czwartek, 24 marca 2022

Green Lantern. Tom 4. Ultrawojna

Srebrna Era jest tu!

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Hal Jordan, najsłynniejsza ziemska Zielona Latarnia, znowu nie żyje. I jak to zwykle w komiksach bywa, objawia się czytelnikom w eterycznej postaci w pelerynie i kapturze obowiązkowo rzucającym cień na jedno oko. Grant Morrison znowu szaleje – „drugi sezon” jego „Green Lantern” nabiera tempa. Nadchodzi Ultrawojna!

Trzeci zbiorczy tom najnowszej serii o przygodach Hala Jordana zakończył się brutalnym atakiem sił Antywersum na Szpital Orbitalny, w którym nasz bohater dochodził do siebie po walce z Hiperrodziną. Agresja „antymaterialnych” była jednak tylko preludium do wydarzenia o wiele bardziej przerażającego, zapowiadanego zresztą stopniowo w pierwszych sześciu odcinkach „Green Lantern. Season Two”, składających się na trzeci tom. Hal Jordan nie może pozwolić sobie na bycie martwym zbyt długo – nadciąga bowiem Ultrawojna, czyli „wojna wszystkiego ze wszystkim”. 


Zdaję sobie sprawę, że poprzedni akapit brzmi cokolwiek absurdalnie. Zaznaczmy od razu jedno – „Green Lantern. Ultrawojna” przeznaczony jest tylko dla czytelników dobrze znających i lubiących: a) twórczość Granta Morrisona, b) kosmiczne przygody Zielonych Latarni. Niespełnienie przynajmniej jednego z tych dwóch warunków gwarantuje czytelniczą obstrukcję i nowe zasoby papieru na podpałkę. 

Cały dwuczęściowy run „Green Lantern” Granta Morrisona, razem z krótkim interludium w postaci „Blackstars”, jest najzwyczajniej w świecie listem miłosnym do komiksów o Zielonych Latarniach z czasów Srebrnej Ery. „Ultrawojna”, podobnie jak wszystkie poprzednie tomy, przesycona jest intertekstualnymi odniesieniami do komiksów DC z lat sześćdziesiątych. I nie są to nawiązania oczywiste – wyłapują je tylko najbardziej hardkorowi i najstarsi fani. Dodatkowo Szalony Szkot wcale nie robi tego, aby po prostu mrugnąć okiem do czytelnika, to nie są po prostu sympatyczne „easter eggi”. To jest podstawowe założenie całego runu, jego fundament fabularny – to dlatego właśnie najnowszy „Green Lantern” jest tak trudny do przyswojenia. Jest po prostu skrajnie hermetyczny.


Mamy do czynienia z komiksem Srebrnej Ery napisanym na nowoczesną modłę. Kolorowe, infantylne, naiwne, totalnie kampowe postacie i rozwiązania fabularne przedstawione są w absolutnie poważny sposób. Dochodzi do tego specyficzna forma narracji – szybka, niejasna, nacechowana gigantycznym szumem informacyjnym i facebookowo-instagramowo-tiktokowo-smsowo-twitterowym podejściem. Przypadkowy czytelnik widzi jakieś groteskowe postacie (złote olbrzymy, ptasią cywilizację, cudaczną „Hiperrodzinę”, istoty z antymaterii), czyta bełkotliwą kosmogonię świata, w której przed miliardami lat istniało jakieś Nomadyczne Imperium (zaskakująco podobne w założeniach do Sheeda ze starszych o szesnaście lat „Siedmiu żołnierzy” Morrisona), odwiedza Ziemię-11 gdzie panuje dziwaczny matriarchat superbohaterski i zmuszony jest czytać niektóre dialogi przykładając lusterko do strony („antymaterialni” w naszym świecie mówią „lustrzanymi odbiciami”, podobnie jak „plusmaterialni”, gdy przebywają w Antywersum). I większość czytelników nawet nie wie, że to wszystko ma swoje źródło w głupawych (no nie udawajmy, że takie nie były) komiksach dla dużych dzieci sprzed sześćdziesięciu lat. „Wybieram się do Antywersum, aby skopać jakieś antymaterialne tyłki!” – krzyczy Hal Jordan i dodaje: „O, mechaniczny pterodaktyl?! Dzień jak co dzień!”. „Green Lantern” Granta Morrisona jest gęsty, nieprzejrzysty i przeznaczony dla czytelników akceptujących sposób autora na komiks.


Omawiany dziś album nie miałby oczywiście takiej (specyficznej) siły rażenia, gdyby rysował go ktoś inny, niż Liam Sharp. Brytyjski rysownik jest w takim samym stopniu jego autorem co Grant Morrison. To on powołuje z niebytu wszystkie te dziwadła, które (co nie dziwi, w końcu mamy do czynienia z komiksem Granta Morrisona) w jakiś nie do końca jasny, ale wyczuwalny sposób, zdają sobie z tego sprawę. „Wywodzimy się z pustki. Przypadkowa fluktuacja próżni lub pociągnięcie rysika powoduje, że coś powstaje z niczego” – znamy to. Rysownik-demiurg był istotą spoza multiwersum już w „Animal Manie” czy „Ostatnim kryzysie”. Liam Sharp w „sezonie drugim” postawił na różnorodność i tylko czasami wraca do stylu „na Jima Lee”, który dominował w „sezonie pierwszym”. Teraz wchodzi na artystyczne obszaru, w których okopali się tacy twórcy jak Bill Sienkiewicz („Elektra Assassin”), Simon Bisley („Lobo. Ostatni Czarnian”), Dave McKean („Azyl Arkham”), a nawet H.R. Giger (tak, ten znany z serii „Obcy”) i chyba najbardziej inspirujący Sharpa twórca – Frank Frazetta. Rysownik wykonał naprawdę tytaniczną pracę, zaprezentował mnogość stylów i zapierające dech w piersiach kadry. Bez cienia przesady – „Green Lantern. Ultrawojna” jest jednym z najbardziej oszałamiających graficznie komiksów bieżącego roku. I mam wrażenie, że pod tym względem nadal będzie w ścisłej czołówce, gdy rok dobiegnie końca.

Trudno wystawić jednoznaczną ocenę komiksowi Morrisona i Sharpa. W ujęciu subiektywnym, w ramach przyjętych założeń i ograniczonej grupy docelowej jest znakomity. W przeciwnym przypadku już niekoniecznie.


Tytuł: Green Lantern. Ultrawojna
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Liam Sharp
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: Green Lantern. Season Two #7-12
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: luty 2022
Liczba stron: 168
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 9788328154155

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz