niedziela, 5 sierpnia 2018

Sanatorium pod klepsydrą

U nas ciągle śpią. Pan nie wie?


Artykuł należy do serii "Nie długość się liczy" #5


Bruno Schulz w opowiadaniu „Genialna epoka” pisał tak:
„Zwykle fakty uszeregowane są w czasie, nanizane na jego ciąg jak na nitkę. Tam mają one swoje antecedensy i swoje konsekwencje, które tłoczą się ciasno, następują sobie na pięty bez przerwy i bez luki. Ma to swoje znaczenie i dla narracji, której duszą jest ciągłość i sukcesja. Cóż jednak zrobić ze zdarzeniami, które nie mają swego własnego miejsca w czasie, ze zdarzeniami, które przyszły za późno, gdy już cały czas był rozdany, rozdzielony, rozebrany, i teraz zostały niejako na lodzie, nie zaszeregowane, zawieszone w powietrzu, bezdomne i błędne?
(…)
Czy czytelnik słyszał coś o równoległych pasmach czasu w czasie dwutorowym? Tak, istnieją takie boczne odnogi czasu, trochę nielegalne co prawda i problematyczne, ale gdy się wiezie taką kontrabandę jak my, takie nadliczbowe zdarzenie nie do zaszeregowania — nie można być zanadto wybrednym. Spróbujmy tedy odgałęzić w którymś punkcie historii taką boczną odnogę, ślepy tor, ażeby zepchnąć nań te nielegalne dzieje. Tylko bez obawy. Stanie się to niepostrzeżenie, czytelnik nie dozna żadnego wstrząsu. Kto wie — może, gdy o tym mówimy, już nieczysta manipulacja jest poza nami i jedziemy już ślepym torem”.

Dosztukowane, prowizoryczne odnogi czasu; rupieciarnie-magazyny niedoskonałych prób urzeczywistnienia zapisów nieistniejącej Księgi; przestrzenie na tworzenie mitów o swoim dzieciństwie, które nigdy się nie zakończyło i o ojcu - demiurgu ułomnym; tory bez peronów zbudowane z czasu „do cna zużytego, znoszonego przez ludzi, przetartego i dziurawego w wielu miejscach, przeźroczystego jak sito”; bufory na rozbuchaną ponad miarę potencję twórczą Schulza-artysty. Eksploracja tych obszarów jest jednym z najważniejszych motywów całej twórczości autora „Sklepów cynamonowych”. Po co Schulz tam się zapuszczał? Czego tam szukał?


Pewne podpowiedzi dał już sam autor w swoim eseju „Mityzacja rzeczywistości”. Pisze tam o tym, że „Istotą rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. Każdy fragment rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym. Stare kosmogonie wyrażały to sentencją, że na początku było słowo. Nienazwane nie istnieje dla nas. Nazwać coś – znaczy włączyć to w jakiś sens uniwersalny”. A potem, że „Duch ludzki niestrudzony jest w glosowaniu życia przy pomocy mitów, w usensowianiu rzeczywistości.” Wszystko, czego doświadczamy i próbujemy opisać robimy za pomocą języka, który jest pochodną Słowa pierwotnego – słowa, które nie było znakiem, ale mitem, historią, sensem.

Wszystkie próby katalogowania i porządkowania świata za pomocą zwykłego, potocznego języka i jednowymiarowego podejścia do zagadnienia czasu kończą się tym, że powstaje opisowa tandeta. Człowiek-Linneusz rzeczywistości jest partaczem. Z pomocą przychodzi mit. Jako rodzaj historii uniwersalnej, wypowiadanej raczej intuicyjnie i podświadomie niż werbalnie, istniejący w każdej kulturze i pod każdą szerokością geograficzną od zarania dziejów, jest najlepszym sposobem na opis świata, czyli nadanie mu sensu i znaczenia. Jest sposobem wiodącym choć trochę w kierunku niedoścignionego sensu pierwotnego, którego i tak nikt nigdy nie będzie w stanie wyartykułować. Jest więc też sposobem odpowiedniego kiełznania rzeczywistości, która rozbuchana ponad miarę jawi się jako chaotyczna, przytłaczająca i pozbawiona sensu. 

Schulz wybiera poezję do swoich celów, to ją zaprzęga do pościgu za Prasensem zapisanym w nieistniejącej, lecz przecież cały czas przywoływanej Księdze (Księdze Życia, Wszechświata, Ducha, „ja”). W takim pościgu, w takiej gonitwie przez czasy „poboczne” i historie potencjalne, wyrosłe na mitycznym podejściu do tego co nas otacza, stykamy się z rzeczywistością wybujałą i nadmiarową, niekonieczną, lecz prawdopodobną, odrealnioną, lecz prawdziwą, dziwną, lecz ziszczalną. W tej mistycznej podróży zapominamy i przypominamy sobie zdarzenia, które zaszły lub zajść mogły, ewokujemy magiczny świat dzieciństwa, tworzymy czasy nowe – zapętlone, prawdopodobne i nielegalne. W takim właśnie biegu spotykamy Józefa, bohatera opowiadania „Sanatorium pod klepsydrą”.


Opowiadanie „Sanatorium pod klepsydrą”, ze zbioru o tej samej nazwie, czytane w oderwaniu od pozostałej twórczości autora, sprawdza się chyba najlepiej wśród wszystkich jego tekstów jako osobna fabuła. Najbardziej samodzielna, najmniej potrzebująca dodatkowych protez zakotwiczonych w tekstach pozostałych. Józef podróżuje pociągiem do bliżej nieokreślonego sanatorium, gdzie przebywa jego stary, schorowany ojciec. Ośrodek położony jest gdzieś w dziwnej, onirycznie malowanej okolicy, gdzie pociąg zjeżdża na podejrzane odnogi torów i staje w szczerym polu. Gdy Józef dociera do Sanatorium, wita go cisza, wiatr wiejący po opustoszałych korytarzach oraz pielęgniarka prowadząca go do kierownika zakładu – doktora Gotarda. Doktor mówi Józefowi, że jego ojciec nadal tutaj żyje, w przeciwieństwie do miejsca, z którego trafił do Sanatorium. „Cały trick polega na tym, że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła”.

Józef zaczyna zdawać sobie powoli sprawę, że trafił do miejsca rządzonego nieznanymi mu prawami. Czas funkcjonuje w sposób niechronologiczny, gubią się jego całe przedziały, bohater budzi się nagle, wynurzając z niebytu tylko po to, aby uświadomić sobie, że traci kontrolę nad ciągłością swej egzystencji. Jest zmuszony z niej zrezygnować, przestać się rozliczać z każdej przeżytej chwili, przyjąć za fakt to, że może ową pozorną niedoskonałość metafizycznej klepsydry przekuć na swój oręż. Ukochany ojciec, Jakub, półbóg w postaci kupca bławatnego rzucającego gromy-bele z materiałem na kłębiący się u podnóża góry-sklepu motłoch, ma być może szansę na ratunek. Żyje tu egzystencją półrzeczywistą, warunkową – istnieje w postaci surogatu życia. Podróż Józefa do Sanatorium to rozbełtanie rzeczywistości i historii, która raz już ukształtowana, dokonana i zestalona w niedoskonałej, uwierającej duszę formie, powraca poprzez słowo i opowieść do stanu półpłynnego, potencjalnego, kuszącego swą podatnością na kształtowanie. Narrator sam urasta w takim układzie do roli demiurga i przejmuje zapamiętaną z dzieciństwa rolę ojca. Staje się herezjarchą największej kacerskiej teorii w dziejach świata – tej opisanej w „Traktacie o manekinach” ze „Sklepów cynamonowych”. W tej sytuacji, w tej wymazanej z rejestrów wszechświata odnodze czasu ojciec Józefa może zostać uratowany. Czy tak się stanie? I czy tak naprawdę chodzi tu o ratunek dla ojca, czy może dla samego Józefa?

Scenografia tej niesamowitej opowieści przywodzi na myśl Franza Kafkę i jego tendencję do stawiania bohatera na scenie spowitej w mroku, nad którą powoli zapala się anemiczne światło. Schulz jednak, pomimo początkowego podobieństwa, różni się od Kafki diametralnie. Kafka odziera ze złudzeń, pozostawia swojego bohatera samotnego i pokonanego przez nieprzeniknioną rzeczywistość. Bohater ów, nie próbuje brać się z nią za bary i tak naprawdę skazuje sam siebie na śmierć – Kafka uświadamia człowiekowi jego egzystencjalną chorobę i stawia dość jednoznaczną diagnozę. Schulz natomiast pozwala swoim bohaterom na pojednanie z rzeczywistością. Pisze receptę, której wystawienia Kafka odmówił – tworzy program naprawczy rzeczywistości. Chce iść pod prąd ogólnemu przeświadczeniu, że to rzeczywistość i jej doświadczenie wymusza istnienie słowa. U niego jest odwrotnie – to słowo kreuje rzeczywistość, dodatkowe czasy, wymiary i przestrzenie. Jego twórczość to próba wpisania codzienności w jakiś większy, kosmiczny ład przy użyciu uniwersalnego języka mitu i poezji. Schulz zwyczajnie wybiera życie. Nawet jeśli jest ono tylko wieczną tułaczką po świecie zużytym i podupadłym, gdzie „wszystko jest zamurowane, zamknięte nad swoim sensem”, w poszukiwaniu powidoków wielkiej Księgi, której wersji jest tyle ilu nas wszystkich.

Kadr z filmu "Sanatorium pod klepsydrą", reż Wojciech Jerzy Has, 1973.

Przy okazji „Sanatorium pod klepsydrą” nie sposób nie wspomnieć o niesamowitej ekranizacji prozy Schulza z 1973 roku w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa. Film ten próbuje ująć całość filozofii Brunona Schulza, sięgając nie tylko do tytułowego opowiadania, lecz do wielu innych – zarówno ze „Sklepów cynamonowych” jak i „Sanatorium…”. To wspaniała, surrealistyczna wędrówka przez Schulzowe uniwersa, znakomicie oddająca ducha jego prozy oraz rzucająca pewien reżyserski cień interpretacyjny. Polecam jednak obejrzeć film dopiero po zaznajomieniu się z twórczością mistrza z Drohobycza – wyciąga się wtedy z tego filmu o wiele więcej.



Tytuł: Sanatorium pod klepsydrą
Autor: Bruno Schulz
Rok publikacji: 1937
Miejsce pierwszej publikacji: Zbiór "Sanatorium pod klepsydrą", wyd. Rój

2 komentarze:

  1. Marcin zastrzega, że nie jest profesjonalistą, i ma rację, bo pisze ciekawij. Polecam jego blog

    OdpowiedzUsuń
  2. Siemanko Wojtek, tak blog Marcina interesujący...

    A co do meritum, to chyba teraz zaczynam rozumieć o czym było "Sanatorium..." Będzie trzeba kiedyś jeszcze raz przeczytać z tą recenzją. A nawet film był.. nie wiedziałem.

    Grot

    OdpowiedzUsuń