istnienia człowieka i jego miejscu oraz roli w świecie. Nie są to idee w żaden sposób przełomowe ani rewolucyjne – ale bardzo fajnie wpasowujące się w charakter całej serii. Serii, która wyrosła na „Sandmanie” Neila Gaimana, który filozofował o innych, choć tak samo bardzo humanistycznych, zagadnieniach.
Carey uczynił diabła głównym bohaterem swej historii. Wiecznego kłamcę, apologetę niczym nie skrępowanej wolności, istotę skupioną tylko na sobie i własnych przekonaniach i potrzebach. Autor żartował nawet, że jest to bohater, który spaliłby świat, gdyby tylko w taki sposób mógł podpalić papierosa. A potem pokazał jego ewolucję, wykładając tym samym własne poglądy na temat determinizmu, zagadnienia wolnej woli, roli religii w życiu pojedynczego człowieka a także całej cywilizacji oraz – co chyba najważniejsze – istoty poszukiwania własnej prawdy o świecie i wychodzenia spod wpływu autorytetów. Wszystko to ubrane zostało w fantastyczną, nawiązującą stylem do „Sandmana” ale równocześnie trzymającą się własnych zasad, fabułę. „Lucyfer” Mike’a Careya jest jednym z ciekawszych komiksów jakie ukazały się w Polsce w ciągu kilku ostatnich lat – polecam zdecydowanie i każdemu (ale dorosłemu).
Tytuł: Lucyfer. Tom 3
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly, P. Craig Russell, Marc Hempel, Ronald Wimberly, Colleen Doran, Michael William Kaluta, Dean Ormston, Zander Cannon, Jon J. Muth
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: Lucifer #50-75; Lucifer. Nirvana
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: luty 2022
Liczba stron: 696
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328150935
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz