Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
Grant Morrison zawsze budził skrajne emocje. Jego „Doom Patrol” jest uwielbiany lub równany z ziemią – obok tego komiksu nie przechodzi się obojętnie. Najnowsza seria, „The Green Lantern”, której scenariusze tworzy samodzielnie Szalony Szkot też będzie polaryzować czytelników – przygody Hala Jordana, działającego teraz jako kosmiczny policjant, wystawiają odbiorcę na poważną próbę.
Pierwszy odcinek „The Green Lantern” Granta Morrisona, z rysunkami Liama Sharpa, ukazał się za oceanem w styczniu 2019 roku. Seria ta jest spadkobierczynią dwóch poprzednich, zakończonych pod koniec 2018 roku – „Hal Jordan and the Green Lanterns Corps” Roberta Vendittiego oraz „Green Lanterns”. Głównym bohaterem runu Morrisona jest Hal Jordan, najsłynniejsza ziemska Zielona Latarnia – strażnik sektora 2814.1. Hal przebywa właśnie na Ziemi, a jego pierścień mocy jest całkowicie rozładowany – traf chciał, że niedaleko miejsca jego pobytu rozbija się statek z inną Zieloną Latarnią (to chyba już jest tradycją). Ciężko ranny kosmita, przypominający trochę jakiegoś stwora zastygłego w bursztynie („przekaż moim roztworom protokryształów, że bardzo je kocham”), zleca Halowi misję powstrzymania trzech złoczyńców, którzy dali właśnie nogę z rozbitego statku. Halowi wiatr zaczyna w końcu wiać w plecy – pierścień naładowany, kosmos stoi otworem, a planeta Oa, na której znajduje się źródło mocy Zielonych Latarni, wzywa go do siebie.
Grant Morrison jest tu po prostu sobą. Nie ma czasu na wyjaśnienia i tłumaczenia kto jest kim, gdzie jesteśmy i co wynika z czego. Tempo opowieści jest zabójcze a przewijająca się w jej trakcie galeria postaci i miejsc wprost niesłychana. „Galaktyczny stróż prawa” przypomina trochę „Doctora Who” – ale takiego podniesionego do n-tej potęgi. Od pierwszych stron poznajemy postacie tak cudaczne i pstrokate w swej prezencji, że tak naprawdę od razu mocno dystansujemy się od opowiadanej historii. Grant Morrison, robi dokładnie to samo co w „Doom Patrolu” – podkreśla, że jesteśmy w opowieści obrazkowej, gdzie nie działają normalne zasady fizyki, logiki i zwyczajnego zdrowego rozsądku. Ziemia zostaje zminiaturyzowana i wystawiona na aukcji, jedna z Latarni ma eksplodujący wulkan zamiast głowy, odwiedzamy planetę kosmicznych wampirów, zakrzywiamy prawdopodobieństwo za pomocą „cyferblatu losu” i widzimy jak dziwaczni pożeracze gwiazd konsumują całe systemy gwiezdne. Ale całe to wariactwo, zmierza ku konkretnemu rozwiązaniu fabularnemu – oto we wszechświecie pojawiło się wielkie zagrożenie. Tajemnicze istoty, zwane Blackstars, muszą zebrać pięć magicznych artefaktów, aby stworzyć coś, co nazywają „Narzędziem Ostatecznym”. Co planują? Zagładę? Przejęcie władzy? Pierwszy tom nie odpowiada na te pytania – zbiera tylko sześć z dwunastu odcinków. Druga połowa tej opowieści pojawi się w Polsce w październiku jako „Dzień, w którym spadły gwiazdy”.
To nie jest komiks dla przypadkowego czytelnika. Tylko odbiorcy naprawdę dobrze orientujące się z „kosmosie Detective Comics” będą nadążać za tym, co się dzieje – ale i tak nie ma gwarancji, że wszystko będzie jasne. Trzeba po prostu porządnie odrobić lekcje, zanim siądziemy do runu Morrisona – dowiedzieć się, co działo się w ostatnich latach u Zielonych Latarni i kim są najważniejsze postacie. Morrison wymaga też od swych czytelników maksymalnego skupienia i otwartego umysłu. To, co wyprawia się w komiksie, przypomina narkotyczne sny, gdzie wydarzenia połączone są ze sobą w bardzo luźny i niekoniecznie przejrzysty sposób. Autor bardzo lubi też gwałtownie zmieniać czas i miejsce akcji – dopiero piąty z sześciu odcinków porządkuje nieco fabułę i pozwala odetchnąć. Nie brakuje też pokręconego poczucia humoru Morrisona – w szeregach Zielonych Latarni walczy „inteligentny, uniwersalny wirus”, którego bronią jest oczywiście… infekcja, a na wrogów spadają szesnastotonowe, zielone odważniki rodem z „Latającego cyrku Monty Pythona”.
W pierwszym tomie „The Green Lantern” rysownik jest równie ważną personą, co scenarzysta. Liam Sharp daje wprost niesamowity popis umiejętności. Poszczególne kadry są hiperszczegółowe, maksymalnie dopracowane i przeładowane detalami. Charakterystyka postaci i miejsc jest dokładnie tak odjechana, jak wymaga tego scenariusz Morrisona. Kosmici wyglądają naprawdę surrealistycznie – zupełnie inaczej niż w „kosmosie Marvela”, gdzie, z pstrokacizną utrzymaną na podobnym poziomie jak w DC, cały czas przypominają ludzi. Kreacja Sharpa, mimo swej „nieludzkości”, jest jednocześnie całkiem swojska i znajoma. Kosmici rżną w karty w kosmicznych knajpach, a na drzwiach statków-karetek malują czerwone krzyże. Liam Sharp wyczynia również cuda z samym układem kadrów, co przypomina nieco szaleństwo „Sandmana: Uwertury” ilustrowanego przez J. H. Williamsa III. Tu nie znajdziemy zwyczajnych prostokątnych bloków, które zawsze łatwo śledzimy od lewa do prawa i z góry na dół. Jednocześnie nie ma problemu z podążaniem za historią, bo narracja Sharpa jest bardzo, bardzo intuicyjna. Wszystko razem sprawia, że na samym podziwianiu rysunków spędzimy przynajmniej tyle samo czasu, co na odczytywaniu i dekodowaniu fabuły. Koronkowa robota.
„Green Lantern. Galaktyczny stróż prawa” to komiks bardzo specyficzny. Część czytelników rzuci nim o ścianę i nigdy do niego już nie wróci. Inni przeczytają dwukrotnie pod rząd i powtórzą to wszystko za miesiąc, przed zakupem tomu drugiego. Czy warto? Oczywiście, przecież to Morrison.
Tytuł: Green Lantern. Tom 1. Galaktyczny stróż prawa
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Liam Sharp
Tłumaczenie: Marek Starosta
Tytuł oryginału: The Green Lantern Vol.1: The Intergalactic Lawman
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Detective Comics
Data wydania: marzec 2020
Liczba stron: 176
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328196070
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz