niedziela, 21 marca 2021

Animal Man

Widzę was!


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

Buddy Baker to z pozoru superbohater jakich wielu. Oto „Animal Man” ze scenariuszem Granta Morrisona – jego pierwsze dzieło, które napisał dla Detective Comics. Z początku jest zupełnie normalnie, ale bardzo szybko robi się surrealistycznie, dziwnie i „po morrisonowemu”. Szalony Szkot naciera w pierwszym uderzeniu komiksowej „brytyjskiej inwazji na USA” – bezpardonowo i nie biorąc jeńców. Co tu się wydarzyło, u licha?

Kim jest Animal Man? To postać stworzona przez Dave’a Wooda i Carmine Infantino, która zadebiutowała w 1965 roku w 180 numerze „Strange Adventures”. W wyniku eksplozji tajemniczego statku kosmicznego Buddy Baker zdobywa nadludzkie moce – może absorbować umiejętności zwierząt, w pobliżu których przebywa. Może latać jak orzeł, ryć w ziemi jak kret, pływać jak ryba, razić prądem jak węgorz, regenerować kończyny jak dżdżownica, pędzić jak gepard, czy nawet pierdzieć jak skuns. Co dziwne – nie musi mieć fizycznych atrybutów tychże zwierząt, aby „moce” działały, żadnych skrzeli czy skrzydeł. Bohater, znany wtedy jeszcze jako „A-Man”, pojawiał się przez kolejne dwadzieścia lat sporadycznie w najróżniejszych seriach (dokładnie jedenaście razy), ale nigdy nie dorobił się własnej. Jego marną karierę trzecioplanowego herosa, którego w sumie prawie nikt nie zapamiętał, zakończyło słynne wydarzenie, znane jako „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”. Ten niezmiernie ważny precedens w historii uniwersum DC zniszczył całą dotychczasową jego rzeczywistość a Animal Man został wymazany razem z nią. Ale nie na długo…


Nastała „Mroczna Era”. Wymarzony okres dla młodych, żądnych sukcesu twórców komiksowych, którzy nie byli już skrępowani starą „ciągłością fabularną DC”. Heroldem nowej ery był oczywiście Alan Moore, który zapowiedział jej przyjście „Miraclemanem” i „Sagą o potworze z bagien” a zapoczątkował ją, już chyba oficjalnie, „Strażnikami”. W roku 1987 do Wielkiej Brytanii przybyło specjalne komando Detective Comics, którego zadaniem było zwerbowanie innych, dobrze rokujących, brytyjskich twórców – tak przynajmniej, w żartobliwy sposób, pisał o tym sam Grant Morrison. Zadaniem młodych wilków miało być odkopanie i ożywienie starych trucheł superbohaterów DC – w końcu jesteśmy już po „Kryzysie” i możemy kształtować nową rzeczywistość jak chcemy. I tak oto doszło do „brytyjskiej inwazji” – Neil Gaiman, Peter Milligan, Jamie Delano i Grant Morrison (żeby wymienić tylko najważniejszych). Morrisonowi spodobał się pomysł nowego podejścia do „Animal Mana” – początkowo zakontraktowano cztery odcinki i dano Szalonemu Szkotowi wolną rękę. „Nic wielkiego, przynajmniej miałem za co opłacić czynsz”.

We wrześniu 1988 roku, wyszedł zatem pierwszy odcinek zupełnie nowej serii komiksowej, zatytułowanej oczywiście „Animal Man”. Cztery pierwsze zeszyty opowiadają historię pewnego kolesia, męża i ojca dwójki dzieci, który, z racji swoich nadludzkich umiejętności, postanawia „zająć się superbohaterstwem na pełen etat”. Przywdziewa zatem superobcisły kostium, zakłada kurtkę „żeby mieć przynajmniej, gdzie schować drobniaki” i walczy z niejakim B’waną Bestią, który obraca w perzynę jego miasto podczas próby uratowania małp przed nieludzkimi eksperymentami. Gdy Morrison pisał czwarty, teoretycznie ostatni odcinek, otrzymał propozycję kontynuacji serii – okazało się, że jest całkiem nieźle. Ale co by tu wymyślić, aby wyraźnie wyróżnić się z tłumu? Wszak Jamie Delano już prawie od roku z powodzeniem pisze ciepło przyjętego „Hellblazera”, a wszyscy są nadal pod wrażeniem „Sagi o potworze z bagien” Moore’a. W grudniu 1988 roku wychodzi piąty odcinek „Animal Mana”, którym Grant Morrison po prostu rozbił bank. „Ewangelia kojota” jest bez przesady jednym z najważniejszych pojedynczych zeszytów nie tylko Morrisona, ale i całego Detective Comics. Szalony Szkot położył tu podwaliny pod najważniejszy wątek i ideę całej serii, konsekwentnie rozwijane w trakcie jej trwania. Było to tak zuchwałe i bezprecedensowe, że „Ewangelii…” nie przyćmił nawet debiutujący miesiąc później „Sandman” Neila Gaimana. Grant Morrison był przekonany, że to, co napisał było „absolutnie nieczytelnym bełkotem” i ten sposób na komiks nie sprawdzi się w mainstreamie DC. Był przygotowany na upadek i zakończenie kariery zanim ta na dobre się rozpoczęła. A tu niespodzianka – piąty numer „Animal Mana” nominowany został do Nagrody Eisnera za „Najlepszy pojedynczy odcinek” za rok 1989. „Bełkot” stał się niejako znakiem firmowym Morrisona, który napisał w sumie dwadzieścia sześć odcinków „Animal Mana” i odszedł z serii w sierpniu 1990 roku, przekazując pałeczkę Peterowi Milliganowi.


Dobrze zatem – kim jest Buddy Baker i jak przedstawia go Morrison? Jest to młody, około trzydziestoletni, mężczyzna, który ma ustabilizowane życie rodzinne – żona, dwójka dzieci i domek na przedmieściach. Buddy jest takim „everymanem” pełną gębą – niby nikt go nie kojarzy (jakiś dzieciak myli go z Aquamanem, gdy prosi o autograf) ale wszyscy wiedzą, że jest superbohaterem. Jego druga tożsamość jest jawna, co niejako stanowi pewien problem w superbohaterskiej społeczności, jak zauważa Marsjański Łowca Ludzi. Łowca, członek Europejskiej Ligi Sprawiedliwości, odwiedza pewnego dnia Bakerów wraz z ekipą, która ma wyremontować ich dom po kolejnym z rzędu ataku –ELS postanowiła wystawić Bakerowi legitymację i jednocześnie wywiązuje się z obowiązków wobec niego. Łowca zwraca naszemu bohaterowi uwagę na to, że żaden z członków Ligi nie ma zgrai dzieciaków latających po domu i nie kłóci się z żoną o podniesioną klapę od kibla – ale Buddy’emu wcale to nie przeszkadza. Co więcej – czyni go herosem, z którym łatwiej się utożsamić.


Grant Morrison, podobnie jak Alan Moore i Neil Gaiman, wziął postać sprzed „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach” i przedstawił ją czytelnikom na nowo. Animal Man „pokryzysowy” jest młodszy, ma dzieci, dłuższe włosy i – jak się potem okazuje – korzysta ze swej mocy w zupełnie inny sposób, niż w rzeczywistości sprzed „kryzysu”. W sumie nic dziwnego – Alan Moore, w słynnej „Lekcji anatomii” („The Saga of the Swamp Thing” #21), również całkowicie wywraca do góry nogami naszą wiedzę o „Potworze z bagien” a Gaiman w „Czarnej orchidei” mocno eksperymentował ze starą, lekko przykurzoną, bohaterką DC. Otóż Animal Man, w świecie „po kryzysie” nie musi już przebywać w bezpośredniej bliskości zwierzęcia, aby korzystać z jego „mocy”. Czerpie ją on z „pola morfogenetycznego”, w które wpisane są cechy wszystkich zwierząt jakie istnieją (lub istniały) w historii świata. Buddy może zatem być wytrzymały jak ankylozaur i agresywny jak tyranozaur – musi tylko sięgnąć po ich „moce” zapisane gdzieś we wzorcu rzeczywistości. W późniejszych odcinkach z lat dziewięćdziesiątych (a także w „Animal Man” Jeffa Lemire’a) moce Bakera zostaną wytłumaczone w jeszcze trochę inaczej, trochę na modłę „Zieleni” ze wspomnianej „Sagi o potworze z bagien” czy „Czarnej orchidei”.


Animal Man jest herosem, dla którego szczególnie istotna jest walka o prawa zwierząt. W pewnym momencie postanawia zostać wegetarianinem (podobnie jak Morrison) i trzyma się mocno tej decyzji. Krzywda, jaką ludzie wyrządzają zwierzętom, jest w komiksie Morrisona mocno zaakcentowana – Buddy ratuje małpy z laboratorium, delfiny u wybrzeży Wysp Owczych i posuwa się czasem do działań nieakceptowalnych przez prawo. Dla niego „prawo moralne” będzie zawsze ważniejsze niż „prawo stanowione” – bo to drugie jest dziełem osobników u władzy, chroniących interesy wielkich korporacji i nie dbających o naszych braci mniejszych. Warstwa ozonowa, wycinka Amazonii, smog, nieludzkie eksperymenty, kłusownictwo, zagrożone gatunki, nieokiełznana eksploatacja ziemi – Grant Morrison jasno daje do zrozumienia jakie ma zdanie na powyższe tematy. Ale to nie proekologiczny wydźwięk stanowi największą siłę „Animal Mana”.

„Brytyjska inwazja” charakteryzowała się rewizjonistycznym podejściem do starych bohaterów Detective Comics. Brało się nieco pstrokatą, absurdalną postać z przeszłości i „urealniało”, wytykając często wady i niedorzeczności „starej wersji”. Morrison od czasu do czasu kąśliwie komentuje niektóre cechy „starych komiksów” – a to kostiumy tak obcisłe, że „w sumie nie ma nic do ukrycia, prawda drogie panie?”, czaszki i inne piekielne symbole na kostiumach superłotrów (żeby było od razu wiadomo, że to ten zły), czy motywacje sprowadzające się tylko do „panowania nad światem”. Buddy Baker przeżywa masę najróżniejszych przygód – walczy z surrealistycznym przeciwnikami, udaje się do Afryki, aby pomóc swemu niedawnemu wrogowi B’wanie Bestii – ale już od wspomnianego numeru piątego, uważny czytelnik zaczyna wyczuwać, że w całej tej opowieści coś jest bardzo, ale to bardzo, nie tak. Kim jest Crafty, człowiek-kojot z „Ewangelii…”? Kim są „żółci kosmici”, którzy pewnego dnia pojawiają się w świecie komiksu i twierdzą, że Buddy Baker nie jest „prawdziwym Animal Manem”? O co chodzi w wątku nieznajomego Indianina, o nazwisku Highwater, który cierpi na powracające zaniki pamięci?


„Ewangelia kojota”, komiksowe arcydzieło w stanie czystym, ustawia pewien pryzmat, przez który należy czytać „Animal Mana”. Otóż komiks Granta Morrisona jest metakomiksem, w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdy Highwater przybywa do Azylu Arkham na spotkanie z niejakim Psychopiratem, który zamknięty w izolatce powtarza jakieś brednie o „innych światach, które zostały kiedyś usunięte”, zostaje zaczepiony przez Szalonego Kapelusznika. „Wszyscy jesteśmy słowami na kartce papieru. Jesteśmy scenariuszem skleconym pospiesznie by dotrzymać terminu. Nie możemy aspirować do czegoś wyższego niż groszowy melodramat. Jakiś pisarzyna tworzy całe nasze życie!”. W słowach Kapelusznika jest więcej prawdy niż można byłoby się spodziewać. Wszyscy bohaterowie komiksu zaczynają podejrzewać, że są tylko „papierowymi postaciami” a nie ludźmi, a ich istnienie jest zależne od kaprysów tak zwanych „autorów”! Wspomniany Psychopirat jest jedyną osobą, która „pamięta” uniwersum DC sprzed Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach. Gdy odwiedza go Highwater, ten pyta przerażony: „Czy to Wolfman podał wam moje nazwisko?”. Bohater boi się, że zostanie unicestwiony jak tysiące innych postaci i światów podczas kryzysu – a to przecież amerykański scenarzysta komiksowy, Marv Wolfman, odpowiada za tę największą komiksową „hekatombę” w historii amerykańskiego wydawnictwa.


Autorzy komiksów są „bogami” i demiurgami komiksowej rzeczywistości. Stworzone przez nich postacie „żyją” tylko wtedy, gdy ktoś o nich czyta, istnieją tylko między kadrami (zupełnie jak w powieści „Gniazdo światów” Marka S. Huberatha). Highwater mówi wręcz o naukowej teorii tłumaczącej ową sytuację – rzeczywistość wypływa z wyższego stanu, „wielkiej nieobecności” będącej źródłem tworzenia i niszczenia. Ta wielka, biała nieobecność to przestrzenie między kadrami, do których czasami udaje się „przebić” przez ramkę obrazka. Wystraszone postacie w pewnym momencie widzą nas, czytelników i zwracają się bezpośrednio w naszym kierunku – „Widzę was! Gapią się! Tam są! Cieszą się naszym bólem!”. Czwarta ściana zostaje zburzona totalnie, ale różnica w stosunku do zwyczajowej sytuacji tego typu polega na tym, że odbywa się to w sposób całkowicie niekontrolowany przez bohatera. Tu nie ma mowy o porozumiewawczym mruganiu do czytelnika jak w „Deadpoolu” – jest tylko szok i przerażenie. Ostatecznie do komiksu trafia sam Grant Morrison lub – co bardziej poprawne – jego fikcyjna reprezentacja na potrzeby „dialogu” z Buddym Bakerem. Pomysł takiej interakcji z czytelnikiem nie jest nowy – wszak już nasz Papcio Chmiel pojawiał się w komiksach o Tytusie i tak samo bawił się w przechodzenie między kadrami (jest to również normą chociażby u Tadeusza Baranowskiego). Jednak ważne jest to, że Grant Morrison odważył się na takie zagranie w mainstreamowym komiksie superbohaterskim, co było czymś zupełnie nowym i bezprecedensowym.



Tego rodzaju rozwiązanie narracyjne nie miało na celu tylko uatrakcyjnienia fabuły, czy szokowania widza. To również rozprawa Morrisona na temat samego medium komiksowego i procesu twórczego. Komiksowe światy zostały stworzone po to, abyśmy wszyscy poczuli się lepiej, uciekli choć na chwilę od trudnej i dalekiej od ideału rzeczywistości. Kolorowe, pstrokate i głupiutkie komiksy Złotej i Srebrnej Ery, po „dojrzewaniu” w trakcie Ery Brązowej, miały być w końcu „poważne” i „dorosłe” – między innymi dlatego nastąpił „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach” zamykający symbolicznie Brązową Erę w Detective Comics. Aby je takimi uczynić autorzy wprowadzają do nich brutalność, przemoc i ból – i, jak mówi komiksowy Grant Morrison, jeśli naprawdę na tym ma to polegać, to niech Bóg ma nas w swej opiece.


Dwudziesty szósty odcinek „Animal Mana” z sierpnia 1990 jest ostatnim ze scenariuszem Granta Morrisona. Okładka przedstawia samego autora w bardzo brutalny sposób demonstrującego swą władzę nad papierowym bohaterem, jakim jest Buddy Baker. Ilustrujący niemal wszystkie dotychczasowe odcinki Chaz Truog pozostał w serii jeszcze pół roku – sześć kolejnych zeszytów napisał Peter Milligan, który całkiem nieźle kontynuował metatekstowe rozważania Morrisona. Cała seria liczyła sobie osiemdziesiąt dziewięć odcinków i zajmowali się nią tacy twórcy jak Tom Veitch, Jamie Delano, Jerry Prosser, Steve Dillon czy Steve Pugh – a w marcu 1993 roku „Animal Man” jako jeden z pierwszych komiksów dołączył do słynnego „DC Vertigo”. Seria przestała się ukazywać w listopadzie 1995 roku z powodu niezadowalających wyników sprzedażowych.

Minęło dokładnie szesnaście lat i „Animal Man” powrócił – w listopadzie 2011 roku wychodzi pierwszy odcinek drugiej serii w ramach inicjatywy „The New 52”. Za scenariusz odpowiadał sam Jeff Lemire, który również poważnie namieszał w życiu Buddy’ego Bakera. Pozostaje mieć nadzieję, że Egmont sięgnie po wszystkie komiksy z tym bohaterem.



Tytuł: Animal Man 
Scenariusz: Grant Morrison 
Rysunki: Chaz Truog, Tom Grummett 
Tłumaczenie: Paulina Braiter 
Tytuł oryginału: Animal Man Omnibus 
Wydawnictwo: Egmont 
Wydawca oryginału: Detective Comics 
Data wydania: grudzień 2020 
Liczba stron: 712 
Oprawa: twarda 
Papier: kredowy 
Format: 170 x 260 
Wydanie: I 
ISBN: 9788328158290

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz