W 1835 roku niejaki Hans Pfaall, ucieka balonem na księżyc, czyli do jedynego miejsca, w którym nie znajdą go jego wierzyciele. Nieporównana przygoda niejakiego Hansa Pfaalla Alana Edgara Poe’go jest jednym z najstarszych przykładów rodzącego się przed dwustu laty nowego gatunku literackiego – fantastyki naukowej. Ciekawe jest to, że dokładnie pięćdziesiąt lat przed Poe’m, w 1785 roku w Polsce wydano powieść zatytułowaną Wojciech Zdarzyński, życie i przypadki swe opisujący autorstwa Michała Dymitra Krajewskiego. Wojciech również ma kłopoty finansowe i podobnie jak Pfaall wsiada do balonu, który zanosi go na srebrny glob. Dziwna sprawa, czyżby science fiction narodziło się w Polsce, chwiejącej się na nogach między I a II rozbiorem? A Poe – czyżby znał powieść Krajewskiego i powiedzmy, że się nią delikatnie inspirował?
O podróży na księżyc pisał też Juliusz Verne w swojej tzw. małej trylogii (Z Ziemi na księżyc, Wokół Księżyca, Świat do góry nogami) trzydzieści lat po Poe’m. Tym razem podróżnicy wsiedli do czegoś w rodzaju metalowego pocisku i zostali wystrzeleni na księżyc z armaty. Tak samo podróżowali zabawni bohaterowie filmu Le voyage dans la lune z 1902, w reżyserii Georgesa Meliesa, którzy wbili się swoim, wyglądającym trochę jak kosmolot z Matplanety, statkiem-pociskiem prosto w księżycowy oczodół.
Mimo iż wszystkie te wymienione przeze mnie historie zawierają w sobie szczyptę science i próby naukowego wyjaśniania przedstawianych zdarzeń (wiarygodne na tyle, na ile zaawansowany był stan ludzkiej wiedzy w owych czasach i na ile sami autorzy orientowali się w tych zagadnieniach), to jednak szczypta owa rozpuszcza się prawie bez śladu w awanturniczej przygodzie i ilustracji pragnienia poznania tajemnicy ziemskiego satelity. Fabuły wymienionych dzieł nie są obudowane ściśle do nich pasującym, technologicznym szkieletem - to po prostu fantazje, sensacyjne perypetie i nieco zwykłej czytelniczej zabawy, choć nie pozbawione też swego rodzaju dydaktyzmu (jak np. księżycowa utopia wspomnianego już Krajewskiego).
Na srebrnym globie - powieść napisana przez Jerzego Żuławskiego, w rok po premierze filmu Meliesa, jest w tym towarzystwie przypadkiem wyróżniającym się. Po pierwsze, jest chyba najbardziej naukowo uzasadnioną historią, do której możemy bez żadnych wątpliwości przyszyć łatkę science fiction, nawet jeśli niektóre rzeczy zostały przez autora ubarwione lub niezbyt dobrze wytłumaczone jego własnym, nie do końca poprawnym, stanem wiedzy. Po drugie, Jerzy Żuławski jest śmiertelnie poważny, nie napisał historii o wyprawie na księżyc dla rozrywki. Autor zaczyna pierwszą częścią trylogii traktat filozoficzny, gdzie ważniejsza od fantastyki jest analiza kondycji moralnej ludzkości. Eksploruje on w pierwszej kolejności człowieczą duszę a nie księżyc i podobnie jak współczesny mu Wells, próbuje odpowiedzieć na pytanie czy nowoczesna technologia nie przyniesie czasem więcej szkody niż pożytku jeśli dostanie się w niepowołane ręce.
Podobnie jak u Verne’a i Meliesa ludzie zostają wystrzeleni na księżyc w metalowych ni to pociskach, ni to puszkach. Nie jest potem jednak tak fikuśnie jak w słynnym czarno-białym filmie. Z pierwszego pocisku ostatecznie udaje przeżyć się dwójce mężczyzn (jeden z nich, Jan jest autorem rękopisu stanowiącego treść powieści) i jednej kobiecie. Drugi pocisk staje się trumną dla swych pasażerów. Rozbitkowie, próbują na resztkach tlenu, paliwa i żywności przedostać się na tą drugą, niewidoczną z Ziemi i niezbadaną wcześniej stronę księżyca. Podobno jest tam powietrze, jest woda i być może życie, które nie mogło się rozwinąć na tej widocznej z Ziemi połówce. I tak faktycznie jest – podróżnicy zakładają osadę, wśród bujnej księżycowej flory i dziwnej jaszczuropodobnej fauny.
Wiele rzeczy może razić współczesnego czytelnika. Dlaczego niby wystawiona na ziemski widok strona księżyca jest pustynią, pozbawioną atmosfery, podczas gdy druga strona to przyroda rozbuchana bardziej niż amazońska dżungla? Jak to jest, że podróżnicy napędzają swój księżycowy pojazd równie dobrze ziemskim paliwem rakietowym, księżycowym torfem czy naftą i pojazd ciągle działa? Co z pożywieniem, powietrzem w zbiornikach, które po prostu jest i wystarcza na całą przeprawę przez pustynie „ziemskiej” strony? Dlaczego wyprawa na księżyc była tak całkowicie nieprzemyślana, dlaczego odbyła się bez wcześniejszego rekonesansu, dlaczego nikt nie zbadał ciemnej strony z orbity? Możemy się teraz czepiać, zastanówmy się najpierw jednak, co o dzisiejszych powieściach science fiction pisało się będzie w 2150 roku?
Trzeba też pamiętać o tym, że Na srebrnym globie to Młoda Polska. To ważne. Powieść ta jest nie tylko fantastyką naukową – to również opowieść niesamowita. Zgodnie z wszelkimi prawidłami neoromantyzmu, napisana jest podniosłym, często zbyt egzaltowanym stylem, bogatym w artystyczne językowe środki wyrazu, barokowe opisy uginające się często pod własnym ciężarem. W pewnym momencie zapominamy, że jesteśmy na księżycu. To co Jan opisuje w swoim pamiętniku jest jakby wyjęte wprost z sennego koszmaru a księżycowe pustkowia to Mordor namalowany przez Zdzisława Beksińskiego. Emocje, które towarzyszą bohaterom powieści, zawierają w sobie tyle patosu i gwałtowności, że starczyłoby na wszystkie filmy Mela Gibsona - a i Armageddon Bay’a by skorzystał. Księżyc po ziemskiej stronie to surrealistyczna, groźna kraina, gdzie dominuje martwe piękno a opisywana wyprawa to podróż w całkowitej ciszy przez świat naprzemienne skuwany mrozem i palonym bezlitosnym słońcem. Bohaterowie przemierzają niezmierzone, płaskie, pustynne i mroczne obszary, przetykane z rzadka koszmarnymi wąwozami lub bezdennymi przepaściami, rozświetlane czasem przez anemiczne i ulotne świetlne refleksy. Stanisław Lem w drugim tomie Fantastyki i futurologii napisał, że "gdyby Żuławski pisał stylem neutralnym, nie narzucającym się leksykalnie i syntaktycznie, podobnie jak np. Wells, powstałby pod jego piórem utwór stanowiący gwiazdę pierwszej wielkości w fantastyce światowej".
No tak, cechy charakterystyczne dla młodopolskiego, rozbuchanego sposobu na literaturę dominują nad pierwiastkiem science. Jednak najważniejsza w tej powieści jest autorska filozofia, która podporządkowuje sobie całkowicie fabułę i jest celem nadrzędnym Żuławskiego. Co się bowiem dzieje, gdy już docieramy na niewidoczną stronę - tam gdzie istnieją warunki do życia? Między rozbitkami rozpoczyna się pokrętna, psychologiczna gra, w której kobieta zostaje całkowicie uprzedmiotowiona i pełni rolę zbiornika retencyjnego na wylewającą często męską chuć, ambicję i przerośnięte ego. Ludzkość uległa restartowi i jest białą kartą, którą może zapisać na nowo. Ale co się okazuje? Nieważne, gdzie ludzie trafią, nieważne jaką szansę dostaną – zawsze przyjdzie za nią jej podłość, małość, okrucieństwo i krótkowzroczność. „Wszystkie nieszczęścia, wszystkie złe namiętności i nędze ludzkie, które tam od wieków prześladują ród człowieczy, nie wyłączając i groźnej ich królowej – śmierci, przyszły tu za nami, na ten glob, dotąd cichy i spokojny w swej martwocie. Wszędzie źle jest człowiekowi, bo wszędzie nosi sam w sobie zaród nieszczęścia…”
Rodzi się nowe pokolenie, chłopiec Tom i trzy dziewczynki – ta czwórka ma być pierwszym pokoleniem nowej cywilizacji księżycowej. Czego się uczą od swoich rodziców? Zazdrości, wyzysku, kłamstw, przemocy i egoizmu. Powstaje cywilizacja odcięta od swej historii, skarlała fizycznie i mentalnie, ucząca się siebie tylko na podstawie ustnego przekazu jedynego nauczyciela – Jana. Jan zostaje w końcu przemianowany na Starego Człowieka i w oczach księżycowych ludzi urasta do rangi jakiegoś wszechmocnego bóstwa, które przybyło z niewidocznej niebiesko-zielonej gwiazdy. Powstaje znowu religia, jakieś irracjonalne mambo-dżambo, ślepota na racjonalne tłumaczenia i brak umiejętności logicznego myślenia. Znowu – tak samo jak przed tysiącami lat na Ziemi, ludzkość próbuje szukać odpowiedzi na nieodparcie pojawiające się fundamentalne pytania w takich rejonach, gdzie włada ślepa wiara i brak logiki. A dzieje się tak dlatego, że tylko do tych rejonów posiada mapę – wydaje się być ona wrodzoną cechą ludzkości. Pozostałe mapy rysowane są dopiero w trakcie rozwoju cywilizacyjnego.
Ale nowe pokolenie, pomimo swych poważnych intelektualnych ograniczeń, zadaje pytania, które są sednem myśli Jerzego Żuławskiego. Skoro na Ziemi było tak dobrze, to po co w ogóle Stary Człowiek przybył na księżyc? Skoro tak tęskni i cierpi, to jaki sens miała ta wyprawa? Po co w ogóle opowiadać o Ziemi, o jej historii i ludziach tam żyjących, skoro nikt, nigdy na Ziemię nie poleci? Co może kogokolwiek obchodzić fakt, że są tam jakieś, kraje, rzeki i jeziora, że było kiedyś jakieś Cesarstwo Rzymskie czy Królestwo Polskie. To wszystko jest bez znaczenia dla księżycan. Odrzucenie pamięci o swoim pochodzeniu przy jednoczesnym, nieświadomym kulcie ludzkiej marności, powoduje, że życie księżycowych ludzi staje się swoją własną parodią, a życie Jana „Starego Człowieka” oczekiwaniem na śmierć w bólu i tęsknocie.
Jerzy Żuławski, podobnie jak Herbert G. Wells jest pesymistą. Człowiek musi uważać na to, żeby rozwój technologii, pęd ku innym światom i nowoczesności nie zakończył się skokiem w przepaść. W ludziach tkwią karły – ta metafora, urzeczywistniona przez Żuławskiego na Księżycu, najlepiej podsumowuje treść powieści. Druga część Trylogii Księżycowej jest podobno jeszcze lepsza, niedługo się przekonam.
Tytuł: Na srebrnym globie
Autor: Jerzy Żuławski
Wydawca: Solaris
Data wydania: grudzień 2013
Rok wydania oryginału: 1903
Liczba stron: 400
ISBN: 9788375901092
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz