niedziela, 23 stycznia 2022

John Constantine. Hellblazer. Tom 1. Znak cierpienia

Druga (trzecia?) szansa


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Pierwszy tom komiksu „John Constantine. Hellblazer” to już trzecia propozycja Egmontu z „Sandman Uniwersum” w ciągu kilku ostatnich tygodni. Po kontynuacjach „Ksiąg magii” i „Lucyfera” przyszła pora na otwarcie nowej serii, ale ze starym, dobrze znanym bohaterem.

Omawiany dziś album otwiera „The Sandman Universe Presents. Hellblazer” z grudnia 2019 roku. Komiks ten to typowy jednostrzałowiec o powiększonej objętości, wydany jako zapowiedź nadchodzącej serii. Jego zadaniem było tak naprawdę ponowne wprowadzenie Johna Constantine’a do świata DC istniejącego poza głównym nurtem – minęło już przecież ponad osiem lat od ostatniego, trzechsetnego odcinka „Hellblazera”, najdłuższej serii nie istniejącego już „DC Vertigo”. Uwaga: Constantine działał co prawda „pomiędzy” – ale była to raczej nieudana próba wciągnięcia go do superbohaterskiego mainstreamu DC, przy okazji restartu znanego jako „Ten New 52”. A teraz John wraca do (właściwej) gry w iście wybuchowym stylu – przybywa z świata rozrywanego na strzępy przez „ostateczną bitwę dobra i zła”. Sprowadza go stamtąd pewien tajemniczy, demoniczny mężczyzna, którego tożsamość poznajemy bardzo szybko i jest to dość zaskakujące doświadczenie. Constantine wychodzi z „Ravenscar”, słynnego szpitala psychiatrycznego, prosto na ulice przesiąkniętego magią i złem (jak zwykle) Londynu. Misja – „odnaleźć najlepszą wersję siebie” (cokolwiek to znaczy).


Osoby uważnie śledzące cała inicjatywę „Sandman Uniwersum” zauważą, że w tym albumie dochodzi do pierwszego (małego, ale zawsze) crossovera. Drugim odcinkiem jest bowiem czternasty zeszyt „Ksiąg magii” Kat Howard (niedawno omawiany drugi tom zakończył się na trzynastym) – to tutaj pojawił się John Constantine, zanim wystartowała jego własna seria. Odcinek ten kontynuuje zagadnienia zarówno komiksu Howard jak i wspomnianego wyżej odcinka wprowadzającego – jednym z największych zagrożeń z jakim przyjdzie się zmierzyć Constantine’owi w przyszłości (zresztą chyba nie tylko jemu, ale całemu Uniwersum Sandmana) może być bowiem (ale nie musi) Timothy Hunter, który obrał złą drogę. Bardzo fajny akcent – widać w końcu, że osoby stojące za „Sandman Uniwersum” mają jakiś spójny pomysł na ten nowo powstały komiksowy świat i tylko czekać, aż do „wspólnego pnia fabularnego” swoje trzy grosze dorzucą mieszkańcy „Śnienia”, „Lucyfer” i trochę zapomniana i odstawiona na bocznicę (ciekawe, czemu?) bohaterka „Domu szeptów”.

A kolejne sześć odcinków to już regularna seria, nosząca w tym uniwersum tytuł „John Constantine. Hellblazer”. I tu jest już bardzo typowo – mamy trzy krótkie historie z życia ulicznego maga, któremu przyjdzie się mierzyć z przerażającymi aniołami (demonami?) nawiedzającymi londyński park; przywitać swojego wielce oryginalnego naśladowcę, który kontynuował „pracę” Johna podczas jego nieobecności i odwiedzić nawiedzony szpital. Można powiedzieć, że te odcinki są bardzo „standardowe”, takie, do jakich nas przyzwyczaił pierwotny „Hellblazer” – ważne jest jednak to, że ciągle, gdzieś tam w szumie tła i z tyłu głowy, słyszymy cichy nakaz dotyczący „szukania najlepszej wersji siebie”. Będzie to zadanie niebezpieczne, ponieważ „w świecie Johna Constantine’a jedynym stałym elementem jest obłęd”, jak możemy przeczytać w komiksie. 


Scenarzysta, Simon Spurrier, który pisze już „Śnienie” dla „Sandman Uniwersum”, uczynił bowiem bohaterem przede wszystkim „Johna, zwykłego człowieka” a nie „Johna, egzorcystę/maga/okultystę” – tytuł komiksu, wzbogacony o imię i nazwisko, nie jest bowiem bez znaczenia. John Constantine dostał drugą szansę od losu i naprawdę widać, że tym razem nie chce jej zmarnować – choć jak wiemy, marnowanie szans jest jego hobby. To wewnętrzne dylematy i zmagania z samym sobą są tu na pierwszym planie – John jest nadal strasznym bucem i gnojkiem, ale teraz trochę bardziej umotywowanym. Spurrier oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zarysował szerszego kontekstu społeczno-obyczajowego – wspomniane „Śnienie” jest tego najlepszym przykładem. Nowa edycja „Hellblazera” jest pod tym względem bardzo bliska epoce Jamiego Delano (Egmont dopiero co wydał drugi zbiorczy tom runu tego scenarzysty) – Spurrier umiejętnie dostosował się do współczesnej sytuacji na świecie. Nie jest jednak tak wściekły i jednostronny jak Delano, choć również woli lewo niż prawo.

Graficznie jest bardzo dobrze. W pierwszym odcinku rysuje Marcio Takara – świetnie oddaje nadnaturalny charakter przygód Johna z jego niedawnego superbohaterskiego epizodu z czasów „The New 52” i jednocześnie nadaje pewien wizualny ton nowemu rozdziałowi. Aaron Campbell z kolei to styl starego, mrocznego „DC Vertigo” – jego prace są „brudne”, chropowate, niepokojące i sprawiają wrażenie (tylko na pierwszy rzut oka) nieco niechlujnych. Ale robią klimat – dokładnie taki jaki powinien mieć „Hellblazer”. Pewien dysonans wprowadza Tom Fowler (ale to zrozumiałe – w końcu to są „Księgi magii”, to do nich John się wprosił, a nie odwrotnie) i Mathias Bergara (z którym już Spurrier współpracował przy okazji średnio udanej „Cody”). Bergara tu jednak pasuje – ilustrowane przez niego odcinki mają zaskakująco komediowy wydźwięk, co jest dość ciekawą odmianą.

Simon Spurrier wyszedł z niebywale trudnego zadania obronną ręką. Jego „John Constantine. Hellblazer” to powrót do tradycji i estetyki „DC Vertigo” – udany i oldschoolowy. „Sandman Uniwersum” rozrasta się naprawdę obiecująco – w 2022 roku nastąpi jego dalsza ekspansja. Ja czekam i polecam spróbować.



Tytuł: John Constantine. Hellblazer. Znak cierpienia. Tom 1
Scenariusz: Simon Spurrier, Kat Howard
Rysunki: Marcio Takara, Aaron Campbell, Matias Bergara, Tom Fowler
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: Hellblazer. Vol 1. Marks of Woe
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: grudzień 2021
Liczba stron: 216
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328160682

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz