niedziela, 16 sierpnia 2020

Sygnał do szumu

Zawsze żyjemy w czasach ostatecznych

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Neil Gaiman i Dave McKean gościli już w naszym cyklu przy okazji „Czarnej orchidei”. McKean, zaraz po zakończeniu prac nad rzeczonym komiksem, zaczął współpracę z Grantem Morrisonem błąkającym się po korytarzach Azylu Arkham, a Gaiman wyruszył do Krainy Snu. Ale panowie pozostawali z sobą w ciągłym kontakcie, którego efektem był „Sygnał do szumu”. Komiksowe doświadczenie graniczne.

Dave McKean w przedmowie do polskiego wydania opowiada jak w ogóle doszło do powstania komiksu. Pod koniec lat osiemdziesiątych współpracował z londyńskim magazynem „The Face”, którego popularność zaczęła dramatycznie spadać. Pani redaktor zaproponowała McKeanowi narysowanie czegoś w rodzaju łabędziego śpiewu czasopisma, a ten odezwał się w tej sprawie do Neila Gaimana. Tworzone równolegle arcydzieła („Sandman” i „Azyl Arkham”) nie przeszkodziły obydwu panom w nawiązaniu ponownej współpracy i utworzeniu nowego, może nie tak genialnego, ale na pewno godnego uwagi, komiksu. Kolejne odcinki „Signal to Noise” ukazywały się w „The Face” w 1989 i 1990 roku, aż wreszcie w 1992 zostały zebrane i wydane jako powieść graficzna.



Inspiracją były wnioski wyciągnięte z obserwacji londyńskiego społeczeństwa na dekadę przed końcem milenium. Wzrastające napięcie w oczekiwaniu na (choćby nawet i symboliczne) znaki końca czasów, atomizacja społeczności, szum informacyjny, komputery, media i szukanie istoty oraz sensu życia w tak funkcjonującej rzeczywistości. Jakby dla kontrastu (choć ostatecznie raczej nie) mamy też wizję świata sprzed tysiąca lat – mocno symboliczne fragmenty z akcją osadzoną w roku 999.

Krótko o fabule. Pewien znany londyński reżyser filmowy usłyszał straszliwą diagnozę. Zostało mu tylko kilka tygodni życia – toczy go nieuleczalny, złośliwy nowotwór. Mężczyzna ignoruje zalecenia lekarza i nie chce bezcelowego leczenia. Zamiast tego pragnie stworzyć dzieło ostateczne, film, w którym podsumuje swoje życie, karierę a także przepracuje doświadczaną właśnie traumę. Świat bohaterów filmu, którego akcja osadzona jest w ostatnich dniach roku 999, właśnie dobiega końca. Wszyscy czekają na nadchodzącą apokalipsę, podobnie jak umierający reżyser. Bohater jest pogodzony z losem, wie, że nie dożyje roku 1999 – wie nawet, że prawdopodobnie nie skończy swojego dzieła. Ale jest świadomy również tego, że jeśli jego istnienie ma mieć jakiekolwiek znaczenie dla obojętnego na jego los świata, musi zrobić wszystko, aby ten scenariusz powstał.


„Sygnał do szumu” można odczytać bardzo prosto. Otóż mamy do czynienia z człowiekiem, dokładnie takim samym jak my wszyscy, którego prywatny świat ulega właśnie apokalipsie. Dokładnie takiej samej, jaka czeka każdego z nas. Stara się on trzymać maksymy mówiącej, że „dopóki żyją ci ludzie, którzy cię pamiętają – ty żyjesz także”. Nie chce „wszystek umrzeć”, świadomy tego, że świata nie czeka żadna globalna apokalipsa (nie było jej w Roku Pańskim 999, nie będzie też w 1999), lecz „nieskończona procesja tych mniejszych”. Czasy ostateczne są prywatną sprawą każdego człowieka, będzie ich tyle, ilu przedstawicieli naszego gatunku. Świat zawsze się dla kogoś kończy, choć tak naprawdę trwał będzie zawsze – był przed nami i będzie po nas. Wydaje się zatem, że sentencja Horacego powinna być na ustach każdego z nas – tym głośniejsza, im bardziej zbliżamy się do czasów swojej osobistej apokalipsy.

Ale w sumie dlaczego? Jakie mamy podstawy ku temu, aby sądzić, że to, co po sobie zostawimy – i nie chodzi tu tylko o rzeczy materialne, ani nawet sztukę czy filozofię, ale samą pamięć funkcjonującą w umysłach innych – ma jakiekolwiek znaczenie? Czym jest owo „znaczenie”? I tutaj docieramy do samego tytułu komiksu, czyli pojęcia z fizyki oznaczającego stosunek mocy sygnału do zakłócających go szumów. W komiksie pojęcie to przybiera o wiele bardziej metaforyczny wydźwięk – sygnałem jest tu sens, ład, wzorzec; szumem chaos i przypadkowość. Chodzi tu zarówno o przewijające się w komiksie jak mantra rozważania o „znaczeniu” i „sensie”, a także o samą formę powieści graficznej.


Otóż „Sygnał do szumu” możemy z czystym sumieniem określić „doświadczeniem granicznym”. Znamy metodę twórcza McKeana – kolaże, fotorealizm, sam tekst jako forma graficznej narracji, niecodzienne układy kadrów, surrealistyczne rysunki i pozornie nie powiązane z sobą graficzne strumienie świadomości. Takie właśnie były pojedyncze odcinki publikowane w „The Face”. Ale autorzy postanowili później zrobić coś więcej – podczas zbierania odcinków w powieść graficzną połączyli je tekstowymi przerywnikami, które dodatkowo wzmagają narracyjny chaos. Dave McKean mówi jasno – zabieg ten miał na celu wprowadzenie dodatkowego szumu do transmisji artysta-odbiorca i obniżenie wartości „sygnału”. Było to w pełni zamierzone działanie, którego efekty zaskoczyły samych autorów. Niektórzy czytelnicy od razu zdeprecjonowali jego wartość („artystowski bełkot, taaak…”) a inni dopatrywali się w nim ukrytych znaczeń i uznawali za najważniejszy składnik całej opowieści. Oto jak wygląda przykładowy „łącznik”:

„Wprowadzenie do fragmentów. Co kilka miesięcy sprawy podskakują na krawężniku. Może. Butelka wnętrza z linii półpiętra, ale nie taka, którą możemy ułożyć ze światła. Ale za domy dają odszkodowanie, człowieku. Gdziekolwiek. Ale czy gdzieś indziej nie jest za późno dla jakiegoś mnie? Ale widać to z domu. Jest wczesny wieczór, ale on skrzypi i możliwe, że należy do nich”.

To nic nie znaczy, naprawdę. To faktycznie jest bełkot, do czego z uśmiechem na twarzy przyznawali się sami autorzy. Czy zatem pierwsza grupa czytelników, ta z góry odrzucająca ów zabieg, ma rację? Otóż nie, myli się tak samo jak zapaleni egzegeci. Otóż słowa znaczą wszystko to, co chcemy, żeby znaczyły. Główny bohater komiksu ma dwójkę znajomych – są to jedyne osoby, z którymi utrzymuje jakikolwiek kontakt po lekarskim wyroku śmierci. Sąsiad z góry, Reed, twierdzi, że chaos nie istnieje i wszystko ma znaczenie. Widzimy szum tylko dlatego, że brak nam perspektywy – gdy odsuniemy się na dostatecznie dużą odległość, wszystko nabierze kształtu i znaczenia. Reed przypomina trochę Maximiliana Cohena z filmu „Pi” Darrena Aronofsky’ego. Według niego wszystko opisane jest poprzez obiektywnie istniejące wzorce, takie, które były na długo przed nami i pozostaną na długo po nas. My ich po prostu nie rozpoznajemy, bo trzymamy twarz zbyt blisko ekranu. Inanna, przyjaciółka reżysera, mówi inaczej – jest tylko chaos i szum, nic nie ma znaczenia, a nawet jeśli nam się wydaje, że ma, to jest to tylko naszym wymysłem i chciejstwem. Nakładamy na wszystko nasze prywatne wzorce i sami siebie łudzimy iluzją ładu – choć tak naprawdę taplamy się w nieskończonym chaosie. Czasem może przybrać to formy wprost absurdalne, bo jeśli próbujemy nadać znaczenie wszystkiemu, to tak właściwie wszystkiemu je odbieramy. Dokładnie tak, jak robił to chociażby Witold, główny bohater „Kosmosu” Gombrowicza – powieści, której idea wydaje się zaskakująco zbieżna w tym, co próbuje przekazać „Sygnał do szumu”.


Po co to wszystko? Dlaczego tak usilnie próbujemy kiełznać chaos? Bohater komiksu, gdy już jego życie dobiega końca, mówi, że najprawdziwsze poczucie sensu i znaczenia pojawia się wtedy, gdy coś kończymy. Ostatecznie nie jest ważne to, czy jego scenariusz filmowy, ten jego sygnał wysłany przez oceany szumu wprost do odbiorcy, opisuje chaos prawidłowo czy nie. Pełni on inną rolę – pozwala mu pożegnać się z życiem i nadać mu jakiś sens. Twórca wytworzył pewien wzorzec odczytu rzeczywistości – oczywiście jak najbardziej subiektywny – i to jest właśnie to, co pozostawi kolejnym pokoleniom. Takie utworzone przez nas wzorce mogą trwać po naszej śmierci i być używane przez innych – co też dokładnie dzieje się w komiksie. Apokalipsa jednostkowa, która była punktem wyjścia, okazuje się ostatecznie apokastazą (tak też zatytułowany został film reżysera). Następuje odnowienie, nadanie sensu, kołowrót się obraca, zaczyna się nowe milenium i nowe życie reżysera – choćby tylko we wzorcach.

Ludzie końca dziesiątego wieku nie doczekali się apokalipsy. Gdy wybiła północ 31 grudnia A.D. 999, a ludzie na Placu Świętego Piotra wpadli w masową histerię, nic się nie wydarzyło. Nic szczególnego się też prawdopodobnie nie wydarzy w Sylwestra roku 1999 (mu już to wiemy). Nic się też nie zmieniło po śmierci głównego bohatera komiksu. Jest tylko wszechobecny chaos i szum informacyjny (o ileż potężniejszy pod koniec drugiego milenium niż tysiąc lat wcześniej), przez który przebijają się pojedyncze sygnały. Raz silniejsze, raz słabsze – wszystkie teoretycznie bez znaczenia, choć tak naprawdę są nim wypełnione po brzegi. Bowiem czasach ostatecznych, które w wymiarze osobistym trwają nieustannie, doświadczenie sensu i trwałości egzystencji jest absolutnie najważniejsze.

Wszystko o czym napisałem, to oczywiście tylko mój własny wzorzec nałożony na dzieło Gaimana i McKeana. Jaki jest twój?


Tytuł: Sygnał do szumu
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: Dave McKean
Tłumaczenie: Michał Cetnarowski
Tytuł oryginału: Signal to Noise
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Victor Gollancz Ltd.
Data wydania: 2009
Liczba stron: 96
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 215 x 290
Wydanie: I
ISBN: 9788323725220

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz