czwartek, 18 czerwca 2020

Betelgeza

Jeszcze  bardziej typowy  Leo

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Gdy poznawaliśmy ostatnio tajemnice Aldebarana 4 powiedzieliśmy sobie, że to dopiero pierwszy przystanek na trasie po planetach krążących wokół czerwonych gigantów. Dziś czeka nas kolejna podróż – autor komiksu, Luiz Eduardo de Oliveira, znany jako „Leo”, w typowy dla siebie sposób zaprasza nas na przygodę w dzikich ostępach planety Betel-6.

Betel-6, zwana potocznie „Betelgezą”, jest zbudowana zupełnie inaczej niż Aldebaran. Podczas gdy tam morza i oceany zajmowały dziewięćdziesiąt procent powierzchni, tak tutaj pokrywają około dziesięć. Większość lądu Betelgezy to gigantyczne pustynie i mocno z nimi kontrastujące kaniony, gdzie kwitnie wybujała zielona przyroda oraz roi się od „zwierząt” i „ptaków”. Mamy wiek dwudziesty drugi. Planeta rokowała bardzo dobrze, jeśli chodzi o jej przyszłą kolonizację – trzeba było się jednak upewnić, czy nie żyją na niej inteligentne istoty. Jeśli tak – nic z tego. Program kolonizacyjny zostanie anulowany – nie możemy przecież ot tak wpakować się komuś do domu. Gdy na miejsce przybywa statek z ekspedycją z Ziemi (o dźwięcznie brzmiącej nazwie „Konstantin Ciołkowski”) załoga dzieli się na dwa, zwalczające się obozy. Przedmiotem konfliktu są „yumi” – dziwna rasa istot, które jedni biorą za zwierzęta, a drudzy za inteligentne istoty.



Gdy kontakt z „Ciołkowskim” zostaje zerwany, Aldebaran wysyła na Betelgezę ekipę rozpoznawczą. W jej skład wchodzi dobrze nam znana z poprzedniego komiksu Kim Keller, która już po przylocie na miejsce wplątuje się w rzeczony konflikt, poznaje nowych przyjaciół i rusza wraz z doborową ekipą w głąb planety po odpowiedzi. I jak to u Leo bywa jest trochę naiwnie, infantylnie, oldschoolowo i jednocześnie całkiem przyjemnie.

Myślę, że miłośnicy gatunku science fiction raczej nie mają tu czego szukać. To przygodówka, której akcję z powodzeniem można byłoby umieścić gdzieś w Amazonii i rozwiązywać zagadki zaginionych indiańskich plemion lub nieznanych gatunków. Leo skupia się przede wszystkim na kreśleniu wyraźnej granicy między ludźmi a resztą świata przyrody. Nasz gatunek to w większości przypadków samolubni chciwcy, którzy, umieszczeni w nieco trudniejszych warunkach niż zwykle, wprowadzają od razu dyktaturę i prawo silniejszego. Gdziekolwiek by nie polecieli, przywiozą z sobą swoje wady – taka jest „cała prawda o planecie Betel-6”, parafrazując Janusza A. Zajdla. Strona konfliktu dążąca do kolonizacji i odmawiająca „yumim” inteligencji to dokładnie tacy sami, patriarchalnie skrzywieni kolesie, jak wojskowa junta z „Aldebarana”. Na Betelgezie rozwinęło się „społeczeństwo strukturalne z regułami i hierarchiami”, sprowadzające kobiety to roli żywych inkubatorów. Z drugiej strony mamy tę „dobrą” stronę, sprzeciwiającą się takiemu podejściu do świata – to naukowcy wierzących w równość, racjonalny ogląd świata i proekologiczne przesłania. Romantycy.


Leo jest tak samo romantyczny jak jego „dobrzy” bohaterowie. Reprezentanci grupy sprzeciwiającej się kolonizacji kreowani są trochę na takich niepoprawnych marzycieli oderwanych od rzeczywistości. Akademickie rozważania o szacunku dla obcej przyrody i szukanie w niej oznak inteligencji za wszelką cenę sprawdzają się może podczas wykładów na uczelni i sympozjach naukowych – gdy pędzi na ciebie trzysta kilo mięśni, poprzetykanych zębami ostrymi jak brzytwy, nie wchodzisz z nimi w dialog. Ludzie wrzuceni do wrogiego środowiska nie mogą być ciągle idealistami – Leo pisze fantastykę socjologiczną trochę zbyt mocno spolaryzowaną ideologicznie. Nic nie jest przecież tak naprawdę czarne lub białe.

Niestety jest trochę tak, jakby Leo o tym zapominał. Zresztą wiarygodna kreacja ludzi i ich zachowań była zawsze jego słabością – to samo dotyczy również rysunku. No cóż, Leo nadal nie potrafi rysować ludzi. No nie umie i tyle. A same postacie są ponadto stereotypowe, szablonowe, płaskie, papierowe, pozbawione jakiejkolwiek charakterologicznej głębi. Takie nakręcane manekiny, popychane przez autora bez ustanku do przodu. No tak, to „typowy Leo”, jak pisaliśmy przy okazji „Aldebarana” – tylko, że teraz jest typowy jeszcze bardziej. Leo nie byłby też sobą, gdyby nie wcisnął golizny, romansów i dziecinnych zalotów. Wszyscy mężczyźni zakochują się w Kim Keller – bez wyjątku. Walczą ze swoim „niekontrolowanym pragnieniem”, łkają w poduszki, prawią pompatyczne, niekończące się tyrady na temat urody Kim i ledwo się powstrzymują przed „głaskaniem jej piersi”. A piersi znowu oglądamy sporo i to nie tylko u głównej bohaterki. Jednak to co w poprzednich komiksach zbywałem pobłażliwym uśmiechem, tutaj irytuje jednak bardzo mocno. Aż dziw bierze jak doświadczony twórca komiksów, facet ponad pięćdziesięcioletni (w czasach, gdy pisał „Betelgezę”), może mieć tak infantylne, głupiutkie i wręcz absurdalne pojęcie o sprawach damsko-męskich – i co gorsza, myśli, że wnosi to jakąkolwiek wartość do komiksu.


„Betelgeza” broni się jednak całkiem dobrze wizją przyrody i intrygą skupioną wokół tajemnicy „iumich” i całej planety. Wszystko to jest poprowadzone bardzo dobrze i naprawdę ciekawie. Fauna i flora narysowane są świetnie, z pomysłem, lekkością i fantazją. Innymi słowy – im mniej człowieka u Leo, tym lepiej. Wydaje mi się, że nie o to mu jednak chodziło w całej tej historii. No a to jeszcze nie koniec – czeka nas jeszcze „Antares”. Trochę się boję.

Tytuł: Betelgeza
Scenariusz: Leo
Rysunki: Leo
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Tytuł oryginału: Betelgeuse
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Dargaud
Data wydania: kwiecień 2020
Liczba stron: 248
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 216 x 285
Wydanie: I
ISBN: 9788328197893

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz