wtorek, 13 sierpnia 2019

Wtorek przed ekranem #18

John Carpenter - Mistrzowie horroru


Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.

„The film is magic”

Podwójny Polański, poproszę




John Carpenter wrócił do kina po dziewięciu latach (o czym za chwilę) i znowu zmieszano jego film z błotem. Jednak to co wydarzyło się po drodze, w roku 2005, zdaje się przeczyć stwierdzeniu, że ten reżyser się skończył. Otóż, cztery lata po „Duchach Marsa”, John Carpenter został zaproszony na pewne tajemnicze spotkanie. Mick Garris, znany reżyser i scenarzysta, zaprosił na obiad innych twórców filmowych horrorów i przedstawił swój projekt. Zaproponował nakręcenie nowej serialowej antologii horroru. Tym razem, w odróżnieniu od „Worka na zwłoki”, miało być wszystko na poważnie. Powstaje serial „Masters of Horror”. Zbierał on umiarkowanie pozytywne recenzje w trakcie emisji kolejnych odcinków, aż do części ósmej, wyreżyserowanej przez Johna Carpentera. Ten odcinek, zatytułowany „Cigarette Burns” został w większości przypadków uznany za najlepszy w pierwszym, trzynastoczęściowym sezonie.



Główny bohater, Kirby Sweetman, jest właścicielem podupadającego kina. Zajmuje się też odszukiwaniem kopii bardzo rzadkich filmów. Gdy pewien ekscentryczny i nieco przerażający kolekcjoner (wspaniała rola Udo Kiera, który jak zwykle jest trochę upiorny w swej kreacji) oferuje Kirby’emu dwieście tysięcy dolarów za odnalezienie pewnej taśmy filmowej, ten nie waha się ani chwili. Problem jednak w tym, że chodzi tu o francuską produkcję „Le Fin Absolue du Monde” – okryty złą sławą i rzekomo zniszczony przez rząd film, wywołujący szaleństwo wśród widzów. Był wyświetlany tylko raz, na jakimś festiwalu i zakończyło się to rzeźnią na sali. Krew płynęła korytarzami kina.

Główny bohater, w poszukiwaniu jedynej kopii filmu, schodzi do samego jądra ciemności. Jego oniryczna, deliryczna i makabryczna wędrówka przypomina trochę eskapadę Nicolasa Cage’a w „8MM”, ale z założeniem, że Cage jedzie cały czas na prochach. Przede wszystkim jednak przychodzi na myśl Roman Polański i jego „Dziewiąte wrota”. Tam Johnny Depp szukał satanistycznej księgi i stanął u wrót szaleństwa. Przestał odróżniać prawdę od fikcji. To samo dzieje się w „Cigarette Burns”.


„Ślady po papierosach” w kinowej nomenklaturze to małe kółka pojawiające się w rogu ekranu, jako sygnał dla operatora, że czas zmienić taśmę. Kirby zauważa te kółka obok siebie, zaczynają one symbolizować wpływ fikcyjnej filmowej historii na jego życie. Pojawiają się zawsze wtedy, gdy ma „dojść co zmiany”, jak powtarza spotkany przez Kirby’ego krytyk filmowy. A może oznacza to, że on sam jest fikcyjną postacią (w sumie to prawda, przecież to my oglądamy odcinek „Mistrzów horroru”)? „Cigarette Burns” to wariacja filmu „W paszczy szaleństwa” – moralitet o wpływie popkultury na świat realny. To także film o ludzkiej skłonności do zapominania o tym, że fikcję należy wyraźnie odróżniać od rzeczywistości – w przeciwnym przypadku może dojść do nieszczęścia.

Ależ to jest znakomity odcinek! Koronkowa robota Carpentera, nie słychać tu ani jednej fałszywej nuty. Jest gore, weird, psychotyczny klimat i uczucie ciągłego zagrożenia. A więc Carpenter nie zapomniał jak się to robi! Tym bardziej dziwi drugi jego występ w serialu – rok później reżyseruje on piąty odcinek drugiego sezonu, zatytułowany „Pro-Life”.


Mia Farrow w „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego nosiła pod sercem diabła. Dokładnie to samo przytrafia się Angelique, córce fanatycznego katolika, w którego wcielił się Ron Perlman. Angelique cieka z domu do pewnej prywatnej kliniki zajmującej się przede wszystkim aborcją i opowiada jak to pewnej nocy została dosłownie wciągnięta pod ziemię i odbyła stosunek z Szatanem. Ciąża rozwija się w zastraszającym tempie, w brzuchu Angelique rośnie potwór a na domiar złego jej ojciec wraz z braćmi wsiadł do pickupa i jedzie aby wydostać ją z rąk morderców dzieci. Rozpoczyna się „Atak na klinikę aborcyjną 13”.

Ależ to jest słaby odcinek! Kompletne nieporozumienie. Począwszy od absurdalnych posunięć ojca dziewczyny, poprzez idiotyzmy na sali porodowej, aż do finałowego wyjścia na powierzchnię, zaniepokojonego losem swojego potomka, Wiadomo-Kogo. Jak się okazuje Polański Polańskiemu nie równy. Historia demona rosnącego w brzuchu młodej dziewczyny i towarzysząca temu masakra gości i pracowników szpitala jest według mnie najsłabszym, obok „Duchów Marsa” dziełem Johna Carpentera. Ron Perlman stara się jak może, ale nie ma szans na uratowanie odcinka. Zresztą jego rola jest z założenia jednowymiarowa, jest on zaślepionym fanatykiem nie akceptującym żadnej innej wizji świata niż jego własna. A gra oczywiście świetnie.


„Pro-Life” jest również kolejnym po „Ucieczce z Nowego Jorku” i „Oni żyją!” głosem Carpentera w dyskursie społecznym. Oczywiście znaczącym tyle ile może znaczyć odcinek serialowego horroru oglądanego raczej przez dość ograniczoną liczbę odbiorców. Zdanie reżysera jest jednoznaczne – odebranie prawa do przerwania niechcianej ciąży prowadzić może tylko do tragedii. A co ma się stać i tak się stanie, co potwierdza końcówka odcinka. Drugi występ Carpentera w „Masters of Horror” przeszedł bez echa. Po czterech kolejnych latach reżyser wraca do pracy, tworząc horror tak mocno gatunkowy jak „Halloween”. Tylko, że robi to o kilkadziesiąt lat za późno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz