Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.
„Incal” ze scenariuszem Alejandro Jodorowsky’ego i rysunkami Jeana „Moebiusa” Girauda, nazywany jest często najlepszym komiksem, jaki kiedykolwiek powstał. I nie jest to żaden przeszarżowany, marketingowy slogan, który nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą. To dzieło, którego istoty żaden opis czy recenzja nie odda nawet w małym stopniu, tego trzeba doświadczyć samemu, bezpośrednio. Mimo wszystko – spróbujmy. Jest ku temu dodatkowa okazja – Alejandro Jodorowsky obchodzi dziś swoje dziewięćdziesiąte urodziny.
Wedle słów reżysera, wszystko zaczęło się pewnej nocy w 1974 roku, kiedy to „boskość przemówiła do niego w proroczym śnie” i powiedziała, że „twoim następnym filmem musi być Diuna”. Jodorowsky był już po swoich rewolucyjnych i kontrowersyjnych filmach, „Krecie” i „Świętej górze”, więc wieść o jego nowym projekcie zelektryzowała fanów. Wszyscy oczekiwali kolejnej psychodelicznej podróży po nieograniczonej niczym wyobraźni reżysera, oraz solidnej dawki mistyki i ezoteryki. To, że historia o walce Paula Atrydy o odzyskanie tronu Arrakis już istniała, nie było żadnym problemem. Otóż Jodorowsky postanowił gruntownie przebudować wizję Franka Herberta, przetworzyć ją wedle własnego uznania i dać światu „Diunę Jodorowsky’ego”. Twierdził, że „Diuna” nie należy już do Herberta, została przecież, jak każde dzieło sztuki, zesłana na niego z „kolektywnej nieświadomości” i jako pewien mit, czyli opowieść archetypiczna, nie ma już autora. To artysta musi pełnić wobec sztuki służebną rolę i być tylko przekaźnikiem dla emanacji swego rodzaju wyższej siły. Tym bardziej zrozumiałe staje się to, dlaczego tak usilnie próbował odsunąć autora „Diuny” od prac nad ekranizacją.
Takie podejście Jodorowsky’ego do sztuki ma swoje odbicie nie tylko w „Diunie” lecz w każdym dziele Chilijczyka (w szczególności w „Incalu”). „Diuna” miała dać ludziom epoki LSD takie same halucynacje i poszerzenie świadomości jak narkotyki, lecz bez konieczności ich zażywania. Miała być „przyjściem Boga”, dziełem tylko dla ludzi o otwartych umysłach – a więc ekipa zebrana do jej nakręcenia musiała być wyjątkowa. Jodorowsky przystąpił zatem do tworzenia drużyny „duchowych wojowników”. Szybko powiększył ją niemiecki artysta Hans Rudolf Giger, który zaprojektuje w przyszłości ksenomorfa w słynnym filmie „Obcy”. Efektami specjalnymi miał zająć się kolejny człowiek od graficznej oprawy późniejszego filmu Ridleya Scotta – Dan O’Bannon, który zachwycił reżysera swoją pracą przy „The Dark Star”, pełnometrażowym debiucie Johna Carpentera. Ścieżkę dźwiękową mieli napisać między innymi chłopaki z Pink Floyd, będący na fali popularności płyty „The Dark Side of the Moon”. W obsadzie filmu reżyser widział takie gwiazdy jak Orson Welles, Salvador Dali, Mick Jagger, Charlotte Rampling czy David Carradine.
No i wreszcie do duchowych wojowników Jodorowsky’ego dołączył Jean Giraud, który dopiero co odkrył swe artystyczne alter ego – „Moebiusa”. Jodorowsky potrzebował kogoś do storyboardów filmowych – musiał to być rysownik „szybki i genialny”. Jean Giraud, Moebius jeszcze sprzed „Garażu hermetycznego”, spędzał całe godziny sam na sam z Jodorowskym, który niemal w transie odgrywał przed nim poszczególne sceny przyszłej „Diuny”, a ten błyskawicznie robił na bieżąco szkice. Chilijczyk był „gotów umrzeć dla tego filmu” i puścił wodze fantazji całkowicie, czego efektem był scenariusz dla około czternastogodzinnego filmu i koszty galopujące w zawrotnym tempie. Projekt upadł, nie było bowiem na świecie studia filmowego odważnego na tyle, aby porwać się na tego rodzaju produkcję, zaryzykować gigantyczne wydatki i jednocześnie zaakceptować wizję artystyczną reżysera, który ani myślał rezygnować choćby z najmniej istotnej sceny. I tak oto powstała legenda „Diuny Jodorowsky’ego” – „najlepszego filmu w historii kina, który nie powstał”. Kilka lat później prawa do ekranizacji wywalczył Dino de Laurentiis. „Diuna”, w reżyserii Davida Lyncha, ostatecznie trafia na ekrany kin i do dziś polaryzuje opinie fanów. Zdanie Jodorowsky’ego po pierwszym seansie było jednoznaczne („ten film jest koszmarny!”), co pozwoliło mu ostatecznie jakoś przełknąć gorzką pigułkę największej porażki w karierze. Zobaczymy co powie po premierze „Diuny” Denisa Villeneuve’a, która planowana jest na 2020 rok.
Nieudana misja „duchowych wojowników” nie była jednak tak zupełnie bez znaczenia. Znajomość Moebiusa i O’Bannona, zawarta przy tej okazji, zaowocowała ich współpracą przy komiksie „The Long Tomorrow”, który mogliśmy niedawno przeczytać przy okazji trzeciego tomu kolekcji „Moebius USA”. Szkice Girauda ze scenopisu „Diuny” inspirowały twórców wspomnianego „Obcego” czy najstarszych „Gwiezdnych wojen”. I ostatecznie, niewykorzystany potencjał twórczy duetu Jodorowsky-Moebius, znalazł ujście w jednym z najgenialniejszych komiksów w historii – „Incalu”.
Tutaj, według relacji Jodorowsky’ego, również wszystko zaczęło się od snu. Wizja, która przyszła w sześć lat po iluminacji wspomnianej na początku artykułu – dwóch zawieszonych w powietrzu, przenikających się piramid, czarnej i białej – była początkiem kolejnej niesamowitej współpracy z Moebiusem. Cały rok 1980, panowie spędzili w podobny sposób jak przed kilku laty – rozgorączkowany Chilijczyk, bez żadnego całościowego planu, podczas totalnej improwizacji opowiadał Moebiusowi historię niejakiego Johna Difoola, a ten, wiadomo – błyskawicznie rysował. Była jednak jedna, zasadnicza różnica w porównaniu z „Diuną” – Moebius stał się tak naprawdę pełnoprawnym współscenarzystą „Incala”. Brał wykonane rysunki do domu, sam je dopracowywał, zmieniając w wielu przypadkach pierwotny zamysł Jodorowsky’ego, i pokazywał mu potem swe propozycje. Sam Moebius wspominał, że często hamował swojego starszego kolegę, wnosił nieco spokoju do scenariusza i dawał szansę przyszłemu czytelnikowi na odrobinę oddechu. Jodorowsky pozwalał na ingerencję w pierwotny zapis sesji z Moebiusem i potem wspólnie dopracowywali kadry i scenariusz. Sam w euforii przyznawał, że „Incal” był „tworzony w ekstazie” i, dodawał: „Wszystko, co wymyśliłem w scenariuszu „Diuny”, przeniosłem do komiksu”.
Pierwszy odcinek komiksu „Incal” został zamieszczony w magazynie „Métal Hurlant” numer 58, w grudniu 1980 roku. John Difool, „licencjonowany detektyw klasy R”, cwaniak i obibok, spada w dół futurystycznego miasta-szybu, wrzucony tam przez grupę niezidentyfikowanych osobników. Uratowany w ostatniej chwili przez latający oddział policji, opowiada jak to, wzorem najlepszej tradycji noir, został wplątany w niebezpieczną aferę przez piękną kobietę, ale zupełnie nie wie czego mogli od niego chcieć napastnicy. My oczywiście wiemy, że coś ukrywa – podczas swej eskapady przez podziemne zaułki miasta-szybu wchodzi niespodziewanie w posiadanie pewnego dziwnego przedmiotu. Okazuje się, że od znaleziska zależy bezpieczeństwo nie tylko tej planety, ale i całego wszechświata – jest to bowiem „Incal”, artefakt obdarzony samoświadomością i w którym zaklęte są tajemnice rzeczywistości. I tak oto zaczyna się szalona przygoda Johna Difoola, który zorientował się, że „wdepnął w kupę łajna kosmicznych rozmiarów”.
Difool mieszka wraz ze swoim zwierzakiem, „betonomewą” o imieniu Deepo (taki trochę mniejszy kuzyn mechanicznego pterodaktyla z „Arzacha” samego Moebiusa) w „mieszkalni” – ciasnej klitce jakich pełno w przeludnionych światach popkultury. I bardzo szybko po zawłaszczeniu Incala musi salwować się z niej ucieczką. Cały świat chce dopaść Johna Difoola, wszyscy bowiem pragną dostać Incala w swoje ręce. Naszych bohaterów ścigają rebelianci z „Amoku”, antyrządowej organizacji z samego dołu miasta-szybu, dowodzonej przez tajemniczą kobietę o imieniu Tanatah. Pojawiają się też czerwonoskóre mutanty, które, jak się później okazuje, służą innej, mieszkającej jeszcze niżej niż Tanatah, kobiecie o imieniu Animah (podobieństwa między tymi imionami jak najbardziej uzasadnione). Na Difoola zagiął też parol sam prezydent planety, Jego Najwyższa Wężowość – mieszkający (dosłownie) na samym szczycie drabinki społecznej dekadent, narcyz i sybaryta. Zlecenie na Difoola otrzymał także Metabaron, najlepszy zawodowy zabójca we wszechświecie, członek pewnej kasty, która jedenaście lat później otrzyma własną serię komiksową (również ze scenariuszem Jodorowsky’ego). W pościg za Incalem ruszają również gigantyczne roboty oraz Bergowie, druga, obok naszej, rozumna rasa w galaktyce. W końcu poznajemy Technokapłanów: koszmarny zakon, na którego czele stoi Technopapież. Ci mistrzowie nowoczesnej techniki sprzymierzeni są z Ciemnością – bliżej nieokreślonym, złowrogim bytem z kosmicznej otchłani. Potrzebują Incala, aby połączyć go z jego mroczną wersją i dzięki temu „pożreć światła słońc i zwrócić kosmosowi jego dziewiczą czerń”.
Jodorowsky nazywał swój komiks „intrygą kryminalną o bardziej niż kosmicznym zasięgu”. John Difool i jego wierny Deepo, muszą ciągle uciekać przed straszliwym niebezpieczeństwem, wpadając z jednej pułapki w drugą. Na początku zagrożeni są oni sami i walczą po prostu o życie. Z czasem ich ekipa się rozrasta – dołączają do nich wspomniani Animah, Tanatah, Metabaron, a także Kill „Psi Łeb” oraz Soluna – „doskonale androgeniczne dziecko”, będące kluczem do zagadki Incala. Wraz z rozwojem akcji zagrożenie narasta – miasto-szyb ogarnia błyskawiczna, oddolna (dosłownie) rewolucja, zaś sama planeta staje się celem najazdu Bergów. Ostatecznie dochodzi do wojny w całej galaktyce, a istnienie całego wszechświata wisi na włosku.
W środku tej, astronomicznej w swych rozmiarach, zawieruchy stoi John Difool. Fajtłapa, tchórz bez żadnego kompasu moralnego, ograniczony umysłowo egoista i pozbawiony ambicji hedonista, dla którego liczy się tylko „uisky, działka SPV i homeodziwki”. Mesjańskie zadanie, którym został obarczony, ten, marzący tylko o cofnięciu czasu i powrocie do przytulnej „mieszkalni”, nieudacznik, jest dla niego strasznym brzemieniem, którego nawet nie próbuje zrzucić. Przypomina to trochę historię „Szninkla” Jeana Van Hamme’a i Grzegorza Rosińskiego, który nie chciał roli, jaka mu przypadła, ale jednocześnie mimowolnie świetnie się w niej sprawdzał. I podobnie jak w „Szninklu” nie mamy tu do czynienia z mesjaszem, lecz czymś zgoła innym.
Scenograficznie „Incal” wyrasta bezpośrednio ze wspomnianego komiksu „The Long Tomorrow”. Ziemiopodobna planeta Terra 21 w sektorze 669, ze swoim gigantycznym miastem-szybem, na dnie którego znajduje się jezioro straszliwego kwasu, to futurystyczna dystopia. Owo miasto, podzielone na segmenty, gdzie na dole żyją niziny społeczne, biedota i najgorszy element a u góry równie zepsuci „arystocy” całkowicie uzależnieni od telewizji, to właściwie kolejna wersja miasta Metropolis z wiadomego filmu Fritza Langa. Przepełnione, hałaśliwe, ogarnięte przemocą, zgnilizną moralną oderwane jest od jakichkolwiek duchowych wartości. Na Terra 21 leży też Miasto Techno, siedziba Technosów (czyli rzeczonych „Technokapłanów”, którzy też w przyszłości poszerzą uniwersum Jodorowsky’ego swoją własną serią komiksową), którzy po jego upadku przenoszą się kolejno na Planetę Techno i Statek Wojny. Autorzy komiksu zabierają nas też do Krain Środka Ziemi, gdzie pulsuje Sercosłońce; do Śpiewających Lasów Kryształowych; na więzienną planetę Aquaend, gdzie nie ma nawet skrawka lądu (jest to tak naprawdę dokładne przeciwieństwo Herbertowej Arrakis); na Złotą Planetę, siedzibę wszechwładnego Imperandrogyna czy wreszcie na planetę zamieszkałą przez Bergów, gdzie na Masywie Uror stoi „pierwotne mrowisko”, w którym odbędzie się Wielkie Święto Zapłodnienia. John Difool obowiązkowo weźmie w nim udział. A to tylko skromna część zbioru miejsc i postaci, który czytelnik poznaje w trakcie lektury komiksu. Akcja „Incala” pędzi na złamanie karku, zupełnie jak w komiksie o przygodach Lanfeusta, autorstwa Arlestona i Tarquina. O ile jednak w takim „Lanfeuście w kosmosie” chodzi tylko o slapstick i dobrą zabawę, to w „Incalu” o zdecydowanie więcej.
Jodorowsky zawsze powtarzał, że do tego komiksu nie należy podchodzić w racjonalny, zdroworozsądkowy sposób i z zamiarem szczegółowej interpretacji. Jego lektura ma być intuicyjnym, całościowym doznaniem, swego rodzaju iluminacją. Powstawał przecież na zasadzie improwizacji, na bieżąco budowany ze „skarbów wydobytych prosto z kopalni nieświadomości”. Przepełniony symboliką Tarota, ezoteryką i elementami buddyzmu, opiera się wciśnięciu w sztywne interpretacyjne ramy i zmusza czytelnika do ciągłych transformacji całościowego odbioru, poszukiwań własnej drogi przez fabułę i wypracowywania coraz to nowego spojrzenia. Jodorowsky, zapytany o to, czym jest Incal, odpowiedział, że jest to „nasz wewnętrzny władca, którego każdy z nas ma w sobie”, coś w stylu zewu wewnętrznego (in-call). Jest to też, jak mówi Kill „Psi Łeb”, „czysta świadomość, emanacja boskiego planu”. Ów „boski plan” zostaje ujawniony w całej okazałości na ostatnich stronach komiksu, a rozwiązanie wątku postaci Difoola potwierdza tylko jego związek z kartą „Głupca” (The Fool) z Tarota. Difool staje się nie mesjaszem, lecz „wiecznym obserwatorem” odradzającego się w niekończącym cyklu świata, który musi pamiętać czego doświadczył i cały czas wędrować w kierunku ostatecznych odpowiedzi.
Klamrowe zakończenie „Incala” stawia nas w miejscu, z którego zaczęliśmy – okazuje się, że, podobnie jak Difool, wędrujemy po wstędze Möbiusa (Moebiusa?). Potwierdza to jeszcze jedną tezę, którą kiedyś wysnuł Alejandro Jodorowsky – Ostatecznych Odpowiedzi nigdy nie uzyskamy, ponieważ świat (ale i sama sztuka również) nie jest w stanie nam ich udzielić, nie jest w stanie nadać sensu naszemu istnieniu. Przed nami ciągła transformacja i poszukiwania, które po prostu łatwiej prowadzić w snach, wizjach, podświadomości i marzeniach. „Śnić znaczy żyć!” – z takim hasłem na ustach ruszamy w końcowej części komiksu na ostateczną walkę z Ciemnością. Wszyscy jesteśmy Difoolami, „głupcami”, którzy szukają mądrości.
Moebius narzucił sam sobie bardzo wymagający rygor pracy. Jedna plansza dziennie, ni mniej, ni więcej! Tym większe wrażenie robią jej efekty, „Incal” najzwyczajniej w świecie oszałamia, choć trzeba być przygotowanym na dość luźne podejście rysownika do trzymania się stałości wizerunków bohaterów. Postacie podlegają ciągłym, choć oczywiście nieznacznym zmianom, tak jakby same, wedle idei komiksu, szukały swojej najbardziej odpowiedniej formy. Szczególnie mocno widać to w przypadku Johna, który czasem wygląda po prostu zupełnie inaczej niż na początku komiksu. Oryginalne kadry Moebiusa, kolorowane akwarelami, zostały na początku dwudziestego pierwszego wieku skorygowane tak, aby komiks mógł trafić do młodszego odbiorcy. Oryginalny kolor zastąpiony komputerowo wygenerowanym. Zaingerowano nawet w sam rysunek, ugrzeczniając go poprzez usunięcie pojawiającej się z rzadka golizny. To wydanie właśnie trafiło do Polski w 2006 roku za pośrednictwem wydawnictwa Egmont w serii „Mistrzowie komiksu”. Na szczęście w kolejnej edycji powrócono do oryginalnych prac Jeana Girauda, odrestaurowanych dodatkowo przez Léonor Pardon – tę wersję możemy przeczytać po polsku, sięgając po „Incala” od wydawnictwa Scream Comics.
„Incal” otwiera całe uniwersum komiksowe – tak zwane „Jodoverse”. W jego skład wchodzą jeszcze (między innymi) takie tytuły jak: „Przed Incalem”, „Kasta Metabaronów”, „Technokapłani”, „Po Incalu”, „Megalex” czy „Final Incal”. Oprócz Moebiusa dla Jodorowsky’ego rysowali również Zoran Janjetov, José O. Ladrönn, Juan Giménez czy Fred Beltran. Inspiracje „Incalem” widoczne są w wielu późniejszych tworach popkultury. Wymieńmy niektóre filmy Hayao Miyazakiego („Laputa – podniebny zamek”), Katsuhiro Otomo („Akira”), Ridleya Scotta („Łowca androidów”), drugą (pierwszą?) trylogię „Gwiezdnych wojen” (1999-2006), czy wreszcie pamiętny francuski serial animowany, emitowany również w Polsce w latach osiemdziesiątych – „Szagma i zaginione światy” („Les Mondes Engloutis”). Ba, nawet William Gibson przyznawał się, że opisując cyberprzestrzeń w „Neuromancerze” miał przed oczyma mistyczne wizje innych wymiarów z „Incala”. Najgłośniejszą inspiracją pozostaje oczywiście znany wszystkim film Luca Bessona „Piąty element” – tutaj w żaden sposób nie uda uciec się od skojarzeń. Alejandro Jodorowsky swego czasu bardzo mocno naciskał na wytoczenie Bessonowi (który nie raz w swej karierze oskarżany był o zbyt daleko idące inspiracje – jego „Lockout” z 2012 roku to praktycznie to samo, co „Duchy Marsa” Johna Carpentera) procesu o plagiat. Zapomniał jednak, że Moebius pracował na planie „Piątego elementu” jako konsultant od scenografii – tego procesu nie dałoby się wygrać. A w 2013 roku gruchnęła wieść o planowanej ekranizacji „Incala”. Reżyserią miał się zająć Nicholas Windig Refn, ale sprawa bardzo szybko ucichła.
W blurbie do „Tańca rzeczywistości” Jodorowsky’ego, wydanego przez wydawnictwo Okultura, możemy przeczytać: „Co, jeśli rzeczywistość nie jest prostą narracją, poprzez którą możemy wypowiedzieć siebie od chwili narodzin aż do śmierci, tylko tańcem percepcji, w którym teraźniejszość, przyszłość i przeszłość tworzą zmienne układy na parkiecie zbiorowej pamięci?”. „Incal” to bardzo ważny układ kroków w rzeczonym tańcu rzeczywistości, którego improwizację stanowi cała kariera twórcza Jodorowsky’ego.
Tytuł: Incal
Scenariusz: Alejandro Jodorowsky
Rysunki: Jean „Moebius” Giraud
Tłumaczenie: Paweł Biskupski, Andrzej Luniak, Wojciech Birek
Tytuł oryginału: Incal
Wydawnictwo: Scream Comics
Wydawca oryginału: Les Humanoïdes Associés
Data wydania: październik 2018
Liczba stron: 424
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 210 x 280
Wydanie: I
ISBN: 9788365454874
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń