Alejandro G. Iñárritu - 21 gramów
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Esensja w cyklu "Do sedna".
„Życie musi trwać. Z Bogiem lub bez niego.”
Dobrze wiemy czym jest tytułowe „21 gramów”. Niemal każda recenzja drugiego filmu Alejandro Gonzalesa Iñárritu (moja właśnie też) mówi o tym, że jest to różnica między masą człowieka tuż przed i tuż po śmierci. Tyle waży ponoć ludzka dusza. A jak się ma to dokładnie do fabuły rzeczonych „21 gramów”?
Drugi film meksykańskiego reżysera, realizowany już w Stanach Zjednoczonych i z o wiele bardziej rozpoznawalną obsadą, jest, podobnie jak „Amores Perros”, zapisem fragmentów trzech żywotów, które łączy tragiczny wypadek samochodowy. Jack jest byłym skazańcem, który po wyjściu z więzienia znalazł ukojenie i cel życia w religii katolickiej – życie swoje i rodziny podporządkowuje ortodoksyjnej wierze. Cristina jest byłą narkomanką, która porzuciła nałóg i żyje szczęśliwa z kochającym mężem i dwiema córeczkami. Paul jest śmiertelnie chorym na serce akademikiem, którego uratować może tylko przeszczep. On jeszcze tkwi w piekle, nie wyszedł z niego jak pozostała dwójka bohaterów.
Paradoksalnie szansę stwarza mu wypadek samochodowy. Jack potrąca śmiertelnie rodzinę Cristiny i ucieka z miejsca wypadku. Dla obojga z nich życie zmienia się całkowicie – lądują na dnie otchłani znacznie głębszej niż ta, z której uprzednio wyszli. Jacka niszczy poczucie winy i wyrzuty sumienia – kwestionuje swoją wiarę, porzuca rodzinę i izoluje się od świata w swoim własnym, wewnętrznym koszmarze. Cristina traci wszystko, trauma jaką przeżywa jest niewyobrażalna – ona również okopuje się we własnym piekle, nie widząc nadziei na normalne życie. Paul z kolei otrzymuje serce męża Cristiny, żyje na nowo i zaciąga dług u świata – dokładnie na owo metaforyczne dwadzieścia jeden gramów, bo przecież ludzkie serce waży więcej. Czuje, że kiedyś przyjdzie mu ten dług spłacić – chce uprzedzić bezlitosnego windykatora i szuka żony człowieka, który dał mu drugie życie.
Scenarzysta „21 gramów”, Guillermo Arriaga, był przed laty świadkiem podobnego wypadku. Gdy jechał na przyjęcie urodzinowe zauważył policję, gapiów i trupa młodego mężczyzny – ojca i męża uśmiechniętych istot, które wysunęły mu się z portfela, jakby chciały podkreślić, że bardzo czekają na jego bezpieczny powrót do domu. „Co, gdybym to ja zabił tego człowieka? Niechcący, w wyniku pechowego splotu okoliczności? Jakbym z tym żył? Jak żyliby jego bliscy?” – myślał Arriaga, którego rolę niejako przejął w filmie Jack.
„Szczęśliwe życie”, ten wspaniały czas, który czasem się nam przytrafia, to tylko chwilowy uśmiech losu, udany rzut monetą. Trzymamy się kurczowo naszego szczęścia, znajdujemy sobie talizmany mające na celu ochronę przed kolejnymi nieudanymi rzutami. Może to być wiara, może realizacja w małżeństwie, może próba odwdzięczenia się za otrzymany dar. To wszystko nadaje cel naszemu życiu i powoduje, że ma ono dla nas samych jakikolwiek sens. Ale moneta dalej leci w górę i upada – bez przerwy, niezliczoną ilość razy. Bohaterom udało się wyjść z osobistych piekieł – z więzienia, uzależnienia, choroby – tylko po to, aby wpaść ponownie do bezdennej otchłani. Takiej bez porównania głębszej i przerażającej niż poprzednio. Najgorsze jest to, że żaden z nich niczym nie zawinił – to wszystko tylko pech, zbieg okoliczności.
Świat to miejsce chaotyczne, nieczułe na nasze potrzeby, nawet nie zdające sobie sprawy z ich istnienia. Bohaterowie Iñárritu zbierają życiowe doświadczenia, żyjąc od wypadku do wypadku, ciągle między jednym a drugim uśmiechem lub grymasem losu, dokładając do swego brzemienia nowe ciężary. Przeglądają się w swojej przeszłości jak w lustrze. Jack, trawiony poczuciem winy (przed którym tak przestrzegał swojego podopiecznego na początku filmu), krzyczy do słuchawki: „To moje lustro. Muszę żyć z tym sam. Nie mogę tego wymazać. Nikt nie może”. Cristina mówi zrezygnowana ojcu, że już nigdy nic nie będzie takie samo, że „życie nie toczy się po prostu dalej”. Nie rozumie, jak mógł się on śmiać po jakimś czasie od śmierci ich matki, jak mógł w ogóle funkcjonować.
Żona Jacka ma jednak inne zdanie. Uważa ona, że trzeba żyć, nieważne już, czy z Bogiem czy bez. Tak też uważają twórcy filmu. Doświadczenia życiowe, interakcja ze światem, akceptacja straty – to wszystko jest częścią życia, „nauką” (często niechcianą) dawaną nam nie przez niepotrzebnie personifikowany „los”, lecz nas samych w wyniku uczestnictwa w dziwnych i niczym nie uzasadnionych, lecz chronologicznie następujących splotach zdarzeń. Na tym polega egzystencja – na współuczestnictwie, interakcji – nawet tak koszmarnych jak rzeczony wypadek samochodowy. Nie na ucieczce od świata, nie na ucieczce w złudzenia. Dwójka bohaterów filmu otrzymuje ostatecznie nowe życia. Jack dosłownie wymyka się śmierci, a Cristina przybiera na wadze – początkowo tylko o dwadzieścia jeden gramów. Te dwa nowo zaciągnięte kredyty spłaca z nawiązką Paul – to jego współuczestnictwo, jego inwazja w powleczone grubą skórą kokony Jacka i Christiny, pozwala wydostać się tej dwójce z dna piekielnych czeluści. Choć jednocześnie uniemożliwia to Paulowi. Jego monolog kończący film dokładnie wyjaśnia znaczenie tytułu.
Skrajne zaburzona chronologia zdarzeń w filmie ma wielkie znaczenie dla samej jego wymowy. Ten, deprecjonowany w większości recenzji i uznawany za słabość, manewr narracyjny jest tu bardzo istotny. To przecież właśnie sekwencja zdarzeń, następstwo przyczyny i skutku, pozwala człowiekowi żyć, wyciągać wnioski, odbierać nauki, wydostawać się z dna przepaści zaraz po bolesnym upadku. Chronologia jest ważna dla nas, nie dla chaotycznego świata. Dlatego właśnie została w filmie unieważniona – patrzymy na naszych bohaterów tak, jakby patrzył sam świat, sam „los”. Trochę to paradoksalne – bo przecież, jak już wspominałem, nie wolno nam ich nigdy personifikować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz