wtorek, 22 czerwca 2021

Antares

Leo do kwadratu


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Brazylijski twórca komiksów, noszący pseudonim „Leo”, zaprasza nas na trzecią wyprawę w kosmos. Po „Aldebaranie” i „Betelgezie” przyszedł czas na wizytę w układzie kolejnego gwiezdnego olbrzyma. „Nazwy planet należących do innych niż słoneczny systemów gwiezdnych są tworzone na bazie nazwy gwiazdy z dodatkiem liczby określającej pozycję planety w kolejności oddalenia od gwiazdy”. Czyli „Antares” ale tak naprawdę „Antares-5”. Kolonizujemy!?

Główną bohaterką „Antaresa” jest oczywiście nikt inny jak Kim Keller, znana z poprzednich komiksów. Jest teraz już dojrzałą kobietą, celebrytką, do której wzdychają mężczyźni na całym świecie a kobiety zazdroszczą urody i powabu. Gdy wróciła z Betelgezy na zniszczoną i zanieczyszczoną Ziemię nie miała szans na zapuszczenie korzeni. Podejrzana korporacja „Forward Enterprises” zaproponowała jej misję rozpoznawczą w kolejnym układzie planetarnego. Zwiadowcy, wysłani wcześniej na Antares-5, mają kłopoty. Odkryli na planecie coś bardzo złego, groźnego i – co najgorsze – niezrozumiałego. Korporacja postanawia ukryć niewygodne fakty i kontynuować projekt kolonizacji. Kim, zwiedziona obietnicami i okrągłymi zdaniami, zabiera na misję swoich towarzyszy z „Betelgezy” – Alexę, Marca i Mai Lin – i razem z nimi rusza ku kolejnej przygodzie. Dopiero po starcie nasze towarzystwo odkrywa, że „Forward Enterprises” to nie jest taka sobie korporacja jakich wiele. Jej przywódcami są niebezpieczni religijni fanatycy, opętani żądzą kontaktu z obcą cywilizacją. A planety krążące wokół Antares przywitają wyprawę oczywiście na swój własny, przerażający sposób.


Leo to Leo – przy okazji „Antaresa” jest to Leo do kwadratu. Brazylijczyk przetwarza znowu te same motywy, którymi zajmował się w poprzednich komiksach i nawet nie udaje, że chodzi mu tym razem o coś więcej. Kim Keller i jej kompania znowu wplątują się w skrajnie niebezpieczną awanturę w dżungli na obcej planecie. Wokół rozszalała fauna i flora – obie wymyślone i narysowane z wielkim rozmachem i pietyzmem, choć (w przypadku fauny) zupełnie irracjonalnie, jeśli chodzi o jakiekolwiek zasady ewolucji, ergonomii i adaptacji do warunków życia. Stwory miały być fikuśne, wymyślne, straszne i zaskakujące – i takie są. Gdyby Leo narysował Bukę z „Muminków” to bym się nie zdziwił, choć uzasadnienia biologicznego ta istota na Antaresie-5 by nie znalazła. W taką skrajnie obcą dzicz wpadają ludzie – płytcy, małostkowi, fanatyczni, strzelający gdzie popadnie, krótkowzroczni i myślący głównie o seksie nawet w obliczu największego zagrożenia.

Tym razem Leo szczególnie mocno piętnuje fanatyzm religijny. Kosmiczna konkwista „Forward Enterprises” zarządzana jest przez szaleńców, którzy włażą z buciorami tam, gdzie ich nikt nie potrzebuje. Brazylijski twórca opisuje całkowicie patriarchalny, katolicki taliban XXII wieku, który każe kobietom golić głowy i ubierać się w wielkie, workowate stroje, aby broń Boże nie sprowokować swą seksualnością niewinnych mężczyzn. Szariat sekty funkcjonującej w ramach „Forward Enterprises” jest jednak tak stereotypowy, komiczny i prosty, że aż prostacki – duchowy przywódca tej całej szajki, niejaki Jedediach Thornton, to całkowicie papierowa postać ulepiona z najtańszych klisz kulturowych. 


Po drugiej stronie barykady autor stawia garstkę bohaterów pozytywnych. Najsilniejsze są oczywiście niewiasty, bo w „komiksach brakuje silnych kobiet”, jak podkreśla Leo w wywiadach. I znowu jest to samo co we wszystkich jego poprzednich komiksach. Wszyscy kochają się w Kim Keller – mężczyźni marzą o wytapetowaniu jej zdjęciami swoich małych kabin, odprowadzają ją rozmarzonym wzrokiem, gdy wychodzi na korytarz (jest nawet jeden kadr, taki narysowany zupełnie od czapy i bez związku z niczym, który dokładnie ilustruje tę sytuację – Kim wychodzi z pokoju i wszystkim kapie ślina), nagie piersi wyskakują znienacka w najmniej spodziewanym momencie, a nasza bohaterka jest nieodmiennie „piękna”, „ładnie pachnie o poranku” i „kochamy ją do szaleństwa”. Leo przekroczył w „Antaresie” wszelkie granice zdrowego rozsądku – szajba, jaka odbija wszystkim (kobietom też, choć się nie przyznają) na punkcie Kim Keller, jest wręcz epicka. A sama Kim to ideał tak idealny, że znowu – niezamierzenie komiczny. Ale to Leo – bierzemy jego fiksacje z dobrodziejstwem inwentarza i tyle.


Rysuje… Leo. Tak samo jak wcześniej, czyli znakomicie radzi sobie ze scenografią, technologią, przyrodą, ale nie umie rysować ludzi. Wszyscy wyglądają jak rodzeństwo i mają bardzo ograniczoną mimikę oraz zestaw ruchów. Ja wiem, Steve Dillon też rysuje twarze jak spod sztancy, ale u Leo rzuca się to w oczy o wiele bardziej. To takie trochę manekiny ustawiane w odpowiednich pozach.

Mogłoby się wydawać, że nie polecam „Antares”. Ale to nie tak. Leo jest jaki jest – rozgorączkowany, trochę infantylny, kompletnie nie rozumiejący (albo nie umiejący przekazać) złożoności ludzkiej psychiki, idący na zbyt duże uproszczenia i naiwnie wierzący, że to wystarczy. Ale mimo tej całej prostolinijności i obezwładniającej momentami sztampy „Antares” czyta się naprawdę dobrze. Przymknij oko, nie czepiaj się, nie analizuj zbyt głęboko a bawić się będziesz przynajmniej dobrze.


Tytuł: Antares
Scenariusz: Leo
Rysunki: Leo
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Tytuł oryginału: Antares
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dargaud
Data wydania: maj 2021
Liczba stron: 320
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328158658

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz