Na podstawie dwóch wydanych w Polsce Artefaktów Maga możemy wysnuć wniosek, że Walter Tevis to pisarz wyjątkowo mocno opierający proces pisania powieści na własnych przeżyciach i stanach emocjonalnych. Przedrzeźniacz był nie tylko dystopią punktującą bezmyślny hedonizm i trywialność społeczeństwa lat siedemdziesiątych. Była to również opowieść-metafora, gdzie sopor, związek tłumiący uczucia i dający fałszywe zadowolenie, symbolizował kajdany uzależnienia, które Tevis dopiero co zrzucił. A czym jest Człowiek, który spadł na Ziemię?
Na powierzchni naszego czytelniczego zbiornika interpretacyjnego widać refleksy, które układają się w historię przybysza z planety Anthea, który spada na Ziemię gdzieś w Stanach Zjednoczonych w roku 1984. Od czasów współczesnych Tevisowi mineło dwadzieścia jeden lat. Mamy do czynienia z wizją rzeczywistości przedstawioną jako wypadkowa dwóch tendencji rozwojowych – to świat w uścisku spotęgowanej zimnej wojny i skażony wirusem zmian społeczno-kulturalnych, które stanowią zarzewie katastrofy z Przedrzeźniacza. Kosmita przybiera imię Thomas Jerome Newton, wtapia się w amerykańskie społeczeństwo i zakłada przedsiębiorstwo, które stosując technologię wyprzedzającą o epokę najnowsze osiągnięcia ludzkiej nauki, generuje fortunę. Antheańska cywilizacja stoi na zdecydowanie wyższym stopniu rozwoju niż ziemska, zatem droga do sławy i bogactwa jest szybka i łatwa. Newton ma Plan, stworzony na fundamencie szczytnych ideałów, wydających się być takimi, które nigdy nie sięgną bruku.
Zajrzyjmy pod powierzchnię. Tutaj, po podstawowym przyswojeniu sobie fabuły, widać, że kostium fantastyki został wybrany celowo. Science fiction jest w tym przypadku szczególnie wdzięcznym gatunkiem literaturackim. Można ekstrapolować obserwowane trendy w sposób mocno subiektywny, wyolbrzymić i przerysować pewne motywy w celu wywarcia wrażenia na odbiorcy oraz nadać treściom poruszanym w powieści cechy nośników idei, w sposób jaki byłby nieakceptowalny chociażby w powieści obyczajowej. Tevis dokładnie to robi, nie przekraczając jednocześnie granicy, za którą science fiction staje się własną karykaturą. W opinii nadludzko inteligentnego i przewyższającego nas wiedzą Newtona (nazwisko głównego bohatera to pełen kpiny chichot autora) ziemska cywilizacja jest skazana na zagładę. Ludzie mają wyjątkową smykałkę do wszczynania wojen i tworzenia broni masowej zagłady oraz podporządkowywania temu procesowi wszelkich cywilizacyjnych zdobyczy. I jest to zdolność o wiele większa niż ta do rozwijania ekonomii, kultury czy duchowości. Kultura wysoka upada, akademicki światek to subkultura jazgoczących pozerów, rozmawiających w górnolotny i pseudointelektualny sposób o sprawach niskiej wagi. Nauka została zaprzęgnięta do kieratu hedonizmu i przestała podejmować próby odpowiedzi na pytania ostateczne, przestała spełniać swoją rolę. Tevis ze swojej ambony zbudowanej z fantastyki bliskiego zasięgu wskazuje na ludzkość palcem i nazywa ją bandą oszalałych małp w muzeum, które rżną obrazy nożami i rozwalają rzeźby młotkami.
Głębiej. Pod całą tą sugestywną wizją rozpadających się wartości znowu znajdujemy Tommy'ego Newtona. Ze swoimi możliwościami, inteligencją i znajomością ludzkiego gatunku (na Anthei odbył gruntowne szkolenie z przedmiotu „Jaki jest człowiek i jak być człowiekiem”) może być zbawieniem dla ludzkości. Ma potencjał, aby uratować nas przed samobójstwem. Musi jednak przełamać swój wstręt do zwierząt, jakimi w jego oczach jesteśmy. To najtrudniejsze zadanie, z jakim przyszło się zmierzyć Newtonowi, który czuje się jak człowiek wrzucony do chlewa bez możliwości ucieczki. Jest sam, bez szansy nawiązania z kimkolwiek równorzędnego kontaktu, psuje go majątek i dekadencka atmosfera, dręczy nostalgia i apatia, ludzkie cechy zaczynają brać górę. Niszczy go przede wszystkim alkohol. Cała książka pachnie jak dżin z angosturą, a połowa czasu antenowego większości postaci w powieści to rozpaczliwe próby wmówienia sobie bełkotliwym szeptem, że jest się nadal trzeźwym. Alkohol leje się hektolitrami i gdy w końcu wypłukuje z żył resztki krwi, okazuje się, że nie pomaga w znalezieniu odpowiedzi na żadne pytania. Doprowadza do ponownej definicji postaci Newtona, tym razem jako w pełni uczłowieczonego degenerata, który nie pociągnął do góry ludzkości, a został za to ściągnięty w dół. Przybysz z Anthei uporczywie trenował człowieczeństwo, ostatecznie udało mu się to zbyt dobrze.
Zanurkujmy do dna. Thomas Jerome Newton to sam Walter Tevis. To smutne wyznanie samego autora, jego własne życie i komentarz do rzeczywistości, nacechowany szczególnym mizantropicznym rysem psychologicznym. Na początku lat sześćdziesiątych Tevis, podobnie jak Newton, staczał się na dno butelki, co zafundowało mu siedemnastoletnią przerwę w pisaniu. Przedrzeźniacz był podsumowaniem zwycięskiej batalii w takim samym stopniu jak Człowiek, który spadł na Ziemię okazał się opisem procesu popadania w uzależnienie. To jednak nie wszystko – Tevis, profesor literatury angielskiej, dał się poznać jako zawzięty kontestator stylu życia otaczającego go środowiska akademickiego. Ów styl był według niego pozbawiony jakiejkolwiek głębi i skoncentrowany na rzeczach przyziemnych, tymczasowych. Nie wróżył tej sytuacji dobrze, co widać wyraźnie w scenie, w której razem z jednym z bohaterów Człowieka… idziemy na drinka do baru pełnego studentów. Małpy przy piwie?
Subiektywnie? Powieści Waltera Tevisa to drugi szereg magowych Artefaktów, tu nadal niepodzielnie rządzi John Brunner. Ale warto je czytać dla poszerzenia sobie horyzontów, dla poznania science fiction już nieco przebrzmiałego, choć przecież stanowiącego pewien etap na drodze do fantastyki jaką znamy dziś. Po to są chyba Artefakty, prawda?
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.
Tytuł: Człowiek, który spadł na Ziemię
Tytuł oryginalny: The Man Who Fell to Earth
Autor: Walter Tevis
Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz
Wydawca: Mag
Data wydania: styczeń 2017
Rok wydania oryginału: 1963
Liczba stron: 192
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz