Balsam długiego pożegnania jest zbiorem opowiadań, wydanym w 2006 roku. Zawiera on całość debiutanckiego zbioru Huberatha z 1996 roku, który nosił tytuł Ostatni, którzy wyszli z raju, opowiadanie z Drugiej podobizny w alabastrze oraz cztery teksty powstałe równolegle z powieściami Gniazdo światów i Miasta pod skałą. Zbiór trochę nierówny, z dwoma opowiadaniami genialnymi i kilkoma bardzo dobrymi. Ale mimo iż trzy-cztery teksty są zwyczajnie przeciętne, nie można jednak odmówić opowiadaniom Huberatha jednej rzeczy, niezmiernie ważnej w przypadku literatury – siły oddziaływania. Nawet te opowiadania, które stawiam w drugim szeregu działają po przeczytaniu niezwykle mocno na odbiorcę, nie wietrzeją z pamięci. Jeśli dołożymy do tego spójny, ideowy przekaz, silnie naznaczony przekonaniami autora, unikanie pójścia na kompromis z czytelnikiem i bardzo oryginalną, budzącą raczej skrajne reakcje, estetykę światów przedstawionych, otrzymujemy produkt, z którym zwyczajnie należy się zapoznać.
O czym zatem pisze Huberath? Pisze przede wszystkim o człowieku, jego losie oraz o tym, co tak naprawdę oznacza człowieczeństwo. Człowiek w opowiadaniach Huberatha jest istotą marną, więzioną przez swą niedoskonałość w pozie grzesznego cierpiętnika, istotą zagubioną w świecie doczesnym, który wydaje się być tylko pewnym etapem egzystencji i w końcu istotą z góry skazaną na porażkę podczas prób człowieczeństwa, którym poddawana jest przez otaczający ją świat. Te ludzkie przywary są immanentnymi cechami naszego gatunku, nieusuwalnymi z powodu przesadnego pokładania wiary w ludzki rozum przy jednoczesnym oddaleniu się od Boga. Podobnie jak w Drugiej podobiźnie w alabastrze, autor stawia człowiekowi bardzo wysokie wymagania i nie zostawia mu żadnej podpory, mogącej ułatwić ich spełnienie. W opowiadaniach z Balsamu… nie znajdujemy namacalnego dowodu na to, że taka podpora, czyli Byt Najwyższy istnieje, Bóg jest usunięty z światów Huberatha. Ale właśnie ta jego fabularna nieobecność, rysowana pośrednio poprzez wydarzenia opowiadań, paradoksalnie umacnia jego ontologiczną konieczność i zmusza do poszukiwań. W tym zbiorze opowiadań Huberath nie pisze jeszcze bezpośrednio o Bogu, na to przyjdzie czas w Gnieździe Światów i Miastach pod skałą. Jednak samouwięzienie i zakotwiczenie ludzi w świecie doczesnym, źle pojmowanym (bo po ludzku) człowieczeństwie, pysze i bucie, wydaje się nie do przezwyciężenia bez odwołania się do boskiej pomocy.
Na Ziemi raju nie będzie, nie ma co się łudzić. Nie da się go ustanowić prawem ludzkim, wiecznie zmiennym. „Wrócieeś Sneogg wiedziaam…” to jedno z dwóch opowiadań, które znajduję jako genialne. W świecie po nuklearnym holokauście, ludzie próbują sami zdefiniować to czym jest „człowieczeństwo”. Ustalają wysokość pewnej poprzeczki, która, jeśli nie zostanie przeskoczona za pomocą odpowiedniego ilorazu inteligencji, zasobu pojęciowego i stopnia cielesnego podobieństwa do rzeźby Dawida, ustanawia skoczka nie-człowiekiem, workiem na płyny ustrojowe i organy do przeszczepów. Tak stanowione prawa to fundamenty świata zdehumanizowanego, który prędzej czy później musi zacząć wić się w przedśmiertnych konwulsjach. Tytułowy bohater, którego imię jest zaskakująco podobne do pseudonimu pewnego polskiego pisarza science fiction, (starszego od Huberatha o kilkanaście lat, ale zaskakująco mocno, w mojej opinii, zbliżonego literacko), nie daje zgody na tak ustanowiony porządek świata. A finał jego buntu wyjątkowo mocno pogłębia tragizm tego huberathowego uniwersum. Miejsca, gdzie ludzie sami siebie więżą w swoim „humanistycznym” kłamstwie. Innym rodzajem więzienia, które człowiek sam sobie przygotowuje i do którego pośpiesznie się wprowadza, to niewola antropocentrycznego przekonania o wysokim znaczeniu ludzkiego życia w świecie przyrody. W kolejnym opowiadaniu, zatytułowanym Trzy kobiety Dona, które w tym zbiorze stawiam ex aequo na trzecim miejscu wraz z opowiadaniem tytułowym, przyroda czyni człowieka niczym więcej niż zlepkiem tkanek, nie znaczącym więcej niż gnijące, przewrócone drzewo. Jest to świat jak z Drogi McCarthy’ego, gdzie żużel zastąpiony został śniegiem i potwornym mrozem. I w tym umierającym świecie, resztki ludzkości giną z wyroku prawa naturalnego, wobec którego prawo ludzkie i humanistyczne wzorce nie znaczą zupełnie nic.
Na Ziemi raju nie będzie, może być za to piekło. W najdłuższym opowiadaniu w zbiorze, pod tytułem Ostatni, którzy wyszli z raju, twierdzenie to realizuje się niemal dosłownie. Huberath opowiada na nowo Księgę Rodzaju, mieszkańcy Ziemi okazują się potomkami mieszkańców odległej planety o nazwie Heddehen (Eden), którzy kiedyś wylądowali na Ziemi i dali początek naszej cywilizacji. Heddeni, którzy przybywają w XX wieku na Ziemię już masowo, są ostatnimi, którzy wyszli z raju i liczą na to, że Ziemia może być ich nowym domem. I co znajdują? Piekło stereotypów, uprzedzeń, rasizmu i ludzkiej podłości. Ziemianie wolą chwytać widły i pochodnie, niż próbować nawiązać porozumienie. Nasza planeta okazuje się siedliskiem ksenofobów z czerwonymi karkami, faszystów i niewolników swej małości. I to opowiadanie połączyłbym tematycznie z dwoma poprzednimi, oznaczając je etykietą „po naszej stronie”.
A co jest po stronie nie-naszej? Często w przypadku twórczości Huberatha, mówi się o pojęciu „fantastyki eschatologicznej”, skoncentrowanej na zagadnieniu śmierci oraz tego co jest dalej. Może to śmierć właśnie jest granicą, po przekroczeniu której czeka nas ukojenie? Dla Huberatha śmierć nie jest końcem drogi, jest tylko jedną z bramek, przez które przechodzimy i trafiamy do innego, niekoniecznie lepszego (w naszym rozumieniu) świata. Trafiamy do takiego na jaki zasługujemy.
Na Ziemi raju nie będzie, a jego odnalezienie po śmierci to rzecz praktycznie niemożliwa. W opowiadaniu, które mogłoby wyjść spod pióra Philipa K. Dicka (nawet nazwisko głównego bohatera kojarzy się z autorem Ubika), Huberath pokazuje kolejne więzienie. W świecie, który oprócz dickowskich tropów podsuwa nam też te, którymi podąża wspomniany już Adam Wiśniewski-Snerg w powieści Według łotra, mamy do czynienia z istotą, która tak naprawdę człowiekiem nie jest. Już nie jest. I ciężko dodać coś więcej, aby nie zepsuć końcowego wrażenia - zaznaczę może tylko, że kotwica, która trzyma bohatera w dramatycznej, ludzkiej pozie, funduje chyba największy horror spośród tych, które prezentuje nam autor. Taki, z którego nie ma ucieczki, bo wizja ekstremalnie materialistycznego wszechświata, gdzie nie ma miejsca na ludzką duszę, jest w światach Huberatha horrorem ostatecznym.
Samotny, smutny fotograf z kolejnego opowiadania, pod tytułem Kocia obecność, również zagląda na drugą stronę. Zostaje on przewodnikiem ludzkich dusz w czasach ostatecznych. Materializują się one ciałem z powrotem w naszym świecie, w dziwnym procesie odwróconego rozkładu. Zmartwychwstanie takie wydaje się być raczej karą niż nagrodą, czymże innym może być ponowne zniewolenie w materii po tym jak otrzymało się szansę na uwolnienie od świata doczesnego? A może właśnie o to chodzi, o brak dostatecznie dużej wiary w potęgę transcendencji, znowu o tą przeklętą kotwicę więżącą nas w cielesności? Nasza fizyczność to kara i cierpienie, nie bez powodu tematyka ludzkiego ciała, deformacji, amputacji jest jednym z wiodących estetycznych motywów twórczości Huberatha. I skoro o problemie kary, doczesności, eschatologii i cielesności mowa – należy w końcu powiedzieć o opowiadaniu najlepszym. Nie będę oryginalny, bo w tym przypadku trudno o inną postawę – uhonorowana Zajdlem Kara większa to opowiadanie najmocniejsze, wstrząsające i na długo zapadające w pamięć.
Na Ziemi raju nie będzie, a poza nią wieczna pokuta. Nieustające, długotrwałe tortury, przypalane genitalia, kwas lany pod pachy, łamane kości, ból, którego wyobrażenie przekracza wszelkie nasze umiejętności. Nadrealizm miejsca kaźni, który bije na głowę podziemia orwellowskiego Ministerstwa Miłości, ustawia odbiór opowiadania na bardzo wysokim, emocjonalnym pułapie. Nie sposób już potem zejść niżej, czytelnik postawiony jest niejako w sytuacji głównego bohatera. Ów bohater, Ruder Milenkowicz, umarł i odbywa karę. W zaświatach, które z początku wydają się zarówno obozem koncentracyjnym, czyśćcem, niebem i piekłem, ma on szansę odkupienia swoich win. Musi tylko, mając gdzieś z tyłu głowy wypalone straszliwe wspomnienia odbytej kaźni, wyciągnąć wnioski i z pokorą przejść swój kawałek gehenny, zmienić się. Jednak to co dzieje się z głównym bohaterem, jego typowo ludzki opór przed wyciąganiem wniosków, jest ostatecznym, huberathowym ciosem w ludzkość. Okazuje się, że jedynym miejscem, na które człowiek zasługuje, jest miejscówka pod pręgierzem, że starotestamentowym towarzyszem trzymającym bat. Kara większa, jako powtarzające się piekło, dające złudną nadzieję wyzwolenia, jest o rząd wielkości karą potworniejszą niż perspektywa kary ostatecznej. Huberath tak właśnie widzi piekło – jak Dante, dosłownie, dosadnie jako miejsce niewoli tych, którzy wyzwolenia nie chcą. Wyzwolenia z mrocznej strony tego, co nazywamy „człowieczeństwem”.
W Balsamie długiego pożegnania mamy też opowiadania nowsze, nie publikowane wcześniej w żadnej innej antologii. K. miał zwyczaj pomijam. Nie rozumiem zasadności takich eksperymentów, nie ciągnie mnie do ich interpretacji. Nieważne. Inne dwa opowiadania to Akt szkicowany ołówkiem oraz Trzeba przejść groblą. Nieco krótsze od pozostałych, bardziej nostalgiczne, eksperymentalne w formie, ale jednoznaczne w treści. Śmierć jest razem z nami, musimy zaakceptować to, że przemijamy, musimy pogodzić się z odejściem. Opowieść o fantasmagorycznym szpitalu, przerywana co chwilę zgrzytem zamka błyskawicznego od worka na ciało, jest najbardziej „odjechanym” formalnie opowiadaniem Huberatha, choć trochę zbyt przewidywalnym.
Na Ziemi raju nie będzie, poza nią niezbadane obszary, ale warto mieć nadzieję. Pozostaje w końcu ostatnie, tytułowe opowiadanie, pisane równolegle z Miastami pod skałą, które stawiam w ścisłej czołówce zbioru. Jest to historia Lorenzo, mieszkańca małego miasteczka położonego gdzieś na jakiejś bliżej nie określonej włoskiej wysepce. Jego ukochana żona umiera na grypę, a on sam nie potrafi poradzić sobie z wyrwą jaka powstała w jego życiu. Okazuje się, że ci którzy odeszli zaraz po śmierci trafiają na tajemniczą Wyspę Umarłych, na którą można dotrzeć by się z nimi spotkać choć wymaga to uiszczenia dość specyficznej opłaty. Lorenzo odwiedza żonę kilkukrotnie, wyciągając dzięki temu naukę, która zdaje się być najbardziej optymistycznym elementem twórczości autora. Temat pożegnania bliskich, radzenia sobie ze stratą to jedna z najtrudniejszych życiowych prób, którą można przejść kierując się wiarą, nadzieją i miłością. Tak biblijnie właśnie, prosto. Martwi nie chcą naszej zgryzoty, nie chcą naszych łez, chcą za to abyśmy nie przegapili szczęścia, które może być nam jeszcze w życiu dane. Kotwica w górę, człowiek w końcu odpływa, dokładnie takim statkiem jaki widnieje na okładce zbioru.
Huberath to pisarz o pisarz o wyraźnie zdeklarowanych poglądach, które niektórych odbiorców mogą razić. Mnie nie rażą, choć poglądy mam lekko mówiąc, nieco inne. Dają mi za to sporo specyficznych czytelniczych emocji, których nie znalazłem jeszcze nigdzie indziej i charakterystyczną estetykę, która całkowicie mnie przekonuje. I nabrałem ochoty na powtórzenie w tym roku twórczości Adama Wiśniewskiego-Snerga, mam nieodparte wrażenie, że łączy go z Huberathem więcej niż podejrzewam.
Tytuł: Balsam długiego pożegnania
Autor: Marek S. Huberath
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: październik 2006
Liczba stron: 512
ISBN: 9788308039113
Świetna recenzja!
OdpowiedzUsuńO ile twórczość Huberatha trafia idealnie w moje gusta: jest twardo, bez owijania, a zarazem widać subtelności w relacjach i emocjach postaci, tak opowiadanie Kara większa wydaje mi się cholernie nielogiczne i bez wskazania popranego kierunku, w jakim miałby zmierzać główny bohater. Przesłaniem tego tekstu miało być to, że człowiek nie potrafi się zmienić nawet, gdy przejdzie katusze. Gdy ich nie ma zapomina i nich i o tym dlaczego został im poddany. Tylko na Boga, dlaczego Rud musi ponownie przechodzić Karę Większą, co on tak naprawdę złego zrobił w tym obozie? Przecież właśnie jego postępowanie jest moralne, nie ma nigdzie wzmianki, że chce tylko wykorzystać seksualnie Marię, wręcz odwrotnie, całymi dniami przesiaduje, by ją tylko zobaczyć, wydaje się, że się zakochał. To grzech? A może to, że dzięki własnemu sprytowi (nikomu przecież nie robi krzywdy) stać go na trochę lepsze życie w obozie? Z czasem sam zaczyna pomagać słabszym, nie wykręca się ordynarnie od bliźnich - scena z nienarodzonym (być może jego niedoszłym dzieckiem), nie chce mu opowiadać a jednak opowiada o swoim życiu. Z czasem staje się wrażliwszy, słowem lepszy. Kara większa jest niewątpliwie świetnym tekstem zarówno warsztatowo jak i ze względu na pomysł, jednak moim zdaniem końcówka fabuły jest niestety cholernie naciągnięta. Miał być efekt "wow" i był, ale po dłuższym zastanowieniu wydaje się być tylko tanim zagraniem. A może zdaniem Huberatha Rud powinien być, no nie wiem, męczennikiem w tym obozie, rozdzierać szaty, przepraszać za to, że w ogóle żyje? Przecież nawet nie dostał drugiej szansy, nikt nie sprawdził na ile chociażby jego miłość do Marii jest zdolna do poświęceń. Czy nadal znudziłaby mu się jak każda wcześniejsza. Moim zdaniem fabuła tego opowiadania jest bardzo niekonsekwentna.
OdpowiedzUsuńTo jest właśnie cały Huberath. Kreator światów w których Bóg jest nieobecny na co dzień, ale cały czas swoim starotestamentowym biczem smagający ludzkość. Ruder przechodzi karę większą nie przez to co zrobił w obozie, ale za to czego tam NIE zrobił. Nie wyciągnął wniosków. Poza tym Huberath raz powiedział, że chciał pokazać tutaj pewien psychologiczny mechanizm. Cierpienie absolutne nie jest tak straszliwą karą jak łudzenie wolnością, które okazuje się potem odebraniem zabawek i ponownym wrzuceniem do kotła ze smołą.
UsuńJa mam inne poglądy niż Huberath, bardziej w człowieka wierzę. Ale mimo totalnego rozjazdu w w poglądach, on do mnie trafia. Mam w planach na koniec kwietnia "Gniazdo światów", którym się tu podzielę.
A poza tym, witaj :) Mam nadzieję, że będziesz zaglądał częściej.
Co do kary periodycznej Huberath miał niezły pomysł. Tak jak napisałeś,Rud był już prawie wolny, już miał nadzieję, witał się z gąską a tu... Jedynie pewne wątki mi tam nie grają. Dlaczego podkreślane jest to, że ma wyciągnąć wnioski, zrozumieć swój błąd skoro nawet nie pamięta on jak i dlaczego tutaj trafił. Sprawę rozjaśniłby jakiś rzetelny przewodnik-nauczyciel, a nie diabeł-zwodziciel. O ile to jest piekło, z którego można się wydostać, raczej nie wróże głównemu bohaterowi przyszłości. Kara większa kasuje dodatkowo pamięć. Cierpienie totalne, niby istnieje szansa się wydostać ale bez pomocy z zewnątrz (łaski?) prawie jest to niemożliwe. Co ciekawe sam pisarz w wywiadzie z Sedeńko podkreśla, że ludzie i w niebie, i w piekle tak szybko się nie zmieniają, ponieważ byłoby to nielogiczne, byliby przecież innymi osobami: "Nie wierzę, by Piekło przemieniało ludzi w diabły, a Niebo w anioły – pójdziemy tam albo tam, ale pozostaniemy tacy sami jak teraz. Gdyby tak nie było, to nie miałoby sensu ocenianie naszego życia, karanie i nagradzanie. Po co, skoro i tak po drugiej stronie będziemy zupełnie inni?". Czyli jak już trafimy do piekła to jesteśmy w ciemnej dupie.
OdpowiedzUsuńPs. Witaj :) Z chęcią będę zaglądał na Twój blog.