niedziela, 23 sierpnia 2020

Druciarz galaktyki

Faust musi przegrać

Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.

Dziś powieść, którą sam Philip K. Dick deprecjonował, a czas spędzony nad jej pisaniem wspominał jako twórczą mękę. Wydana w czasie dominacji takich gigantów jak „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” i „Ubik”, była zazwyczaj takim trochę zapomnianym krewniakiem, który jest często pomijany w zaproszeniach na rodzinne imprezy. Przed nami „Druciarz galaktyki”.

„The Galactic Pot-Healer” napisany został na przełomie 1967 i 1968 roku, jako rozwinięcie pomysłów z dickowej powieści dla dzieci – „Nick and the Glimmung”. Wydana w 1969 roku przez Berkley Books, była według relacji autora tą, przy której wyczerpał się artystycznie i umarł jako pisarz. Próbował później znaleźć w niej jakieś pozytywy, ale mimo najszczerszych chęci nie umiał. Widoczne w niej „ślady psychozy” tłumaczył tym, że dopadła go frustracja z powodu nieudanych poszukiwań Boga w świecie. Faktycznie, to jest kolejna powieść, gdzie nie mamy do czynienia z Bogiem, lecz bogiem – albo po prostu potężną istotą z boskimi pretensjami, która chce wyjść za wszelką cenę poza swoje ograniczenia. „Galaktyczny druciarz” zawitał do Polski w roku 1996 za sprawą Rebisu. Sześć lat później wydawnictwo przełożyło powieść na nowo i wydało jako „Druciarza galaktyki” – trzecie, jak na razie ostatnie, wydanie ukazało się dosłownie miesiąc temu w rebisowych „Dziełach zebranych Philipa K. Dicka”.



Mamy rok 2046, a jakby „1984”. Wspólnotowa Republika Obywateli Ameryki Północnej to orwellowska rzeczywistość zunifikowanych jednostek, mieszkających w malutkich, podziemnych klitkach z kolorowymi krajobrazami emitowanymi na ścianach bunkrów. Cały świat uległ „tyranii urządzeń homeostatycznych” – podobnie jak w poprzednich powieściach, ludzie są skrajnie zależni od maszyn, automatycznych prawników, sekretarek i wszelkiego rodzaju robotów. „Wszystkie automatyczne urządzenia usługowe i wszystkie komputery to skurwiele” – mówi główny bohater. Joe Fernwright, to tytułowy „Pot-Healer”, czyli tak naprawdę „naprawiacz ceramicznych naczyń”. Niby ma pracę, ale w plastikowym i jednorazowym świecie nikt już nie potrzebuje jego usług – nudzi się w swoim biurze jak mops i pobiera zasiłek pieniężny od państwa. Długie godziny bezczynności umila mu Gra – wraz z innymi pozbawionymi sensu życia obywatelami odgaduje tytuły książek, przepuszczone wte i wewte przez automatyczne translatory („Wielki Gatsby” to „obszerny krokodyl w towarzystwie bizmutu” – ale i niekoniecznie, bo przecież interpretować można różnie).

Pewnego dnia z Joem zaczyna komunikować się istota z układu Syriusza – Glimmung z Planety Oracza. Wiadomości znalezione w dziwnych miejscach (np. w sedesie) informują o wielkim „Przedsięwzięciu” (zwanym też „Wydobyciem”), w którym bohater może wziąć udział i odmienić swoje życie. Wraz z innymi zaproszonymi reprezentantami rozumnych gatunków wszechświata uczestniczył będzie w wydobyciu Heldskalli (wielkiej katedry niegdysiejszej religii planety) z głębin oceanu, postawieniu jej na suchym lądzie i przywróceniu dawnej świetności. Joe będzie mógł w końcu wykorzystać swe umiejętności i naprawiać bezcenne artefakty. Nasz bohater nareszcie chce żyć i działać – widzi, że może porzucić cywilizację „ludzi siedzących w mikroskopijnych biurach, zajmujących nieistotne stanowiska i niemających nic do roboty, żadnych zadań czy trudnych problemów do rozwiązania, których trapi bolesna pustka kolektywnego społeczeństwa”.


Kim/czym jest Glimmung? To podobno jedyny reprezentant jedynego gatunku planety – gargantuiczny byt ważący dziesiątki a może setki tysięcy ton, władający wprost niewyobrażalnymi mocami. Półbóg, istota materialna spoczywająca gdzieś w morskich głębinach niczym potwory Lovecrafta, manifestująca się w postaci brudnego kosza na śmieci, zdartej płyty, zmiennokształtnej masy z dna oceanu, czy wreszcie dwóch gigantycznych, obracających i przenikających się kręgów wody i ognia z nałożoną nie twarzą nastolatki. Dokładnie tak! Prawda okazuje się trochę inna, ponieważ na Planecie Oracza żyją też i inne absurdalne, cudaczne gatunki. Chociażby „kalendy”, czarne, bliżej niezdefiniowane stworki piszące tak zwaną „Księgę”. Jest to dosłownie rejestr rzeczywistości, jej zapis „na bieżąco”. Przybywasz na planetę, znajdujesz jeden z jej egzemplarzy, otwierasz i czytasz między innymi: „X przybył na planetę, znalazł jeden z egzemplarzy Księgi, otworzył i zaczął czytać…”. Determinizm? Fatalizm? Do tej aktualizującej się ciągle „biblii planety Oracza” jeszcze wrócimy.

„Druciarz galaktyki” jest powieścią, w której nie zajmujemy się zagadnieniem realności otaczającego nas świata. Zakładamy, że jest on prawdziwy – to jedna z niewielu powieści Dicka, co do której możemy poczynić takie założenie w sposób bezdyskusyjny. Jest to historia o człowieku, który próbuje wyjść poza swoje ograniczenia w procesie poszukiwania Absolutu i Prawdy o Świecie. Glimmung jest istotą w zasadzie podobną do swoich „pracowników” sprowadzonych na Planetę Oracza. Daleko mu do Boga, to raczej „dobry” Palmer Eldritch albo „miły” Cthulhu – kosmita o niemal boskich mocach, w pełni materialny, nie transcendentny. On też był „stary”, „niedołężny” i „ograniczony tekstem zapisanym w Księdze”, tak samo jak Joe przykuty do swego biurka i „rozpisany” z góry ma wszystkie kolejne kartki kalendarza. Skazany na marazm i martwą egzystencję w szponach nieuniknionego przeznaczenia. I wtedy się zbuntował, rzucił wyzwanie fatalizmowi, przekreślił zapisy Księgi, dał impuls do działania Joemu mu i reszcie. Jak sam powiedział, sens życiu nadaje aktywne działanie, walka o wolną wolę – a bodźcem do owego działania nie powinna być tylko perspektywa powodzenia, lecz także niebezpieczeństwo porażki. W ostatecznym rozrachunku nawet przegrana pokaże prawdę o nas samych i świecie w jakim żyjemy.


A na porażkę Glimmunga skazuje Księga. Jest odpowiednikiem Biblii, Koranu, Tory – i jednocześnie „kodem” rzeczywistości pozbawionym czynnika losowego. Co oznacza życie według kalendów? „Streszczenie, nić przechodzącą przez ich ręce prosto do zimnego, entropicznego grobu”. Ale czy aby na pewno? Zapisana w różnych językach, czytana przez istoty najróżniejszych gatunków, tłumaczona przez pryzmat odmiennych doświadczeń i za pomocą różnych „słowników”, przypomina Grę, w którą tak ochoczo grał Joe i jego sieciowi koledzy. „Jak ty naprawdę wyglądasz?” – pyta Joe Glimmunga. „A ty? – ripostuje kosmita. – Każde zjawisko jest kształtowane przez układ postrzegania obserwatora. Znaczna część tego, jak postrzegasz mnie stanowi projekcję twojego umysłu. Jest tyle oglądów świata, ile świadomych istot”. Dokładnie to samo dotyczy odczytu Księgi. Zapisany w niej rzekomo determinizm to tylko złudzenie, chciejstwo i wygodnictwo ją czytających. Tłumaczona jest ona zawsze życzeniowo, tak samo jak wskazania wyroczni I-Ching w „Człowieku z wysokiego zamku”. Każdy czyta to, co chce wyczytać, zadowala się ersatzem definicji rzeczywistości. To taki fatalizm na własne życzenie, bufor przed groźnym, niezmierzonym światem – co ja mogę, skoro nic nie mogę?

Glimmung działa mimo to, podobnie jak Joe i jego współpracownicy – nie zadowala ich teoretyzowanie, lecz praktyczny test własnych ograniczeń. Niezaspokojone dążenie do samowiedzy, rozczarowanie własnym życiem, poszukiwanie transcendencji, aktywne funkcjonowanie ze świadomością porażki i wreszcie zrozumienie oraz zaakceptowanie własnych dysfunkcji przy jednoczesnej duchowej przemianie – Philip K. Dick odwołuje się do postaci Fausta nie tylko przez metafory, ale wręcz pisze o nim dosłownie w powieści. „Faust musi przegrać” – to zdanie jest mantrą „Druciarza galaktyki”. Dick idzie tropami Goethego – jego bohaterowie wyzwalają się z otchłani „Wodnego Podświata”, niezwykle ciekawi rzeczywistości, nie godzący się z mechanicyzmem, plujący w twarz entropii, gotowi zaprzedać duszę, aby osiągnąć cel. Ale dlaczego „muszą przegrać”? Otóż zdobywanie wiedzy odkrywa zawsze nowe połacie niewiedzy – niewidoczne przedtem. Im więcej wiesz, tym bardziej dociera do ciebie, ile jeszcze nie wiesz. Wewnętrzna siła, aby zrozumieć ten fakt, pogodzić się z nim i żyć dalej to właśnie „człowieczeństwo”.


Faustem jest zarówno Glimmung jak i Joe. Jest jednak pewna różnica – pod koniec powieści kosmita wchłania osobowości większości swoich podopiecznych, tworząc coś w rodzaju mózgu-ula. Tylko Joe i jeszcze jeden mały mieszkaniec Planety Oracza wypisali się z tego interesu. Wszyscy inni bali się wracać do swoich niepowodzeń, a sam Glimmung nie zrozumiał nic z nauki, jakie odebrał przy okazji Przedsięwzięcia. Wszyscy oni byli Faustem, który przegrał prawdziwie – z kretesem. Joe co prawda przegrał również – uświadomił sobie, że nie pojmie rzeczywistości i nie będzie szczęśliwy, ale nie poddał się niewoli kolejnej, pozostał indywidualnością. Przegrał, ale w jego przypadku porażka okazała się zwycięstwem – świadomy swej niedoskonałości i przyszłego wyroku na stosie entropii, żyje w świecie, gdzie „bogiem” jest tylko istota niewiele różniąca się od niego, tworzy sobie swoje ceramiczne garnki, zdając sobie sprawę, że są „paskudne” i żyje, nie czytając już Księgi i nie przejmując się jej zapisami.

„Druciarz galaktyki” to zestaw pytań, które rzucał autor, licząc się z tym, że odpowiedzi nie uzyska. Kim jest/są/byli bogowie? Czy należy im się cześć? Któremu bardziej, a któremu mniej? Dlaczego? Jak czytać pisma święte? Czy należy brać je za życiową wykładnię? Jak je interpretować, skoro nie ma instrukcji? Co z faktem wielości interpretacji? „Bogowie” czy „bogowie”? Czy to oni nadają sens naszemu życiu, czy sami go sobie kreujemy? Czy muszą być realni, aby spełniali swoją funkcję? A może gdyby byli to właśnie by nie spełniali? My jesteśmy dla Nich, czy Oni dla nas? Czy przeznaczenie istnieje? Czy wolna wola istnieje? Co znaczą te pojęcia?

„Druciarz galaktyki” był też swego rodzaju autoterapią. Dick szukał Boga, ale bez skutku – znajdował tylko bogów. W jednym z fragmentów powieści Joe szuka pomocy u przedstawicieli różnych religii ziemskich – w zabawny sposób Dick podsumowuje każde z wyznań. Boga nie ma też na Planecie Oracza – możemy tu znaleźć trochę zoroastryzmu, trochę gnozy, ale ostatecznie i tak zastaniemy materialnego, lovecraftowskiego potwora, realnego i ograniczonego jak my sami. Na szczęście znajdziemy też człowieczeństwo, dowody na siłę drzemiącą wewnątrz nas i nie potrzebującą do działania żadnej wyższej instancji. Dick po prostu wierzył w człowieka.


Tytuł: Druciarz galaktyki
Tytuł oryginalny: Galactic Pot-Healer
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Jacek Spólny
Wydawca: Rebis
Data wydania: czerwiec 2020
Rok wydania oryginału: 1969
Liczba stron: 232
ISBN: 9788381880695

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz