sobota, 30 czerwca 2018

Osama

W poszukiwaniu Nangilimy

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Pierwsza powieść Laviego Tidhara na polskim rynku, „Osama”, jest książką-zagadką i swego rodzaju festiwalem interpretacyjnym. Pierwsze internetowe recenzje i opinie wiązały mocno „Osamę” z Philipem K. Dickiem i jego „Człowiekiem z wysokiego zamku”. Czy słusznie?

Oczywiście, wszak pulpowa powieść tajemniczego Mike’a Longshotta, którą czyta główny bohater „Osamy”, już od samego początku przywodzi na myśl słynną książkę w książce, jaką jest „Utyje szarańcza”. Ale to tylko jeden z wielu innych tropów, na które kieruje czytelnika autor. Fikcyjna trylogia o groźnym terroryście, niejakim Bin Ladenie, to w świecie „Osamy” jeden z wielu produktów francuskiego wydawnictwa „Medusa Press”. Książki te przedstawiają świat zupełnie inny niż ten, w którym przyszło żyć Joemu – głównemu bohaterowi powieści. Czyta on o straszliwych zamachach terrorystycznych, ludziach skaczących z płonących wieżowców lub grzebanych przez tony spadającego gruzu. Czyta po prostu o naszym świecie. Joe jest detektywem, który, jak to zwykle w tego rodzaju opowieściach bywa, przyjął zlecenie od tajemniczej, efemerycznej, na poły nierealnej kobiety, która pojawia się w jego biurze, wyłaniając się wprost z oparów papierosowego dymu. „Znajdź Mike’a Longshotta” – mówi dziewczyna i znika, zostawiając Joe z kartą kredytową, mającą pokryć wszelkie wydatki oraz z nieokreślonym wrażeniem, że coś jest nie tak z otaczającą go rzeczywistością.


Joe to stereotypowy, modelowy wręcz przykład noirowego bohatera ze wszystkimi charakterystycznymi cechami. Pali jak smok, pije whiskey na śniadanie, potrafi dać w mordę oraz przyjąć w mordę a dziewięćdziesiąt procent czasu spędza w barach i obskurnych knajpach. Gdyby ekranizowano „Osamę” w latach osiemdziesiątych, główną rolę dostałby zapewne Mickey Rourke. Joe jest magnesem na rzeczywistość, jej kondensatorem i centrum całego narracyjnego wszechświata. Wszystko to, co się wokół niego dzieje, dzieje się dla niego i przez niego, przy czym realność każdego elementu otaczającej go rzeczywistości może być stopniowalna – im bliżej Joego znajduje się dana rzecz, tym bardziej jest namacalna. Ta gradacja ontologicznej legitymacji elementów scenografii czyni z bohatera odpowiednik Józefa K. z „Zamku” Franza Kafki. Nad wyciętym z papieru, płaskim jak naleśnik bohaterem świeci reflektor, reszta stopniowo niknie w mroku. Wrażenie to potęgują opisy Tidhara, który nie wspomina po prostu mimochodem o mijanym właśnie człowieku, lecz pisze tak:

Na stojącej w trawie ławce siedział starszy mężczyzna. Powoli jadł kanapkę. Wyglądał na całkowicie pochłoniętego mozolną czynnością gryzienia i przeżuwania. Unosił bagietkę do ust, brał kęs, skubał brzegi bułki, by je wyrównać, po czym opuszczał rękę z powrotem na rozłożoną na kolanach białą serwetkę. Wtedy zaczynał pracować żuchwą. Robił to z niebywałym skupieniem, angażując wszystkie zęby. Dłonie tymczasem wciąż trzymały nadjedzoną bagietkę, a oczy wpatrywały się w pustkę. Siwe, krzaczaste brwi poruszały się w rytm ruchów żuchwy w górę i w dół. Wreszcie przełykał, czekał, pozwalał pokarmowi odbyć podróż, po czym ponownie unosił kanapkę i powtarzał proces od początku.


Świat urealnia się wokół postaci Joego, czyniąc go po prostu demiurgiem rzeczywistości. Tworzy on swoją własną narrację, siedzi cały czas w swoim kieszonkowym wszechświecie, którego elementy buduje, stosowaną już chociażby przez Davida Lyncha, „metodą Kaiser Soze”. To rzeczywistość bez wojen i terroryzmu, gdzie piekło walących się wież WTC istnieje tylko w powieściach Mike’a Longshotta. Joe zupełnie nieświadomie reżyseruje ten swój świat, prowadząc jednocześnie coraz szerzej zakrojone dochodzenie ontologiczne. Zmaga się też z podejrzanymi facetami w czerni, którzy nie chcą dopuścić do tego, aby śledztwo zakończyło się powodzeniem. Czytelnik szybko orientuje się, że to czego doświadcza Joe, jest po prostu sfabrykowane. Co nie znaczy jednak, że jest nierzeczywiste. Skąd taki pomysł, po co ten chwyt?

Gdy, przy porannym papierosie i kawie, czytamy w internecie o kolejnym zamachu w Damaszku lub o kolejnej przeładowanej barce z uchodźcami lądującej na dnie Morza Śródziemnego, zżymamy się oczywiście na to, co się dzieje. Ale potem zamieniamy kapcie na buty i pędzimy do garażu lub na autobus, bo praca na nas czekać nie będzie. Gdy oglądamy serial „Homeland” lub „24 godziny” czujemy praktycznie to samo. Nie dotknął nas terroryzm, nie musieliśmy wyczołgiwać się z gruzów z połamanymi nogami. Nie możemy tak naprawdę wczuć się w położenie ofiar i ich bliskich, choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali. Siłą rzeczy wszystkie doniesienia z drugiego końca świata o kolejnym samochodzie-pułapce stają się dla nas popkulturowym memem i produktem, choć w pełni zdajemy sobie sprawę z ich prawdziwości. Jesteśmy więc takimi samymi projektantami własnej rzeczywistości, jak Joe z powieści Tidhara. Negujemy okrucieństwo świata, wrzucając wszystko co złe, niewygodne i wytrącające nas ze strefy komfortu, w pewną interaktywną powieść telewizyjno-internetowo-gazetową. Tragedia osieroconego syryjskiego dziecka jest elementem statystyki, jedną z zielonych cyferek budujących nasz prawie-matrixowy prywatny mechanizm wyparć.


Ten popkulturowy, medialny matrix to oczywiście tylko przenośnia. Ale Tidhar ją urzeczywistnia, powołując do życia całe uniwersum, zbudowane tylko i wyłącznie mocą, chroniącego nasz komfort, eskapizmu. Eskapizmu łączonego, będącego wypadkową narracji nie tylko Joego, ale i wszystkich żyjących w naszej rzeczywistości ludzi. Jak mówią uczestnicy Osamaconu, popkulturowego konwentu miłośników książek o Osamie bin Ladenie: „Poza tym, te książki to świetna, eskapistyczna zabawa. Świadomość, że wszystkie te straszne rzeczy nigdy się nie wydarzyły, fakt, że po lekturze można odłożyć książkę, odetchnąć i wrócić do realnego życia. Świadomość, że to jedynie fikcja…”. Czy zatem świat, w którym żyje Joe jest idealny? Otóż nie. Podążający cały czas jego tropem agenci Komisji do spraw Stanu Zagrożenia (KSZ), którzy wyglądają i przemawiają zupełnie tak samo jak Agent Smith z „Matrixa” to swego rodzaju antywirusy chroniące integralność sfabrykowanej ułudy i uporczywie dążące do tego, aby Joe nie poznał prawdy o tym, czym tak naprawdę są powieści Longshotta. Do świata złudzeń przenika prawdziwa rzeczywistość w postaci „uchodźców”, czyli efemerycznych, zagubionych postaci, przybyszy z naszego świata, którzy szukają innego, lepszego. Agenci KSZ to system immunologiczny, który stawia jasną diagnozę – „uchodźców” nie powinno tu być. Ich obecność to inwazja wypartej przez nas rzeczywistości na tą fikcyjną, w której porządnie się otorbiliśmy. Zupełnie jak „inwazja” prawdziwych uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Iraku na zahipnotyzowaną dobrobytem Europę.

Bo konflikt „rzeczywistość” kontra „eskapistyczna, popkulturowa wydmuszka” to nie wszystko. Kluczem do pełnego zrozumienia przesłania autora jest pewna piękna, smutna i poruszająca książeczka, którą być może czytaliście w dzieciństwie – „Bracia Lwie Serce”. Astrid Lindgren napisała historię dwóch braci, trzynastoletniego Jonathana i jego nieuleczalnie chorego dziesięcioletniego brata Karola. Jonathan opowiada swojemu umierającemu bratu o magicznej krainie zwanej Nangijalą, gdzie spotkają się obaj po śmierci i będą żyli długo i szczęśliwie. Niestety, pewnego dnia wybucha pożar, w którym ginie Jonathan. Karol traci najbliższą osobę i pragnie dołączyć do brata. Wkrótce jego życzenie się spełnia, trafia do Nangijali, która nie okazuje się jednak tak idealna jak w bajaniach Jonathana. Istnieje w niej zło. Bracia toczą walkę z okrutnym władcą zaczarowanej krainy, która kończy się pyrrusowym zwycięstwem. Umierający ponownie Jonathan opowiada Karolowi o kolejnej krainie, do której można przejść z Nangijali po śmierci – Nangilimie. Bo to właśnie Nangilima jest według założeń w pełni wolna od zła i to ona jest miejscem eskapizmu ostatecznego.


Gdzie jest Nangilima? Może somewhere over the rainbow, jak śpiewa pewna osoba w bardzo twin peaksowym, całkowicie odrealnionym barze dla „uchodźców” w świecie Joe. Celem „uchodźców” jest Nangilima właśnie, co dosłownie mówi rozpływająca się we mgle zleceniodawczyni naszego detektywa. Szukają jej też agenci KSZ, coraz bardziej zdający sobie sprawę z podstawowego faktu – świat powieści „Osama” Laviego Tidhara, to wprawdzie kreacja eskapistyczna, ale niestety wielce niedoskonała. To po prostu Nangijala z powieści Astrid Lindgren. Traumy i tragedie są na zawsze wyryte w naszych umysłach i nie da się od nich całkowicie uciec. Musimy się pogodzić z tym faktem, ponieważ jest on nieodłącznym składnikiem naszej rzeczywistości i podstawą naszego istnienia. Nangilima to niedościgłe marzenie, ułuda, pewien wzorzec, do którego chcemy dążyć, ale nigdy go nie osiągniemy. W naszym zasięgu jest tylko Nangijala, to wszystko na co nas stać. I tak przekornie trochę napiszę – na szczęście.

„Osama” nie jest łatwą powieścią. To rzecz niejednoznaczna, która po jednokrotnym czytaniu wymyka się próbom jakichkolwiek prostych interpretacji. Prawdopodobnie jest tak, że nadinterpretowałem nieco, zbyt dużo dodałem od siebie. Może jest to interpretacja podszyta moim chciejstwem i uczuciem interpretacyjnego horror vacui, które pcha mnie do uporczywego uzupełniania wszelkich białych, nie skonkretyzowanych obszarów. A trochę ich jest w tej powieści. Czy to celowy zamiar, czy może niedopatrzenie pisarza? Nie dowiem się raczej.


Tytuł: Osama
Tytuł oryginalny: Osama
Autor: Lavie Tidhar
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Wydawca: Mag
Data wydania: sierpień 2013
Rok wydania oryginału: 2011
Liczba stron: 304
ISBN: 9788374803700

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz