niedziela, 18 maja 2025

Hellblazer. Paul Jenkins. Tom 2

Trochę na uboczu


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

No to mamy już ponad dwie trzecie całej serii „Hellblazera” w Polsce. A Paul Jenkins jest już szóstym scenarzystą, którego dorobek możemy przeczytać w całości. John Constantine nadal próbuje nas do siebie zniechęcić, ale u Jenkinsa jest chyba najmniej przekonujący. Czy to źle? Niekoniecznie.

Drugi i ostatni zbiorczy tom runu Jenkinsa to wielkie tomisko zawierające dwadzieścia jeden zeszytów „Hellblazera”, wydanych między grudniem 1996 a sierpniem 1998 roku. Pierwszy tom pokazał, że u Jenkinsa kończy się cynizm, a zaczyna mistycyzm – mniej było horroru i grozy, ale za to więcej wewnętrznych rozterek Constantine’a i czegoś w rodzaju urban fantasy, takiego z gaimanowskim zacięciem. No i magii, choć to dziwić nie powinno – wszak naszego bohatera zwykło się nazywać „ulicznym magiem”. W tomie drugim będzie podobnie – znajdziemy trzy kilkuczęściowe opowieści, sześć pojedynczych zwykłych zeszytów i jeden zdecydowanie niezwykły. I, jak już wspominałem przy okazji recenzji poprzedniego tomu, będzie bardzo angielsko, bardzo brytyjsko, bardzo wyspiarsko.


Album zaczyna się z grubej rury – „Dni wina i róż” są jednym z najmocniejszych punktów całego runu Jenkinsa, a dodatkowo rysowane są w dość oryginalnym stylu przez Charlesa Adlarda. Jenkins porusza tu bardzo trudny, wstrząsający temat i całkiem nieźle wpasowuje go w ogólne założenia całej swojej twórczości w ramach „Hellblazera”, czyli szeroko pojętego brytyjskiego folkloru. I choć mogłoby się to wydawać karkołomne, dokłada jeszcze co nieco z uniwersum „Potwora z Bagien”. Drugi odcinek o okaleczeniach bydła już nie jest tak dobry – w nim właśnie zaznacza się specyficzna cecha Johna Constantine’a ery Paula Jenkinsa, o której wspomnę niedługo. Inne pojedyncze odcinki omawianego dziś albumu nie wyróżniają się niczym szczególnym – oczywiście poza jednym, o którym opowiem na końcu.


Te kilkuczęściowe, czyli „Ostatni na placu boju”, „W górę schodami w dół” oraz „Jak igrać z ogniem”, są zdecydowanie lepsze. Pierwsza historia przywołuje mity arturiańskie w bardzo nowoczesnym i ciekawym wydaniu, druga konfrontuje Johna z odwiecznym wrogiem, a ostatnia chyba najdobitniej podsumowuje erę Jenkinsa. To właśnie ona, zamykająca omawiany dziś tom opowieść, jest najważniejsza – jasno definiuje postać Johna Constantina, zamyka niedokończone wątki i przygotowuje grunt dla następnych twórców. A co ze wspomnianym „niezwykłym” pojedynczym odcinkiem? Otóż w grudniu 1997 roku świętowano dziesięciolecie serii – odcinek sto dwudziesty jest jednym z najbardziej znanych i często omawianych zeszytów „Hellblazera” w historii. Czwarta ściana nie istnieje, a czytelnik dosłownie wchodzi do baru pełnego najróżniejszych postaci, które przewinęły się przez pierwszą dekadę trwania serii. Pojawiają się najróżniejsze „cameo” – jak chociażby twórca postaci Alan Moore czy Garth Ennis i sam Paul Jenkins. Bardzo fajny pomysł, świetne wykonanie.


Paul Jenkins nadal bardzo mocno korzysta z angielskich legend, podań i szeroko pojętego folkloru i to nie tylko w historii z Merlinem, Królem Arturem i resztą ekipy. Nigdy nie było tego tak dużo, podobnie jak całych ścian tekstu – wewnętrznych monologów Johna, którymi nieustannie bombarduje czytelnika. Często próbuje w nich przekonać, jakim to jest złym draniem, cynikiem i egoistą, ale niezbyt mu się to udaje. U Gartha Ennisa, a zwłaszcza u Briana Azzarello, był prawdziwym gnojem, nie musiał za dużo mówić, a i tak – czynem, gestem i spojrzeniem – budził niepokój i dziwną, niesprecyzowaną odrazę. Teraz jest raczej nieobecny, nie wywiera zbytnio wpływu na otoczenie, istnieje obok wydarzeń. Jest bardziej ich obserwatorem niż aktywnym uczestnikiem – to świat wokół niego zdaje się głównym „bohaterem”, a nie on. Bardzo istotne też jest to, że John nie jest sam – towarzyszy mu w każdym odcinku grupa, może nie przyjaciół, ale przynajmniej dobrych znajomych. I to jest kluczowa sprawa w kontekście zakończenia runu Jenkinsa i konsekwencji, jakie niosą ostatnie odcinki. A dodatkowo – obecność tych wszystkich postaci jeszcze bardziej osłabia pozycję już i tak wycofanego Johna.


Do odcinka 120 (oprócz wspomnianego, otwierającego album) rysuje Sean Phillips. Wtedy był jeszcze przed „Śpiochem” i całą masą innych kolaboracji z Edem Brubakerem. Jego charakterystyczny, lekko „poszarpany” styl zdradza jeszcze pewne niedociągnięcia, ale i tak świetnie pasuje do „Hellblazera”. Po jubileuszowym odcinku miejsce Phillipsa zajmuje Warren Pleece, naśladowca szukający własnego stylu. Nie znam innych prac Pleece’a, poza tymi z omawianego dziś albumu, i mi do tego niespieszno. Moim zdaniem ten grafik rysować nie potrafi. Oczywiście to może być celowy zabieg, taka graficzna licentia poetica, ale obcowanie z komiksem autorstwa Pleece’a było dla mnie momentami męką. A to on rysuje najważniejsze odcinki drugiego tomu.


Paul Jenkins opuścił serię po 128 odcinku. Zaraz potem powrócił na chwilę Garth Ennis z historią „Son of Man”, którą możemy przeczytać w trzecim zbiorczym tomie „Hellblazera” jego autorstwa. A potem przyszedł Warren Ellis, którego kontrowersyjne komiksy też już znamy. Co nam w takim razie pozostało? Mamy w sumie trzy opcje – dwa krótkie runy Denise Miny i Andy’ego Diggle’a (każdy z nich zmieściłby się w jednym albumie zbiorczym) oraz długi pięćdziesięcioodcinkowy run Petera Milligana, zamykający 300-odcinkową serię „Hellblazera”. Niniejszym proszę wydawnictwo Egmont o zachowanie chronologii i zostawienie Milligana na sam koniec. Nie ma czasu na wyjaśnienia, tak po prostu powinno być.


Tytuł: Hellblazer. Paul Jenkins. Tom 2
Scenariusz: Paul Jenkins
Rysunki: Sean Phillips, Warren Pleece, Paul Pope, Charles Adlard
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Tytuł oryginału: Hellblazer #108-128
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics, DC Vertigo
Data wydania: marzec 2025
Liczba stron: 512
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328162648

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz