sobota, 30 października 2021

Liga niezwykłych dżentelmenów. Tom 2

Wojna światów w obrazkach


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Mina Murray, Allan Quatermain, Kapitan Nemo, Hawley Griffin (Niewidzialny człowiek) oraz Doktor Jekyll i Mr. Hyde (w jednej osobie) dopiero co odzyskali niebezpieczny materiał, zwany „kaworytem” i powstrzymali niecne plany Profesora Moriarty’ego, a już muszą mierzyć się z kolejnym niebezpieczeństwem – to bez dwóch zdań o wiele poważniejszym. Marsjanie atakują!

A tak właściwie to nie Marsjanie. Rdzenni mieszkańcy czerwonej planety wcale nie są agresywni. Razem z przybyszami z Ziemi – Johnem Carterem z powieści Edgara Rice Burroughsa oraz Gullivarem Jonesem wymyślonym przez Sir Edmunda L. Arnolda – walczą z „mięczakami”, potwornymi najeźdźcami, którzy podbili Marsa jakiś czas temu (mamy rok 1898 – gdyby rewolucja poczekała pięć lat, mogłaby liczyć na pomoc polskiej ekspedycji z „Na srebrnym globie” Jerzego Żuławskiego). Przyparte do muru „mięczaki”, pochowane w charakterystycznych „trójnogach”, uciekają z Księżyca w stronę Ziemi – tak oto Alan Moore przepisuje na nowo wydarzenia „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa, angażując do walki o naszą planetę dobrze nam znaną „Ligę niezwykłych dżentelmenów”.


Wielkie metalowe walce wybijają gigantyczne kratery na terenie Zjednoczonego Królestwa – niepokonane Imperium Brytyjskie zostało zaatakowane z siłą, furią i bezwzględnością nie znaną do tej pory. Co mogą zrobić nasi bohaterowie w konfrontacji z siłą tak bardzo przeważającą? Co może zrobić mrówka, gdy stado słoni zbliża się do mrowiska? Wszystko poza bezpośrednim starciem. Dlatego też fabuła drugiego tomu „Ligi niezwykłych dżentelmenów” skupia się raczej na akcji wywiadowczej, pogłębianiu charakterystyk głównych bohaterów i – co jest oczywiste – kolejnych nawiązaniach do literatury wiktoriańskiej i jej późniejszych popkulturowych trawestacji. Ale nie tylko – nie sposób nie skojarzyć „Dnia niepodległości”, prawda? Roland Emmerich również inspirował się „Wojną światów” – Moore postanowił pójść nieco podobnym tropem. Jest to dość istotne – porównajcie zakończenia u Wellsa, Emmericha i Moore’a. Współgrają one ze sobą w bardzo ciekawy i intrygujący sposób – oczywiście dzięki Moore’owi, autorowi ostatniej, najmłodszej fabuły.

„Mag z Northampton” znów śmiało bawi się dorobkiem literatury. Najwięcej mamy Wellsa i nie chodzi tylko o najmocniej tu obecną „Wojnę światów”. Od „Niewidzialnego człowieka” Moore zaczął już w pierwszym tomie, teraz doszła również „Wyspa Doktora Moreau”. Zgraja towarzysząca szalonemu chirurgowi jest groteskowa, niepokojąca – wręcz przerażająca. Kto czytał kiedyś „O czym szumią wierzby”, ten wie, co mam na myśli. Jest dużo pulpy z początku dwudziestego wieku – Mars wygląda tak, jakby Burroughsa odwiedził Robert E. Howard, który wytłumaczył mu jak powinni wyglądać bohaterowie oraz Frank Herbert, objaśniający działanie marsjańskich pustyń. Całość narysowana jest w rozbrajającym, nawiązującym do dziewiętnastowiecznych grafik z plakatów i gazet, stylu Kevina O’Neilla. Postacie są karykaturalne, ich cechy anatomiczne wyolbrzymione, scenografie uproszczone, ale dopracowane – całość wygląda tak, jakby Andreas („Rork”) próbował naśladować Mignolę („Hellboy”).


A co z naszymi super-anty-bohaterami? No właśnie, tu można się przyczepić, ale po dłuższym zastanowieniu, chyba nie ma za bardzo czego. Na pierwszy rzut oka wydają się po prostu bezwolnymi pionkami, przesuwanymi bezwolnie przez okoliczności. Stoją w cieniu i za bardzo nie mają nic do roboty – nie dlatego, że nie chcą, ale dlatego, że sytuacja ich przerasta. No ale u Wellsa było dokładnie tak samo – ludzie byli tylko biernymi obserwatorami. Moore wykorzystuje tę sytuację, aby lepiej przyjrzeć się swoim bohaterom – nie powinniśmy jednak wpatrywać się zbyt długo, bo przestaniemy ich lubić. Griffin był odrażającym potworem już pierwszym tomie – teraz możemy skrytykować wszystkie postacie, nawet pozornie kryształowego kapitana Nemo. Najwięcej miejsca w komiksie dostaje Mr Hyde, całkowicie uniezależniony od Doktora Jekylla (niczym Hulk z „Avengers: Endgame” pozostający już na stałe w swej zielonej, wolnej od Bruce’a Bannera, formie). I budzi skrajnie ambiwalentne uczucia – scena „wiecie, która” zaskoczyła i lekko wstrząsnęła nawet mną, osobę przeczuwającą, że może być w tym tomie naprawdę ostro.

W 2003 roku na ekrany kin weszła ekranizacja dwóch pierwszych tomów „Ligi niezwykłych dżentelmenów” i zebrała cięgi. Do dzielnej komiksowej ekipy dołączył Dorian Gray i Tomek Sawyer, a Niewidzialnym człowiekiem nie był Griffin Wellsa, lecz niejaki Rodney Skinner, drobny złodziejaszek i kombinator. Nie podzielam tych wszystkich wielce krytycznych opinii na temat filmu – jest to taki sobie mocny średniak z rewelacyjnymi efektami specjalnymi i trochę rozczarowującą fabułą. Gdyby jednak przełożyć komiksową fabułę na język filmowy jeden do jeden, byłoby jeszcze gorzej – Moore napisał rzecz trudną do zekranizowania. Ba, takie na ten przykład „Czarne akta”, którymi zajmiemy się niedługo, są wręcz nieprzekładalne.



Tytuł: Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Tom 2
Scenariusz: Alan Moore
Rysunki: Kevin O’Neill
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: The League of Extraordinary Gentelmen vol.2
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: America's Best Comics / Wildstorm / DC Comics
Data wydania w Polsce: listopad 2014
Data wydania oryginału: wrzesień 2002 – listopad 2003
Liczba stron: 224
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 210x280
Wydanie: I
ISBN: 9788323761549

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz