wtorek, 16 stycznia 2018

Miracleman

Tako rzecze Alan Moore


Alan Moore pokazał w „Strażnikach” jak mógłby wyglądać świat, w którym zwykli ludzie postanowili zostać superbohaterami. Poza nieludzkim Doktorem Manhattanem, wszyscy Strażnicy to śmiertelnicy, którzy wzorem trykociarzy z kolorowych i głupiutkich komiksów Złotej i Srebrnej Ery ubrali się w dziwne kostiumy i zaczęli gonić przestępców. Moore zderza tutaj naiwną ideę ultraheroizmu z prawdziwym światem. Idea nie wytrzymuje tej konfrontacji. Nie bez przyczyny Komediant, w jednej z bardzo wymownych scen, mówi do reszty swoich kolegów: „Do zobaczenia w komiksach”. O dziele Moore’a mówi się, że jest to „dekonstrukcja superbohaterskiego mitu”. Słusznie, choć według mnie, autor skupia się głównie na wybranym zagadnieniu związanym z owym mitem – na moralności.

Kilka lat przed „Strażnikami” Moore zaczął pisać komiks, który równie mocno dekonstruuje to, co ma dekonstruować. A może nawet i lepiej. Dzieje się tak dlatego, że definicja, a następnie redefinicja pojęcia nadczłowieka jest tu głównym celem opowieści. Alan Moore wziął wszystkie cechy komiksowego bohatera Złotej Ery i bez żadnych pominięć i uproszczeń przedstawił je w rzeczywistości zupełnie realistycznej, logicznej i poważnej. Pozakomiksowej. W odróżnieniu od „Strażników” superbohater ma tu naprawdę nadludzkie moce, zupełnie przeczące zdrowemu rozsądkowi i fizyce. (Na przykład spadający głaz o wadze kilku ton powinien swoją bezwładnością choć trochę wbić go w ziemię. Ale gdzie tam, heros ani drgnie. Dodatkowo, aby wyrzucić tenże głaz wysoko w powietrze, musiałby mieć mięśnie niczym Hulk, a przecież nie ma). Wszystko dokładnie tak jak w komiksach sprzed ponad półwiecza. Komiks ten odpowiada na pytanie: czy te wszystkie śmieszne cechy superbohaterów Złotej Ery mogłyby mieć rację bytu w rzeczywistości, którą widzimy za oknem? 


Komiks ów to „Miracleman”. Jego głównym bohaterem jest Mickey Moran, dziennikarz – wolny strzelec, mieszkający w wielkim mieście ze swoją ukochaną żoną, Elizabeth. Dręczony koszmarnymi snami, w których lata pod niebem zalanym z nagła potężną eksplozją, próbuje wiązać koniec z końcem. Jest typowym everymanem. Spokojna egzystencja kończy się, gdy podczas zamieszek przy nowo otwartej elektrowni atomowej wypowiada on pewne tajemnicze słowo. Po prostu czyta lustrzane odbicie słowa „Atomic”. „Kimota!” – to słowo-spust odblokowuje mu pamięć a wyparte wspomnienia podejmują gwałtowny szturm. Mickey zamienia się w postać wyjętą prosto z komiksów. Świat poznaje Miraclemana – istotę niezniszczalną, nadludzko silną, szybką i potrafiącą latać. Drugi Superman?! Dojdziemy do tego.

Gdy Miracleman wraca do domu, jego żona przez chwilę go nie poznaje. Gdy opowiada jej swoją historię, gdy roztrzęsiony mówi o tym, jak zdobył swoją moc i jakie przygody przeżył – ona kwituje to śmiechem i krótką puentą – „Wybacz Mike… Ale ta historia jest tak cholernie głupia!”. Otóż, Mickey twierdzi, że w wieku czternastu lat spotkał dziwną istotę, podającą się za wielkiego astrofizyka, Guntaga Borghelma. Naukowiec obdarzył go mocą przemiany w nadczłowieka, po wypowiedzeniu słowa „Kimota!”. Wkrótce do Miraclemana dołączyli jego nieodłączni, tradycyjni pomocnicy – Young Miracleman oraz Kid Miracleman (obaj używają po prostu okrzyku „Miracleman!”) Czego to oni razem nie dokonali! Walczyli z takimi przeciwnikami jak Firebug, doktor Gargunza, Young Nastyman i w końcu Kommandant Garrer i jego Naukowe Gestapo! (Pierwszy rozdział „Miraclemana” to przykład takiej przygody – idealnie utrzymany w naiwnej, infantylnej i kampowej estetyce komiksów Złotej i Srebrnej Ery). W 1963 roku ktoś zastawia pułapkę na rodzinę Miraclemanów. Dwóch pomocników ginie (czy aby na pewno?) w wyniku eksplozji atomowej a nasz Miracleman traci pamięć i moce. Aż do dzisiaj. Liz nie słyszała nic o tych wydarzeniach. Ba, nikt o tym nie słyszał! „Mickey, nie mów. Pojawiło się jeszcze kilku młodych Miraclemanów i utworzyliście drużynę piłki nożnej?!”. Jakaś bzdura.


Pewnie, że bzdura. Nikt o zdrowych zmysłach by w to nie uwierzył. W trakcie rozwoju fabuły otrzymujemy jednak wszystkie wyjaśnienia. Dowiadujemy się kim naprawdę jest (i co ważne, kim nie jest) Miracleman. Poznajemy uprawdopodobnione wersje jego pomocników i przeciwników, dowiadujemy się jak kreskówkowa logika mogłaby zaistnieć w naszej rzeczywistości. Czytamy o tajnym projekcie rządu Wielkiej Brytanii, mającym na celu dorównanie światowym mocarstwom w zimnowojennym wyścigu zbrojeń. Walczymy ze zbuntowanym członkiem tego projektu, doktorem Gargunzą marzącym o nieśmiertelności oraz z najpotworniejszym komiksowym nemezis w historii tego medium – nie napiszę kto to, sprawdzicie sami. Odwiedzamy inne wymiary, dowiadujemy się czym jest podprzestrzeń i pararzeczywistość oraz przenosimy się w czasie. A przede wszystkim obserwujemy jak hasło Komedianta („Do zobaczenia w komiksach!”) nabiera prawdziwego znaczenia. Obrazkowe historyjki Złotej Ery urzeczywistniają się. Na 175 stronie „Miraclemana” widzimy fragment komiksu z tego okresu oraz diabolicznego naukowca, który wpada na szatański pomysł. Co to za komiks? Dlaczego zwracam na to uwagę?


Gdy w 1938 roku powstał Superman, rozpoczęła się Złota Era Komiksu. Pojawiło się wielu bohaterów podobnych do Kryptończyka. Jednym z nich był Kapitan Marvel, którego przygody można było przeczytać w „Whiz Comics” (ale i również od pewnego momentu w „Captain Marvel Adventures”) wydawanym przez Fawcett Comics. Kapitan Marvel był tak naprawdę dwunastoletnim chłopcem, obdarzonym nadludzką mocą przez tajemniczego czarodzieja. Po wypowiedzeniu słowa „Shazam!” (!) zamieniał się w potężnego bruneta w żółtych kaloszach i czerwonych rajtuzach. Właściciele Supermana (Detective Comics, znane wtedy jeszcze jako National Comics) poszli do sądu. Przecież to kalka Supermana! Fawcett Comics wyrokiem sądu zabija Kapitana Marvela w 1953 roku (tuż przed ogłoszeniem niesławnego Comics Code Authority) i odchodzi w cień. Taka ciekawostka – Kapitan Marvel powrócił w 1972 roku już w wydawnictwie DC, ale (znowu w obawie o pozwy – tym razem ze strony Marvel Comics) jako Shazam.


Tymczasem, w Wielkiej Brytanii, wydawnictwo L. Miller and Son oraz słynny twórca komiksowy Mick Anglo przedrukowywali oryginalne komiksy o Kapitanie Marvelu od Fawcett Comics. Kapitan Marvel zostaje zlikwidowany za oceanem, zaistniała więc szansa, że pozew wpłynie też do nich. Więc Mick Anglo wpada na pewien pomysł. W 1954 roku powstaje brytyjska wersja Kapitana, który otrzymuje imię Marvelman. Jego moce biorą się z energii atomowej a nie z magii, on sam jest blondynem a nie brunetem, kalesony ma niebieskie a nie czerwone, krzyczy „Kimota!” a nie „Shazam”! O dziwo, pozew nie dociera do twórców – nie powstrzymało to jednak problemów. Wydawnictwo L. Miller and Son nie wytrzymuje konkurencji z napływającymi coraz szerszą falą do Wielkiej Brytanii komiksami amerykańskimi i w 1963 roku upada. Marvelman znika.


W 1982 roku prawa do „Marvelmana” pozyskuje magazyn komiksowy „Warrior”, należącego do byłego redaktora brytyjskiego oddziału Marvela. Reanimacją bohatera zajął się nikt inny jak legendarny dziś (ale jeszcze nie wtedy) Alan Moore. Napisał szesnaście odcinków, które stanowią całość omawianego przeze mnie zbiorczego wydania. Gdzieś po drodze Moore w wyniku nieporozumień z wydawcą porzuca wydawnictwo a sam „Warrior” upada. W 1985 roku prawa do postaci trafiają w końcu do amerykańskiego wydawnictwa Eclipse Comics, gdzie znowu musi dojść do zmiany pseudonimu bohatera. Z powodu obawy o pozew ze strony Marvel Comics, Marvelman zamienia się w Miraclemana. Następcą Alana Moore'a, który jako sławny już twórca rezygnuje z dalszego tworzenia przygód tej postaci w 1989 roku, został nikt inny jak Neil Gaiman, ale o jego wkładzie w tę serię pogadamy kiedy indziej.


Miracleman dojrzewał zatem ze swoim twórcą. Warto zwrócić w tym miejscu uwagę na to, że gdy w 2009 roku komiks trafia do Marvel Comics, autor nakazał usunięcie swojego nazwiska z wszystkich kolejnych wydań pod szyldem giganta. Co nim powodowało? Niechęć do Marvela? Uświadomienie sobie, że prawa autorskie przez cały czas należały do Micka Anglo, od którego Marvel je przejął? Hołd dla „ojca” Marvelmana? Nie wiadomo dokładnie, być może wszystkie powody. Najnowsze zbiorcze wydanie od Mucha Comics, nie jest już sygnowane nazwiskiem geniusza, choć wszyscy wiedzą kto kryje się za pseudonimem „Pierwotny Scenarzysta”.

Dlaczego o tym wszystkim napisałem? Bo historia samego komiksu jest przynajmniej tak samo fascynująca jak jego fabuła. Jakże świetnie Moore dokonał bezpośrednich nawiązań fabularnych do historii wydawniczej komiksu! W komiksowej rzeczywistości młody Mike spotyka Guntaga Borghelma i zdobywa MOC w 1954 roku. A co się wydarzyło w tym czasie w naszej rzeczywistości? W Wielkiej Brytanii wychodzi pierwszy numer „Marvelmana” autorstwa Micka Anglo! W 1963 roku Miracleman i jego towarzysze wpadają w atomową pułapkę i znikają. Co się dzieje w 1963? Upada brytyjskie wydawnictwo L. Miller and Son a komiksy o Marvelmanie przestają się ukazywać. Micky Moran wymawia dawno zapomniane „Kimota!” podczas protestów w 1982 roku i powraca jako superbohater. Co się dzieje w 1982 roku? Alan Moore zaczyna tworzyć dla „Warriora”! I w końcu w komiksowym 1985 roku Miracleman dwukrotnie przenosi się w czasie i walczy ze swoimi przeszłymi tożsamościami z 1963 i 1982 roku. Co dzieje się „u nas” w 1985 roku? Marvelman staje się Miraclemanem kończąc na pewien czas etap sądowych batalii i stabilizuje się w Eclipse Comics.


Nie trzeba oczywiście znać przygód poprzedników i protoplastów Miraclemana sprzed ery Alana Moore’a, aby zrozumieć fabułę komiksu. Jednak wiedza o tym, jak to wszystko wyglądało pozwala nie tylko wyciągnąć pewne niuanse, niesamowicie subtelnie wplecione w historię, ale również lepiej zrozumieć ideę autora. Weźmy do ręki (jeśli mamy taką możliwość) „Whiz Comics” z lat czterdziestych, „Marvelmana” z lat pięćdziesiątych a potem „Warriora” z 1982 roku. To, co zrobił Alan Moore oszałamia i woła o brawa. Złota i Srebrna Era zostają bezlitośnie wypunktowane, rozłożone na łopatki, wypatroszone i pozszywane na nowo. Moore-Frankenstein tworzy komiksowe monstrum, ale nie po to, aby szydzić czy poniewierać przeszłość. On chce ją dokładnie przeanalizować, rozmontować i przyjrzeć się tak zwanemu „superbohaterskiemu mitowi” z każdej możliwej perspektywy. Chce pokazać, że komiksy o nadludziach nie muszą być dziecinne i naiwne. Że można podejść do tego tematu zupełnie poważnie.

Kim jest nadczłowiek Moore’a-Zaratustry? W „Strażnikach” mieliśmy do czynienia ze zwykłym człowiekiem, którzy próbował stać się bogiem. W „Miraclemanie” jest bóg, który stara się pozostać człowiekiem. Pamiętacie, co powiedział Fryderyk Nietzsche? „Bóg nie żyje!”. Wszystkie uniwersalne wartości i prawa moralne, którymi kierowali się ludzie przez stulecia, erodują. Stworzyliśmy sobie takiego boga, który nie wytrzymał konfrontacji z postępującymi potrzebami rozwijającej się ludzkości. Czy jednak nasz gatunek, pozbawiony niebiańskiego drogowskazu, skazany jest na zmagania z uczuciem bezcelowości i bezsensu istnienia? Czy zniszczy nas nihilizm? Nie, jeśli podejmiemy kroki zaradcze. Musimy stworzyć sobie nowego idola, przecież to nic trudnego, robimy to od mileniów. Tym razem jednak powinniśmy zacząć proces od samych siebie, powinniśmy dostrzec bóstwo patrząc w lustro. Zmieńmy wszystkie dotychczasowe skale wartości, bądźmy swoimi własnymi bogami. Stańmy się nadludźmi.


Alan Moore widzi nietzscheański ideał na kartach komiksów. Superbohaterowie mogą być takimi nadludźmi właśnie, trzeba tylko uzasadnić i pokazać jakby mogło to wyglądać w rzeczywistym świecie. Bohaterowie-pajace z połowy dwudziestego wieku, muszą nabrać realnych cech, muszą iść tam, gdzie chciałby ich widzieć Nietzsche oraz tam, gdzie chce ich widzieć Moore. Nieprzypadkowo pierwsza część „Miraclemana” kończy się cytatem z „Tako rzecze Zaratustra”: „Patrzcie, ja was uczę nadczłowieka. On jest tym piorunem, on jest tym obłędem

Tylko czy nie jest czasem tak, że pomysł Moore’a jest ostatecznie swoim zaprzeczeniem idei Nietzschego, a my zwyczajnie nie dostrzegamy wielkiego cudzysłowu, w który ubiera ją autor „Miraclemana”? Bóg nigdy nie będzie człowiekiem, człowiek nigdy nie będzie bogiem. Widać to od razu, gdy tylko uświadamiamy sobie, że Mickey Moran i Miracleman to dwie zupełnie (i dosłownie) różne istoty. Zauważa to też jego żona, która w pewnym momencie mówi mu, że ich stosunki seksualne przywodzą jej na myśl zoofilię. Ona jest tylko prymitywnym zwierzęciem w porównaniu do coraz bardziej obcego i zdehumanizowanego bytu jakim jest jej mąż/nadczłowiek. On sam zaczyna przypominać coraz bardziej Doktora Manhattana ze „Strażników” a coraz mniej człowieka. Jego największą słabością jest to, że stopniowo zapomina o swoim człowieczeństwie. Jego największy wróg, również nadczłowiek, to czyste zło. Sprowadza piekło na Ziemię dla samej idei zła i tylko dlatego, że może. Jest on najbardziej przerażającą, niszczycielską, bezwzględną i nieludzką istotą z jaką zetknąłem się na kartach komiksów. No cóż, nadczłowiek.


Nic dziwnego zatem, że wszyscy latający trykociarze u Moore’a nazywani są przez resztę ludzkości „potworami”. Ludzie sami sobie stworzyli bogów, którzy z początku postrzegani byli jako zbawienna siła i nadzieja na lepsze jutro a ostatecznie jako zagrożenie i przekleństwo. Dziecinni herosi Złotej Ery stają się bogami-tyranami i nieludzkimi monstrami. Dociera do nich prawda, którą w ostatniej części „Miraclemana” głośno wypowiada główny bohater. Pomimo laicyzacji, globalizacji, wzrostu ilości informacji i coraz lepszej wiedzy o otaczającym ich świecie, ludzie i tak potrzebują boga. Mitu. Baśni. Czegoś co pokaże im jak żyć, nada sens codzienności i będzie drogowskazem.

Miracleman marzy o świecie Złotej Ery. Takim beztroskim, bezpiecznym i doglądanym przez istoty w kolorowych ciuchach. Ludzie są uśmiechnięci, ich marzenia spełnione, ich szczęście niczym nie ograniczone. Trzeba wdrożyć te zasady siłą, trzeba uwolnić wszystkich od moralnych dylematów. I nie martwmy się o to czy po drodze, komuś coś nie będzie się podobało. Wiemy lepiej, jesteśmy bogami a reszta zwierzyną. W „Miraclemanie” mamy jedną z najbardziej wstrząsających scen w historii. Nie powiem, która to – na pewno jej nie przeoczycie. Podsumowanie tego obrazka jest następujące:

„Postawiono Olimp jednak pozostawiono pola śmierci. W całej historii ludzkości nigdy nie istniało żadne niebo, nigdy nie postawiono żadnej siedziby bogów, której korzenie nie tkwiłyby w polach ludzkich kości”.


Idea Nietzschego upada z wielkim hukiem, nadczłowiek to już nie człowiek. Jej ewentualne spełnienie to całkowite wyrugowanie człowieczeństwa, rezygnacja z tego czym jesteśmy. Tak naprawdę to nasz upadek a nie wyniesienie. Szesnasty, ostatni numer „Miraclemana” kończy się w ostatecznym rozrachunku w bardzo smutny sposób. Niby rozumiemy motywy boga, niby jest jasne to co mówi. Ale nie wyobrażamy sobie takiej sytuacji w prawdziwym świecie – jak dobrze, że to tylko komiks. Niezwykle krwawy, mroczny i brutalny ale i dojrzały, skomplikowany i niejednoznaczny. Prekursor „Strażników” i całej Mrocznej Ery Komiksu. 

Neil Gaiman po trzech latach zaczął opowiadać dalszy ciąg historii „Miraclemana”. Jego „Złotej Erze” przyjrzymy się niedługo.


Tytuł: Miracleman
Scenariusz: Pierwotny Scenarzysta oraz Mick Anglo
Rysunki: Garry Leach, Alan Davis, John Ridgway, Chuck Austen, Rick Veitch, John Totleben, Don Lawrence, Steve Dillon, Paul Neary, Rick Bryant
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Miracleman #1-16
Wydawnictwo: Mucha Comics
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: październik 2016
Liczba stron: 384
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788361319740

1 komentarz: