Jak żywioł
Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Elektra Natchios, jedna z najciekawszych żeńskich bohaterek Uniwersum Marvela pojawiła się po raz pierwszy w sto sześćdziesiątym ósmym numerze „Daredevila” autorstwa Franka Millera. Jej komiksowy „ojciec” już na starcie zasygnalizował, że Elektra nie jest i nigdy nie będzie podobna do innych superbohaterek Marvela. „Elektra Assassin”, ośmioczęściowa miniseria sprzed trzydziestu pięciu lat, utrwala kontrowersyjny wizerunek partnerki Daredevila i jest jednym z największych osiągnięć w karierze Franka Millera.
W roku 1983 Frank Miller stał na Parnasie. W lutym odszedł z „Daredevila”, gdzie zrobił rewolucję i zajął się własnym, w pełni autorskim projektem – „Roninem”. Jest to tytuł ważny w kontekście omawianego dziś albumu, gdyż wiele idei i pomysłów tam zamieszczonych rozwijanych jest właśnie tutaj. Gdy przyszedł rok 1986, gwiazda Millera świeciła chyba najjaśniej – „Powrót mrocznego rycerza” i „Daredevil: Born Again” wydawane były dokładnie w tym samym czasie i obydwa okrzyknięto wielkimi sukcesami, mierzonymi zarówno wpływami ze sprzedaży i ocenami krytyków komiksowych. Fakt jednoczesnej pracy dla dwóch wielkich molochów wydawniczych („Batman” dla DC, „Daredevil” dla Marvela) w żaden sposób nie wpłynął na jakość pracy autora. I jakby tego było mało, w tym samym roku odezwało się do niego trzecie wydawnictwo.
Inicjatywa „Epic Comics” była imprintem Marvela, założonym w 1982 roku. Powstała tak naprawdę z dwóch powodów – rosnącej popularności „Epic Illustrated”, komiksowego magazynu wydawanego przez Marvela oraz coraz większej potrzeby wyjścia poza ograniczenia nałożone przez „Comic Code Authority”, czyli kodeks cenzurujący komiksy zawierające nagość, seks, przemoc i inne treści dozwolone tylko dla dorosłych. Magazyn „Epic Illustrated”, niczym słynny wtedy i niezmiernie popularny „Heavy Metal”, już to robił – teraz trzeba było dłuższych form przekazu. „Elektra Assassin” wpisała się w rzeczoną ideę idealnie, choć mainstream miałby w jej przypadku największy problem nie z treściami niedozwolonymi, lecz bardzo eksperymentalna i trudną w odbiorze formą.
Frank Miller miał wtedy dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Szefostwo Marvela już od jakiegoś czasu planowało jego „komiksowy mariaż” z innym „młodym, gniewnym” – młodszym o rok rysownikiem, Billem Sienkiewiczem. Prawnuk Henryka Sienkiewicza był w 1986 roku wschodzącą gwiazdą – realistyczne podejście do ilustracji w „Moon Knight” i coraz śmielsze wplatanie surrealizmu i eksperymentów z formą w „The New Mutants” zdobyło szerokie uznanie. Sienkiewicz chciał jednak pójść dalej – a że uważał Millera za wizjonera, wiązał z taką współpracą spore nadzieje. Marvel zaproponował dwa projekty, które tworzone były jednocześnie. Pierwszym z nich był „Daredevil. The Love and War” wydany w serii „Marvel Graphic Novel”, który znamy z trzeciego tomu zbiorczego „Daredevila”. To właśnie tam Kingpin przypominał nie człowieka, lecz chodzącą górę. Drugim komiksem była ośmioczęściowa „Elektra: Assassin”, gdzie obaj panowie poszli jeszcze dalej, jeśli chodzi o eksperymenty z formą. Seria pisana była tak zwaną metoda „pełnego scenariusza”, czyli zupełnie inaczej niż zakładała słynna „metoda Marvela” Stana Lee. Miller zaplanował ze szczegółami każdą stronę, każdy kadr, treść i nawet dokładne położenie tegoż tekstu. Sienkiewicz nie był jednak pozbawiony głosu – wspomina, że szukali zawsze „wspólnej wizji” i „negocjowali” dość intensywnie. „Elektra. Assassin” wychodziła pomiędzy sierpniem 1986 a marcem 1987 roku – w Polsce ukazała się w wydaniu zbiorczym trzydzieści lat później.
Gdzieś w Ameryce Południowej, w małym fikcyjnym kraiku o nazwie San Conception, dochodzi do zamachu na prezydenta Carlosa Huevosa. Zabójczynią jest nikt inny jak Elektra – pojmana przez tamtejsze służby ląduje w szpitalu psychiatrycznym dla kobiet. Musi jednak stamtąd uciec – misja nie jest jeszcze skończona. Elektra podąża bowiem tropem pewnej tajemniczej, demonicznej obecności, zwanej „Bestią” – po wyeliminowaniu Huevosa, bohaterka wyczuwa ją u ambasadora USA. Demon ów stoi za poczynaniami tajnego Zakonu Dłoni, u którego Elektra pobierała przed laty intensywne nauki – została nie tylko mistrzynią walki wręcz, ale zdobyła również pewne nadnaturalne umiejętności. Podczas pościgu za „Bestią” Elektra trafia do tajnej bazy SHIELD (znanej z komiksów Marvela, sekretnej organizacji rządu USA, dowodzonej przez Nicka Fury’ego), gdzie nawiązuje psychiczną więź z Johnem Garrettem. Jest to agent przekształcony w cyborga przez tajny projekt w ramach SHIELD – „ExTechOp” – tworzący niezniszczalnych superagentów, ludzi-maszyny. Akcja przenosi się następnie do Stanów Zjednoczonych – John Garrett dostaje zadanie pochwycenia Elektry, natomiast ta dalej śledzi „Bestię”. Demon znalazł bowiem nosiciela ostatecznego – demokratyczny kandydat na prezydenta, wiecznie uśmiechnięty Ken Wind, nie jest już sobą. Światu grozi nuklearna zagłada – Wind/Bestia planuje zmasowany atak na Związek Radziecki, zaraz po wygranych wyborach. SHIELD wysyła tropem Elektry swych najlepszych ludzi, a John Garrett, który poznaje w końcu prawdę o Bestii, staje po stronie naszej bohaterki.
Elektra jest najpopularniejszą postacią wśród wszystkich jakie wymyślił Frank Miller. W omawianym dziś komiksie jest jednak główną narratorką i pierwszoplanową bohaterką tylko w dwóch pierwszych odcinkach. Potem najważniejsza staje się narracja Johna Garretta, groteskowego, kipiącego testosteronem macho-agenta z wąsem, bujną czupryną i stylizacją na policjanta z Miami. Elektra nie mogła być w tym komiksie głównym i jedynym narratorem z prostego powodu. Gdyby było inaczej, zaczęlibyśmy się z nią utożsamiać. Tymczasem przedstawiona została tu raczej jak siła przyrody, swego rodzaju nadczłowiek, żywioł, z którym nie da się za bardzo walczyć. W jej żyłach płynie narkotyk, który powoduje uaktywnienie się mózgu gadziego i pierwotnych, zwierzęcych instynktów. Dodatkowo może również nawiązywać kontakt telepatyczny, tworzyć złudzenia optyczne u innych osób a nawet przenosić umysły między ciałami. Superbohaterka została dość mocno zdehumanizowana (nie tylko ona zresztą), co tak naprawdę uczyniło ją czymś w rodzaju słupa ogłoszeniowego, na którym wszyscy dookoła naklejają swoje oczekiwania, paranoje i fiksacje (tak, czytelnicy również). Każdy widzi w niej to, co chce.
Również John Garrett ma obsesję na jej punkcie. Niby „widział już ładniejsze”, ale marzy tylko o niej. Elektra posiada, według niego, siłę wręcz mityczną, jest skarbnicą umiejętności, które mogą zrewolucjonizować dziedzinę szpiegostwa. I – co najważniejsze – są to umiejętności zupełnie inne, niż te, które „zaszczepia” ExTechOp swoim agentom. Tajny projekt badawczy SHIELD tworzy bowiem, jak to opisuje Miller, „potwory Frankensteina”, cyborgi, których potęga opiera się na zimnej, maszynowej sile i zawiadującym nią ludzkim mózgiem. John Garrett to „plastikowa skóra, hydrauliczne mięśnie, zero człowieka”. ExTechOp „produkuje” postludzi – usprawniając ciało i umysł ma nadzieję na progres człowieczeństwa. Tymczasem Zakon Dłoni spowodował u Elektry tak naprawdę jego regres – bohaterka kieruje się zwierzęcymi odruchami, pierwotnym popędem i instynktem przetrwania. I jest lepsza niż każdy agent SHIELD.
Tajne laboratoria, posthumanizm, cybernetyka, cyborgizacja, wojownicy ninja, manipulacje umysłem, demon knujący zagładę – wszystko to pamiętamy ze wspaniałego „Ronina”. Niewiarygodne przygody samuraja przeniesionego do świata przeszłości, były tam nazywane „całkowicie kretyńską historią”. W „Elektrze. Assassin” John Garrett mówi do swej przeciwniczki, agentki Chastity McBryde: „Widzisz Chas, to jest tak, że uległem parapsychicznej dominacji zabójczyni ninja o magicznych mocach i ciele niemal dorównującym twojemu, która musi zabić Kena Winda, bo jest opętany przez demona. A co u ciebie?”. To niezwykle zabawne podsumowanie tego, co się właśnie dzieje, potwierdza dobitnie duchowe dziedzictwo „Ronina”. Ale Frank Miller dokłada jeszcze jedną, ważną rzecz. „Elektra. Assassin” jest również bardzo efektowną satyrą polityczną, mocno nawiązującą do sytuacji na świecie w połowie lat osiemdziesiątych.
U Millera, podobnie jak w wydanych w tym samym roku „Strażnikach” Alana Moore’a, zegar zagłady wskazuje kilka minut do północy. Urzędujący prezydent to obleśny mały karzeł, republikanin przypominający swą aparycją Richarda Nixona, który chodzi cały czas z pudełkiem wyposażonym w czerwony przycisk i grozi, że go użyje „bo ma jaja, żeby to zrobić”. Jego oponent, Ken Wind opętany przez Bestię, to demokrata, superprzystojny trzydziestoparolatek, który z wszystkimi jest na „ty”, obiecuje złote góry i nie przestaje się uśmiechać ani na chwilę. W takim świecie można wybierać tylko między dżumą i cholerą – politycy to ludzie źli niezależnie od partii jaką reprezentują. Świat opisany w „Elektra. Assassin” przypomina bardzo ten z późniejszego o dziesięć lat komiksu „Transmetropolitan” Warrena Ellisa i Daricka Robertsona. Tam również urzędującym prezydentem był zły, spasiony republikanin a jego przeciwnikiem nie przestający się uśmiechać, uosabiający wszystko co najgorsze, pragnący władzy dla samej władzy, demokrata nazywany po prostu „Uśmiechniętym”. I tak samo jak w „Elektrze” mieliśmy do czynienia z cyberpunkową scenografią.
Gdy spojrzeć na fabułę „Elektry. Assassin” po pewnym czasie od lektury (najlepiej dwukrotnej) okazuje się, że mamy do czynienia z dość prostą historią. Aby jednak dojść do tego wniosku trzeba najpierw wziąć udział w swego rodzaju komiksowym rytuale przejścia. Pierwsze dwa odcinki „Elektry” powodują u nieprzygotowanego czytelnika dość sporą konsternację. Frank Miller miesza ciągle teraźniejszość ze wspomnieniami, zaciera granicę między tym, co rzeczywiste a tym, co wyobrażone. Zaburzona jest całkowicie chronologia wydarzeń, stosowana jest narracja wielooosobowa – często oderwana od sytuacji oglądanej na obrazkach. Zdania są rwane, niejasne – wydaje się momentami, że tkwimy w śnie jakiegoś szaleńca lub na scenie teatru absurdu. Pomysł Millera na taką formę przekazu nie miał by jednak takiej siły rażenia, gdyby nie Bill Sienkiewicz.
Ilustrator „Elektry” używa jednocześnie najróżniejszych, nie przystających do siebie technik. Dominują akwarele, które według jego opinii są największym sprawdzianem rysownika. Do tego dochodzi ołówek, tusze, kolaże i wklejane fotografie. Twarz Kena winda to – zupełnie jak w serialu „South Park” – ta sama wycięta skądś uśmiechnięta twarz patrząca bez przerwy w „obiektyw kamery” (według niektórych sieciowych rewelacji jest to autoportret Sienkiewicza). Mamy ilustracje sprawiające na pierwszy rzut oka wrażenie niedbałych, rysowanych ręką dziecka, inne z kolei to totalna groteska i surrealizm. Postacie Sienkiewicza są skrajnie przerysowane, dźwigają bronie dwa razy większe od nich samych i wyglądają jak istoty z sennego koszmaru. Psychodeliczna metoda zastosowana w „Elektrze. Assassin” przypomina bardzo to, co robi Dave McKean (patrz; „Azyl Arkham”, „Sygnał do szumu”, „Czarna Orchidea”). W sumie nic dziwnego, obaj terminowali u słynnego grafika Barrona Storeya, którego eksperymenty z formą mogliśmy zobaczyć w komiksie „Sandman. Noce nieskończone”, gdzie rysował odcinek z „Rozpaczą”.
„Elektra. Assassin” to komiks absolutnie wyjątkowy i niecodzienny. Z tego też powodu nie jest skierowany do szerokiego grona odbiorców. A może właśnie dlatego powinien?
Tytuł: Elektra Assassin
Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: Bill Sienkiewicz
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Tytuł oryginału: Elektra Assassin 1¬–8
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Epic Comics (Marvel Comics)
Data wydania: listopad 2016
Liczba stron: 264
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170x260
Wydanie: I
ISBN: 9788328118447
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz